Wprost i The Timest na nowej granicy Europy
Jak bardzo przez lata komunizmu oddaliły się od siebie państwa pękniętego kontynentu? W przededniu rozszerzenia Unii Europejskiej Piotr Cywiński z "Wprost" i Roger Boyes z "The Times" wyruszyli na trasę od Tallina do Warny, przez rosyjski Kaliningrad, Estonię, Łotwę, Litwę, Białoruś, Ukrainę, Rumunię, Mołdawię i Bułgarię - wzdłuż nowej granicy Europy. Poniżej trzeci z ich reportaży.
Dagni Krinka otwiera prymitywną kłódkę na pordzewiałej bramie. Przed nami szarożółty budynek z elewacją do remontu i betonową rampą. Żadnego szyldu, żadnej informacji. Kiedyś była to fabryka ciastek, dziś decyduje się tu przyszłość estońskiego narodu, a może nawet wszystkich Europejczyków. Tak w każdym razie sądzą twórcy Estonian Genome Project. Wysoka blondynka w średnim wieku otwiera kolejne drzwi z zamkami na karty magnetyczne. Nawet ona, kierowniczka tego tajemniczego obiektu, nie ma dostępu do niektórych pomieszczeń. Jak mówi, dla bezpieczeństwa.
Jesteśmy w Tartu, drugim co do wielkości mieście Estonii, liczącym 100 tys. mieszkańców. Przy ulicy Tiigi 61b urządzono laboratorium, gdzie powstaje jedyny na świecie bank DNA całego narodu. Wkrótce każdy z 1,4 mln Estończyków będzie mógł się dowiedzieć, czy i za ile lat zapadnie na raka, padaczkę czy schizofrenię. Kierująca tą placówką mikrobiolog Dagni Krinka nie kryje entuzjazmu. - To próbki krwi do analizy, pokazuje na "tacę" z kilkudziesięcioma fiolkami. Tu pracują nasi laboranci. Do tej części mogą wejść tylko trzy osoby, ale żadna osobno - objaśnia przed pracownią komputerową, strzeżoną przez kamery.
Krew każdego dawcy dowożona jest w sześciu fiolkach opatrzonych szesnastocyfrowymi kodami. Kurierzy są kontrolowani, a lekarze rodzinni przesyłają relacje z wywiadów z pacjentami o chorobach wyłącznie online, w zaszyfrowanej formie. Na badania zdecydowało się już 3 tys. ludzi. Co tydzień do laboratorium trafia dwieście nowych probówek. Jeśli wszystko pójdzie gładko, za kilka lat naukowcy będą mogli przedstawić szczegółowy wizerunek genetyczny estońskiego społeczeństwa.
Łowcy danych
Estonia już w czasach sowieckich była republiką przodującą w biotechnologii. Po rozpadzie ZSRR rząd w Tallinie postanowił zagrać tą kartą. Na realizację projektu genetycznego zarezerwowano 100 mln USD. Tyle ma kosztować Estończyków bilet do elity najnowocześniejszych państw. Decyzję o powszechnej zbiórce danych DNA parlament podjął zaledwie przy dwóch głosach sprzeciwu. - Geny Estończyków są typowe dla naszego kontynentu, więc wyniki badań będą mogły być wykorzystane przez całą europejską populację - tłumaczy Dagni Krinka.
Estoński bank DNA ma powstać za pięć, osiem lat. Współtwórca projektu, 43-letni onkolog Jaanos Pikani nie dopuszcza myśli, że jego sukces może się przekształcić w klęskę: - Naszym celem jest ustalenie przyczyn najczęściej występujących schorzeń wieńcowych, nowotworów, cukrzycy i wielu innych chorób. Wyniki badań pozwolą się każdemu dowiedzieć, na jakie ryzyko jest narażony. Ordynowane dziś lekarstwa pomagają zaledwie 30 proc. chorych, u 30 proc. nie skutkują, kolejnym 30 proc. dobiera się złe dawki. 10 proc. pacjentów po zażyciu leków cierpi bardziej niż przed wizytą u lekarza. Z powodu ubocznego działania lekarstw umiera w USA 100 tys. osób rocznie. Jeśli poznamy genetyczny profil ludzi, będziemy mogli niemal od razu pomóc 40 proc. społeczeństwa - uzasadnia Pikani. - Przeciętnie Estończycy żyją 72 lata. To mało, jak na tak czysty kraj. Liczba samobójstw należy do najwyższych na świecie. Odczytanie kodów genetycznych może pomóc zidentyfikować zarówno zależności decydujące o długości życia, jak i powody trwałej depresji - dodaje.
Autorzy Estonian Genome Project chętnie mówią o dobrodziejstwach tej inicjatywy. Są dumni z "wielkiego skoku Estończyków z podupadłego społeczeństwa komunistycznego do cywilizacji high tech". Europa "wkrótce skorzysta z ich dorobku". O niebezpieczeństwach wypowiadają się niechętnie, choć łatwo sobie wyobrazić, co stałoby się, gdyby takie możliwości istniały w czasach Adolfa Hitlera. - My nie planujemy stworzenia estońskiej superrasy - zapewnia Pikani. Nie da się jednak wykluczyć niepożądanego wykorzystania informacji. Niedawno mieszkaniec Berlina oskarżył pracodawcę o to, że zwolnił go, ponieważ dowiedział się, że mężczyzna leczył się na raka... Zapisy o obciążeniach genetycznych i prognozy zdrowotne mogą być interesujące dla pracodawców, ubezpieczalni, nawet dla bankowców udzielających pożyczek.
Laboratorium królików
- A ile informacji zdradza karta kredytowa o jej posiadaczu i jak łatwo do nich dotrzeć? - Jaanos Pikani wie, że "nie ma stuprocentowej gwarancji bezpieczeństwa", lecz uspokaja: - Gdyby ktoś chciał zdobyć wyniki naszych analiz do celów politycznych lub komercyjnych, zapisy zostaną natychmiast zniszczone. Trzy lata temu estoński parlament przyjął ustawę zakazującą przekazywania danych z banku DNA. Akt prawny nie eliminuje jednak groźby przecieku informacji. Debacie o Estonian Genome Project towarzyszyła akcja popularyzatorska, po której 43 proc. obywateli opowiedziało się za jego realizacją. Krytycy multimedialnej ofensywy uznali ją za propagandę w komunistycznym stylu, bez dyskusji o wątpliwościach i zagrożeniach. Przeciwnicy projektu zwracają uwagę, że już dziś można wykonać indywidualny wykres genetyczny, a tworzenie archiwum jest zbędne. Ich zdaniem, Estonia stała "eksperymentalnym laboratorium", a Estończycy "narodem wirtualnych królików doświadczalnych Europy". W środowisku lekarzy rozpowszechniony jest pogląd, że najpierw należy zadbać o profilaktykę zdrowotną, krytykuje się brak przygotowania ludności i niedopracowanie koncepcji. Nie wiadomo na przykład, kto i jak ma przekazywać pacjentom złe wieści. Jeśli lekarze domowi, to znaczy, że analizy DNA przestaną być tajemnicą. Przeciwnicy projektu obawiają się, że po ujawnieniu wyników badań liczba samobójców w Estonii zamiast zmaleć, wzrośnie.
- To tylko biznes - dla Toomasa sprawa jest jasna. Toomas jest informatykiem, ha-ckerem, studentem szkoły biznesu i jednym z tych, którzy nie ulegli obsesji Estończyków: Brave New World - wizji uporządkowanego nowego świata. Umówiliśmy się z nim w kawiarni przy Raekoja plats w Tallinie. Przy stolikach jego koledzy z "pokolenia laptopowców". Jeden stuka coś na klawiaturze, inny rozmawia przez telefon. - Estonian Genom Project to przede wszystkim interes dla lekarzy, przemysłu farmaceutycznego i aptekarzy. Gdy ludzie się dowiedzą, że za kilka lat mogą zapaść na jakąś chorobę, wydadzą ostatni grosz na lekarstwa i kuracje. A nie ma pewności, że rzeczywiście by zachorowali - Toomas nie wierzy w żadne zabezpieczenia. - By się dostać do tajnych informacji wojskowych, hackerzy nie musieli się włamywać do Pentagonu - nawiązuje z ironią do skandalu w USA. Jego obawy o ochronę danych budzi także "niedojrzałość Estończyków". - Zobaczcie - wodzi wzrokiem po stolikach - na górze ludzie z laptopami, na dole zabazgrana, cuchnąca ubikacja, jak ruska latryna. Ten nowoczesny świat dostał się w ręce społeczeństwa, które tkwi w starych strukturach. A informacje mają wymierną cenę...
Technologiczna forpoczta
Estończycy stają się społeczeństwem rządzonym online, a symbol @ stał się znakiem firmowym tego kraju: jak @stonia. Online przekazuje się dokumenty, dane, informacje, online odbywa się każde posiedzenie rządu. Członkowie gabinetu nie konferują nad stertą papierów, lecz przed ekranami laptopów. Ministrowie przebywający za granicą uczestniczą online w dyskusji. - Dawniej odbywaliśmy maratońskie obrady, dziś wszyscy dowiadują się o wszystkim wcześniej, z poczty e-mailowej i nasze odprawy trwają najdłużej godzinę - mówi Tex Vertmann, ekspert rządu ds. komputeryzacji. - Każde postanowienie natychmiast trafia na strony WWW, a każdy obywatel może przesłać e-mailem opinię na przykład o pracy rządu - Vertmann jest zadowolony, Estonia staje się "technologiczną forpocztą Europy".
W przechwałkach komputerowego eksperta nie ma wielkiej przesady. Estonia się komputeryzuje, a w wykorzystaniu telefonii komórkowej prześcignęła nawet Finlandię, ojczyznę Nokii. By zapobiec powstaniu elity komputerowej lepiej zarabiających, rząd postanowił utworzyć pół tysiąca publicznych punktów z dostępem do Internetu. Mają go też wszystkie szkoły. Symbole @ widoczne są nawet przy szosach, na szyldach stacji benzynowych. Już w 2001 r. z Internetu korzystało w Estonii tyle samo osób, ile w Niemczech. Prawie połowa Estończyków dokonuje operacji bankowych online. Ponad 70 proc. ma telefony komórkowe. Telefon stał się nowym rodzajem karty kredytowej: za jego pomocą można uregulować rachunek za obiad, kupić bilet na autobus czy zapłacić za taksówkę.
Kateriina Jonas demonstruje nam, jak płaci za coca-colę z automatu: wybiera czterocyfrowy numer i czeka na klucz numeryczny do zrealizowania transakcji. Jonas cieszy się z "tych ułatwień", ale boi się, że życie w Estonii "wkrótce się skomplikuje", nie chce wstąpienia kraju do UE. - Dawniej nie mieliśmy możliwości samodzielnego rozwoju, ale dziś, po co nam unia? - mówi. "Twierdzenie, że popadamy z jednego sojuza w drugi, nie jest pustosłowiem" - uznał niedawno Edgar Savisaar, szef największej estońskiej partii Centrum i burmistrz stołecznego Tallina. Co prawda, jego ugrupowanie zdobyło w marcowych wyborach największą liczbę głosów, ale ster rządu objęli konserwatyści z partii Res Publica. Odpowiadając Savisaarowi, premier Juhan Parts spytał: "A gdzie w unii jest Stalin?".
Prezydent Arnold Rüütel, były komunista, wie, co robi, zagrzewając rodaków do poparcia akcesji. Estonia może być pierwszym krajem kandydującym do wspólnoty, który po spełnieniu warunków przyjęcia pokaże unii plecy. Gospodarka estońskiego tygrysa rozwija się w tempie ponad 5 proc. rocznie, bezrobocie wynosi około 6 proc. Co może nam dać unia? - pytają przeciwnicy integracji. "Chcemy zachować niezależność i samodzielność czy sprzedać nasze prawa za śmieszne łapówki kupcom z Brukseli?" - apeluje przez Internet estoński komentator Tönis Tulp. Paradoksalnie, w nadchodzącym referendum o przyszłości Estonii mogą znów przesądzić Rosjanie. Rosyjska mniejszość stanowi 28 proc. ludności. W zapewnienia o lepszym jutrze ci ludzie bardziej wierzą Brukseli niż Moskwie...
Dagni Krinka otwiera prymitywną kłódkę na pordzewiałej bramie. Przed nami szarożółty budynek z elewacją do remontu i betonową rampą. Żadnego szyldu, żadnej informacji. Kiedyś była to fabryka ciastek, dziś decyduje się tu przyszłość estońskiego narodu, a może nawet wszystkich Europejczyków. Tak w każdym razie sądzą twórcy Estonian Genome Project. Wysoka blondynka w średnim wieku otwiera kolejne drzwi z zamkami na karty magnetyczne. Nawet ona, kierowniczka tego tajemniczego obiektu, nie ma dostępu do niektórych pomieszczeń. Jak mówi, dla bezpieczeństwa.
Jesteśmy w Tartu, drugim co do wielkości mieście Estonii, liczącym 100 tys. mieszkańców. Przy ulicy Tiigi 61b urządzono laboratorium, gdzie powstaje jedyny na świecie bank DNA całego narodu. Wkrótce każdy z 1,4 mln Estończyków będzie mógł się dowiedzieć, czy i za ile lat zapadnie na raka, padaczkę czy schizofrenię. Kierująca tą placówką mikrobiolog Dagni Krinka nie kryje entuzjazmu. - To próbki krwi do analizy, pokazuje na "tacę" z kilkudziesięcioma fiolkami. Tu pracują nasi laboranci. Do tej części mogą wejść tylko trzy osoby, ale żadna osobno - objaśnia przed pracownią komputerową, strzeżoną przez kamery.
Krew każdego dawcy dowożona jest w sześciu fiolkach opatrzonych szesnastocyfrowymi kodami. Kurierzy są kontrolowani, a lekarze rodzinni przesyłają relacje z wywiadów z pacjentami o chorobach wyłącznie online, w zaszyfrowanej formie. Na badania zdecydowało się już 3 tys. ludzi. Co tydzień do laboratorium trafia dwieście nowych probówek. Jeśli wszystko pójdzie gładko, za kilka lat naukowcy będą mogli przedstawić szczegółowy wizerunek genetyczny estońskiego społeczeństwa.
Łowcy danych
Estonia już w czasach sowieckich była republiką przodującą w biotechnologii. Po rozpadzie ZSRR rząd w Tallinie postanowił zagrać tą kartą. Na realizację projektu genetycznego zarezerwowano 100 mln USD. Tyle ma kosztować Estończyków bilet do elity najnowocześniejszych państw. Decyzję o powszechnej zbiórce danych DNA parlament podjął zaledwie przy dwóch głosach sprzeciwu. - Geny Estończyków są typowe dla naszego kontynentu, więc wyniki badań będą mogły być wykorzystane przez całą europejską populację - tłumaczy Dagni Krinka.
Estoński bank DNA ma powstać za pięć, osiem lat. Współtwórca projektu, 43-letni onkolog Jaanos Pikani nie dopuszcza myśli, że jego sukces może się przekształcić w klęskę: - Naszym celem jest ustalenie przyczyn najczęściej występujących schorzeń wieńcowych, nowotworów, cukrzycy i wielu innych chorób. Wyniki badań pozwolą się każdemu dowiedzieć, na jakie ryzyko jest narażony. Ordynowane dziś lekarstwa pomagają zaledwie 30 proc. chorych, u 30 proc. nie skutkują, kolejnym 30 proc. dobiera się złe dawki. 10 proc. pacjentów po zażyciu leków cierpi bardziej niż przed wizytą u lekarza. Z powodu ubocznego działania lekarstw umiera w USA 100 tys. osób rocznie. Jeśli poznamy genetyczny profil ludzi, będziemy mogli niemal od razu pomóc 40 proc. społeczeństwa - uzasadnia Pikani. - Przeciętnie Estończycy żyją 72 lata. To mało, jak na tak czysty kraj. Liczba samobójstw należy do najwyższych na świecie. Odczytanie kodów genetycznych może pomóc zidentyfikować zarówno zależności decydujące o długości życia, jak i powody trwałej depresji - dodaje.
Autorzy Estonian Genome Project chętnie mówią o dobrodziejstwach tej inicjatywy. Są dumni z "wielkiego skoku Estończyków z podupadłego społeczeństwa komunistycznego do cywilizacji high tech". Europa "wkrótce skorzysta z ich dorobku". O niebezpieczeństwach wypowiadają się niechętnie, choć łatwo sobie wyobrazić, co stałoby się, gdyby takie możliwości istniały w czasach Adolfa Hitlera. - My nie planujemy stworzenia estońskiej superrasy - zapewnia Pikani. Nie da się jednak wykluczyć niepożądanego wykorzystania informacji. Niedawno mieszkaniec Berlina oskarżył pracodawcę o to, że zwolnił go, ponieważ dowiedział się, że mężczyzna leczył się na raka... Zapisy o obciążeniach genetycznych i prognozy zdrowotne mogą być interesujące dla pracodawców, ubezpieczalni, nawet dla bankowców udzielających pożyczek.
Laboratorium królików
- A ile informacji zdradza karta kredytowa o jej posiadaczu i jak łatwo do nich dotrzeć? - Jaanos Pikani wie, że "nie ma stuprocentowej gwarancji bezpieczeństwa", lecz uspokaja: - Gdyby ktoś chciał zdobyć wyniki naszych analiz do celów politycznych lub komercyjnych, zapisy zostaną natychmiast zniszczone. Trzy lata temu estoński parlament przyjął ustawę zakazującą przekazywania danych z banku DNA. Akt prawny nie eliminuje jednak groźby przecieku informacji. Debacie o Estonian Genome Project towarzyszyła akcja popularyzatorska, po której 43 proc. obywateli opowiedziało się za jego realizacją. Krytycy multimedialnej ofensywy uznali ją za propagandę w komunistycznym stylu, bez dyskusji o wątpliwościach i zagrożeniach. Przeciwnicy projektu zwracają uwagę, że już dziś można wykonać indywidualny wykres genetyczny, a tworzenie archiwum jest zbędne. Ich zdaniem, Estonia stała "eksperymentalnym laboratorium", a Estończycy "narodem wirtualnych królików doświadczalnych Europy". W środowisku lekarzy rozpowszechniony jest pogląd, że najpierw należy zadbać o profilaktykę zdrowotną, krytykuje się brak przygotowania ludności i niedopracowanie koncepcji. Nie wiadomo na przykład, kto i jak ma przekazywać pacjentom złe wieści. Jeśli lekarze domowi, to znaczy, że analizy DNA przestaną być tajemnicą. Przeciwnicy projektu obawiają się, że po ujawnieniu wyników badań liczba samobójców w Estonii zamiast zmaleć, wzrośnie.
- To tylko biznes - dla Toomasa sprawa jest jasna. Toomas jest informatykiem, ha-ckerem, studentem szkoły biznesu i jednym z tych, którzy nie ulegli obsesji Estończyków: Brave New World - wizji uporządkowanego nowego świata. Umówiliśmy się z nim w kawiarni przy Raekoja plats w Tallinie. Przy stolikach jego koledzy z "pokolenia laptopowców". Jeden stuka coś na klawiaturze, inny rozmawia przez telefon. - Estonian Genom Project to przede wszystkim interes dla lekarzy, przemysłu farmaceutycznego i aptekarzy. Gdy ludzie się dowiedzą, że za kilka lat mogą zapaść na jakąś chorobę, wydadzą ostatni grosz na lekarstwa i kuracje. A nie ma pewności, że rzeczywiście by zachorowali - Toomas nie wierzy w żadne zabezpieczenia. - By się dostać do tajnych informacji wojskowych, hackerzy nie musieli się włamywać do Pentagonu - nawiązuje z ironią do skandalu w USA. Jego obawy o ochronę danych budzi także "niedojrzałość Estończyków". - Zobaczcie - wodzi wzrokiem po stolikach - na górze ludzie z laptopami, na dole zabazgrana, cuchnąca ubikacja, jak ruska latryna. Ten nowoczesny świat dostał się w ręce społeczeństwa, które tkwi w starych strukturach. A informacje mają wymierną cenę...
Technologiczna forpoczta
Estończycy stają się społeczeństwem rządzonym online, a symbol @ stał się znakiem firmowym tego kraju: jak @stonia. Online przekazuje się dokumenty, dane, informacje, online odbywa się każde posiedzenie rządu. Członkowie gabinetu nie konferują nad stertą papierów, lecz przed ekranami laptopów. Ministrowie przebywający za granicą uczestniczą online w dyskusji. - Dawniej odbywaliśmy maratońskie obrady, dziś wszyscy dowiadują się o wszystkim wcześniej, z poczty e-mailowej i nasze odprawy trwają najdłużej godzinę - mówi Tex Vertmann, ekspert rządu ds. komputeryzacji. - Każde postanowienie natychmiast trafia na strony WWW, a każdy obywatel może przesłać e-mailem opinię na przykład o pracy rządu - Vertmann jest zadowolony, Estonia staje się "technologiczną forpocztą Europy".
W przechwałkach komputerowego eksperta nie ma wielkiej przesady. Estonia się komputeryzuje, a w wykorzystaniu telefonii komórkowej prześcignęła nawet Finlandię, ojczyznę Nokii. By zapobiec powstaniu elity komputerowej lepiej zarabiających, rząd postanowił utworzyć pół tysiąca publicznych punktów z dostępem do Internetu. Mają go też wszystkie szkoły. Symbole @ widoczne są nawet przy szosach, na szyldach stacji benzynowych. Już w 2001 r. z Internetu korzystało w Estonii tyle samo osób, ile w Niemczech. Prawie połowa Estończyków dokonuje operacji bankowych online. Ponad 70 proc. ma telefony komórkowe. Telefon stał się nowym rodzajem karty kredytowej: za jego pomocą można uregulować rachunek za obiad, kupić bilet na autobus czy zapłacić za taksówkę.
Kateriina Jonas demonstruje nam, jak płaci za coca-colę z automatu: wybiera czterocyfrowy numer i czeka na klucz numeryczny do zrealizowania transakcji. Jonas cieszy się z "tych ułatwień", ale boi się, że życie w Estonii "wkrótce się skomplikuje", nie chce wstąpienia kraju do UE. - Dawniej nie mieliśmy możliwości samodzielnego rozwoju, ale dziś, po co nam unia? - mówi. "Twierdzenie, że popadamy z jednego sojuza w drugi, nie jest pustosłowiem" - uznał niedawno Edgar Savisaar, szef największej estońskiej partii Centrum i burmistrz stołecznego Tallina. Co prawda, jego ugrupowanie zdobyło w marcowych wyborach największą liczbę głosów, ale ster rządu objęli konserwatyści z partii Res Publica. Odpowiadając Savisaarowi, premier Juhan Parts spytał: "A gdzie w unii jest Stalin?".
Prezydent Arnold Rüütel, były komunista, wie, co robi, zagrzewając rodaków do poparcia akcesji. Estonia może być pierwszym krajem kandydującym do wspólnoty, który po spełnieniu warunków przyjęcia pokaże unii plecy. Gospodarka estońskiego tygrysa rozwija się w tempie ponad 5 proc. rocznie, bezrobocie wynosi około 6 proc. Co może nam dać unia? - pytają przeciwnicy integracji. "Chcemy zachować niezależność i samodzielność czy sprzedać nasze prawa za śmieszne łapówki kupcom z Brukseli?" - apeluje przez Internet estoński komentator Tönis Tulp. Paradoksalnie, w nadchodzącym referendum o przyszłości Estonii mogą znów przesądzić Rosjanie. Rosyjska mniejszość stanowi 28 proc. ludności. W zapewnienia o lepszym jutrze ci ludzie bardziej wierzą Brukseli niż Moskwie...
Więcej możesz przeczytać w 37/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.