Dlaczego większość idei interpretujących dzisiejszy świat pochodzi z Ameryki?
W głośnym eseju opublikowanym przed rokiem w czasopiśmie "Policy Review" Robert Kagan postawił tezę o fundamentalnym konflikcie między Europą a Ameryką. Okazją do rozważań były reakcje Europy i Ameryki na terroryzm islamski. Upraszczając, Kagan napisał, iż Ameryka jest odważna i waleczna, natomiast Europa - słaba i lękliwa. Niektórzy zagniewani Europejczycy powtórzyli tę tezę, aczkolwiek z przeciwstawną interpretacją: to Europa jest dobra, bo rozumna, natomiast Ameryka zła, bo awanturnicza. Konflikt europejsko-amerykański stał się jednym z najczęściej poruszanych tematów, pojawił się na setkach konferencji, w tysiącach artykułów i dyskusji. Po obu stronach Atlantyku zaczęto mówić, iż przepaść między Europą a Ameryką będzie się pogłębiać.
Amerykański filtr i głośnik
O utracie europejskiego dynamizmu w stosunku do Ameryki mówi się od dawna. Nie spędza to jednak snu z powiek rzeszy obserwatorów dzisiejszego świata, gdyż - według nich - to zjawisko jest częścią szerszych procesów: najpierw modernizacji, a później globalizacji, które mają doprowadzić do zaniku fundamentalnych różnic nie tylko między Europą a Ameryką, a także Australią, następnie Azją, a w końcu zapewne i Afryką. Mimo że te procesy mogą trwać niezmiernie długo, to - twierdzi się - podstawowa tendencja jest już dobrze zarysowana, co każe patrzeć na ewentualną amerykanizację Europy jako na problem drugorzędny i pozorny.
Czy jednak rzeczywiście jest to problem pozorny, a Europa nadal stanowi siłę przyjaźnie konkurencyjną wobec Ameryki? Mimo wszystkich zastrzeżeń teza o rosnącej dominacji Ameryki nad Europą wydaje się zasługiwać na poważniejszą analizę. Wiele wskazuje bowiem, iż Europejczycy uzależniają się coraz bardziej od Amerykanów, a pojawiające się ataki antyamerykanizmu są pewnie sygnałem mglistej świadomości tego faktu.
Chodzi bowiem nie tylko o to, iż kultura masowa pochodzi głównie z Ameryki i to ona buduje wyobraźnię Europejczyków. Gwiazdy filmowe, piosenkarze, rozrywka telewizyjna, bestsellery książkowe, komiksy - wszystko to coraz silniej kształtuje świadomość mieszkańców naszego kontynentu, niekiedy znacznie silniej niż twórczość rodzima. Nawet język, intonacja, gesty, sposób zachowania są zapożyczane z amerykańskiej kultury popularnej. Wszystko to wiemy.
Rzecz jest poważniejsza. Od pewnego czasu większość idei interpretujących dzisiejszy świat pochodzi z Ameryki. Nawet gdy rodzą się w Europie (jak filozofia dekonstrukcji i postmodernizmu) oddziałują na świat dopiero przez recepcję amerykańską. Teoria "końca historii" narodziła się w Europie, stworzona przez sfrancuziałego Rosjanina studiującego Hegla, ale stała się intelektualnym przebojem dopiero wówczas, gdy pojawiła się w Ameryce. Teoria konfliktu między cywilizacjami też powstała w Europie, lecz dopiero amerykańska wersja nadała jej światową rangę.
Laboratorium współczesności
Większość książek i artykułów, o których Europejczycy dyskutowali w ostatnich dziesięcioleciach, pochodzi z Ameryki. Amerykanie już dawno przestali patrzeć na Europę jako na starszą, lepiej wykształconą i lepiej wychowaną siostrę. To raczej Europejczycy nauczyli się, że ich sukces jest wart najwięcej, gdy zostanie doceniony przez Amerykanów. W naukach społecznych, psychologii, pedagogice, teorii edukacji, a pod pewnym względem i w filozofii Amerykanie zdominowali Europejczyków. Powołujemy się na amerykańskich uczonych, amerykańskie badania, analizy, autorytety. Nie ma w Polsce - i w wielu innych krajach Europy - lepszego argumentu niż powołanie się na autorów zza oceanu. Czasami gderamy na jakość tego, co przychodzi do nas z amerykańskich uczelni i ośrodków kulturowych - sam takiemu gderaniu nierzadko się oddaję - co nie zmienia faktu, iż stamtąd płynie pożywka dla naszych książek, artykułów i dyskusji. To ona kształtuje wyobraźnię europejskiej inteligencji, tak jak amerykańska kultura popularna kształtuje wyobraźnię europejskich mas.
Dlaczego tak się dzieje? Najprostsza i najbardziej rozpowszechniona odpowiedź jest taka, iż Ameryka jest bogata. Podobnie jak amerykański przemysł filmowy określa to, co ogląda się na świecie, tak amerykańskie struktury kulturowe i edukacyjne wyznaczają tematy i dzieła dla całego świata.
Ta odpowiedź - mimo że nie jest pozbawiona wątków sensownych - nie może jednak przekonywać. Jest coś podejrzanego w tłumaczeniu, iż za wszystkim stoją pieniądze. Zresztą, Europa do ubogich nie należy, a więc czynnik bogactwa nie może być decydujący. Druga odpowiedź jest bardziej wyszukana. Ameryka - twierdzi się - jest czymś w rodzaju laboratorium współczesności, czyli świata liberalno-demokratycznego i zaawansowanej technologicznie cywilizacji. Amerykanie są więc najbliżej dzisiejszego doświadczenia i najlepiej je odczuwają. Mnogość doznań, wykorzenienie, indywidualizm, nieprzekładalność kulturowych kodów, samotność, konwencjonalność ludzkich projektów, a jednocześnie wiara w cnoty życia osobowego i obywatelskiego - to wszystko jest mocniej obecne w doświadczeniu amerykańskim.
Przyszłość wypisana większymi literami
Za oceanem lepiej widać przyszłość, związane z nią obawy i nadzieje; tam lepiej słychać nadchodzące przemiany i związane z nimi zagrożenia. Demokracja jako ustrój polityczny, wolność jednostek i grup oraz technologizacja życia - takie są podstawowe wyznaczniki współczesności i pod każdym z tych trzech względów Europejczycy odczuwają wyższość Amerykanów, powołując się chętnie w analizie własnej sytuacji na wnioski, rozstrzygnięcia i rozwiązania powstałe za oceanem. Innymi słowy, przyszłość jest w Ameryce wyraźniejsza; jest ona - by zacytować starożytnego filozofa - wypisana większymi literami.
Jeśli jednak takie miałoby być nastawienie Europejczyków, łatwo mu zarzucić jednostronność. Zawarte jest tu wszak założenie, iż losy świata są zdeterminowane wielkimi strukturami, że za sprawą ustroju politycznego czy charakteru i poziomu technologicznego kryje się jakaś konieczna logika zmian, której jesteśmy podporządkowani. Jest to założenie kontrowersyjne i niezbyt dobrze świadczy o tych, którzy je przyjęli. Okazuje się, iż potężne dziedzictwo heglowsko-marksowskie przeniknęło umysł europejski i steruje naszym myśleniem. Nie chodzi tu, broń Boże, o jakąś historyczną eschatologię, lecz o przekonanie, iż na krótszą i średnią metę istnieją prawdopodobne scenariusze rozwojowe i we wszystkich Ameryka odgrywa - ku radości jednych, a rozpaczy innych - pionierską rolę.
I tu być może dochodzimy do punktu, będącego jednym z kluczy do zrozumienia różnicy między mentalnością amerykańską a europejską. Dla Amerykanów myślenie w podobnych kategoriach nie jest czymś oczywistym. Świat nie jest dla nich określony przez obiektywne scenariusze rozwoju. Nie boją się historycznej anachroniczności ani występowania przeciw duchowi przyszłości. Nie chodzi o to, że nie boją się, bo - jak sądzi wielu Europejczyków - są pionierami, czyli nie mają przed sobą nikogo, kto wprawiałby ich w kompleksy. Może dlatego są pionierami, że nie obchodzi ich, kto jest pionierem, a kto ciurą. Przyszłość i teraźniejszość jest dla nich bardziej otwarta.
Bagaż przeszłości
Niektórzy autorzy twierdzą, iż w takiej postawie widoczny jest ahistoryzm społeczeństwa amerykańskiego: mieszkańcy tego kraju zaczynali wszak od zera, wolni od ciąg-łości europejskiego dziedzictwa. Europejczycy zaś, uwikłani w historię, nie mają tej śmiałości w podejściu do rozwoju i mocno odczuwają bagaż przeszłości. Takie tłumaczenie wydaje mi się błędne. Ono samo jest efektem syndromu europejskiego, gdyż stanowi teoretyczne usankcjonowanie pasywnego stanu ducha i uzasadnia deterministyczne przekonanie, iż Europejczycy, choćby chcieli, nie mogą śmielej się poruszać w świecie. Prawda jest jednak taka, iż zakorzenienie w historii nie musi osłabiać aktywności, lecz może ją stymulować. Sama Europa jest tego dobrym świadectwem. Kiedy miała przewagę nad Ameryką i stanowiła główne źródło idei w świecie, była bardziej niż dziś zanurzona w historię.
Prowadzi to nas do trzeciej, najważniejszej interpretacji. Europa ustępuje Ameryce nie dlatego, że Nowy Świat ma większe bogactwo lub stanowi laboratorium przyszłości demokratycznej cywilizacji technologicznej, która jest z konieczności także przeznaczeniem mieszkańców Starego Kontynentu. Ustępuje Ameryce, gdyż przeżywa kryzys wewnętrzny. Ustępuje, bo jest słabsza.
Mówienie o słabości Europy w czasie, gdy dokonuje się jeden z największych eksperymentów cywilizacyjnych w nowożytnej historii, czyli proces integracyjny, może brzmieć mało przekonująco. Wydawałoby się, iż społeczność podejmująca tak wielkie dzieło musi dysponować wielką energią twórczą. Dla euroentuzjastów nie ma większej chluby niż budowanie na naszym kontynencie ponadnarodowych struktur i integrowanie narodowych instytucji.
Larry Siedentop, angielski politolog, skądinąd zwolennik integracji, zauważył ze zdziwieniem, że tworzeniu nowych struktur w Europie nie towarzyszyła bogata refleksja teoretyczna. Nie powstały nowe idee, pomysły czy argumenty. Integracja europejska nie zrodziła swojego "Federalisty" - zbioru refleksji nad nowym ustrojem - porównywalnego z tym, jaki sprowokowała amerykańska rewolucja z końca XVIII wieku. Amerykanie do tej pory dyskutują nad "Federalistą". Nad czym będą dyskutować Europejczycy w kolejnych dziesięcioleciach i stuleciach zjednoczonej Europy?
Znaczące jest, jakie wizje realizującej się idei europejskiej funkcjonują w publicznym obiegu kulturowym. Najbardziej wpływowe z nich to liberalna, wielokulturowa i ponowoczesna. Wedle pierwszej, Europa będzie społeczeństwem coraz bardziej zindywidualizowanym; wedle drugiej, miejscem współpracy wspólnot i kultur; wedle trzeciej - w uproszczeniu - mieszaniną jednego i drugiego. Jest jeszcze czwarty model idei europejskiej, oparty na dziedzictwie klasycznym i chrześcijańskim, ale poza papieżem i nieliczną grupą intelektualistów nie znajduje on reprezentacji w środowiskach kulturotwórczych.
Barbarzyństwo w pustce
Gdy przed wiekiem przybywali do Europy intelektualiści amerykańscy, szukając kultury pełniejszej i bogatszej, niż oferował im ich kraj, zwykle doświadczali rozczarowań. Nawet zeuropeizowani Amerykanie, tacy jak Henry James czy T.S. Eliot, konstatowali z niepokojem osłabienie europejskiego ducha. Do tego, co obserwowali, miało zastosowanie modne wówczas słowo "dekadencja". Europa - uosabiana przez jej wyższe i najbardziej świadome grupy społeczne - zadowalała się tym, co stworzyła, i nie wykazywała ochoty na dalsze inwestowanie energii twórczej. Estetyzm, ironia, ambiwalencja, gra, wyrafinowanie - takie postawy stanowiły manifestację europejskości. Prostota granicząca z prymitywizmem, powaga, determinacja, energia - to raczej miało charakteryzować nastawienie amerykańskie. Wybór między jednym a drugim był trudny, ale stawało się jasne, iż europejskość nie obiecywała rozwoju.
Dekadencki duch europejski wytworzył pustkę, w którą weszło czerwone i brunatne barbarzyństwo. Barbarzyństwo zostało w końcu pokonane, ale wyciągnięto z tego paradoksalne wnioski. Rozpowszechnione są dzisiaj poglądy, iż wielkie idee, którymi żywiła się kultura europejska, są niebezpieczne, a więc że raczej słabość niż siła przystoi dziś kulturze, raczej pojednawczość niż śmiałość, raczej dystans niż determinacja, raczej autoironia niż poczucie własnej wartości. W świet-le tych poglądów barbarzyństwo wzięło się raczej z europejskiej pychy niż z europejskiego zwątpienia. Dlatego - być może - tak wielu Europejczyków zdenerwował amerykański pokaz siły, bo taka demonstracja nie mieści się nie tyle w "kulturze strategicznej", jak pisał Kagan, ile w przyjętej wykładni europejskości.
Czy to jest nowa forma dekadencji? Nie ma w Europie dobrej atmosfery do snucia tego typu rozważań, nie spotykają się one ze zrozumieniem. Słabość, również kulturowa, wydaje się dziś wyższą formą świadomości, a więc - paradoksalnie - jest przedstawiana jako europejska siła, czyli zdolność do radzenia sobie z nowymi czasami i nowymi wyzwaniami. Czy istotnie taka postawa dowodzi owej zdolności?
Rzymski Europejczyk
Francuski filozof Rémi Brague stwierdził, iż istotą europejskości jest rzymskość. Podobną intuicję - choć inaczej wyrażoną - spotykamy w dziełach napisanych pół wieku wcześniej przez angielskiego historyka Christophera Dawsona. Rzym przekazał nam mądrość Greków i uświadomił różnicę między Grekiem a barbarzyńcą. Rzymski Europejczyk to ktoś, kto widzi swoją niedoskonałość wobec Greka i doskonałość wobec barbarzyńcy. Rzymski Europejczyk samoświadomość i energię czerpie z historycznego doświadczenia, które przekazuje innym, i poczucia niedoskonałości wobec idei, które stworzyli inni.
Jeśli intuicja Brague'a jest słuszna, łat-wo narzuci się nam wniosek, iż rzymski Europejczyk nie należy do istot często spotykanych w dzisiejszym świecie ani nie dysponuje dużymi wpływami. Jest istotą raczej zadowoloną, niechętnie odróżniającą Greka od barbarzyńcy i niechętną przekazywaniu czegokolwiek z przeszłości. Jego zadowolenie bierze się z osiągnięcia pewnego stanu ducha, który oznacza odrzucenie śmiałych aspiracji, uznawanych od tej chwili za awanturnicze. Nie ma on przekonania, że osiągnął doskonałość, ale raczej że poszukiwanie doskonałości się skończyło, że trzeba poprzestać na tym, co się ma, a kto sądzi inaczej, jest typem niebezpiecznym.
Niechętni Ameryce powiedzą na to, iż Amerykanin jest istotą niewiele różną: też nie przekazuje niczego szczególnego z przeszłości, do której nie jest przywiązany, nie odróżnia Greka od barbarzyńcy, nie oddaje się awanturnictwu i jest zadowolony ze świata, w którym żyje, nie czuje presji zmierzenia się z doskonałością ani obawy przed stoczeniem się w barbarzyństwo. Różnica jest jednak taka, iż Amerykanie w takiej sytuacji żyli od początku, czerpiąc z niej energię do działania. Dla Europejczyków taki stan ducha jest formą rezygnacji z czegoś, co było ich doświadczeniem. Amerykanie zawsze widzieli świat w podobny sposób i nie przejmowali się hierarchiami. Europejczycy wierzyli w hierarchię i zajmowali w niej najwyższe miejsce. Dzisiaj są zdetronizowani i to akceptują. Jest kwestią sporną, kiedy ów proces rezygnacji się rozpoczął: być może w okresie dekadencji sprzed stulecia, być może po II wojnie światowej, a być może znacznie, znacznie wcześniej.
Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że mimo wszystkich sukcesów, mimo dobrobytu i poczucia bezpieczeństwa na skalę nie znaną nigdy w przeszłości, mimo imponującego postępu technologicznego, mimo istnienia licznych wyjątków, które przeczą temu wszystkiemu, co powyżej zostało opisane, dzisiejszy Europejczyk nie jawi się nam jako istota mająca wielkie plany wobec świata. Amerykanin bez wątpienia takie plany ma. Mogą się one nam podobać lub nie; można na nie patrzeć z obawą, pogardą lub entuzjazmem. Amerykanin miał jednak zawsze i zapewne w przyszłości będzie miał nadal liczne i pilne sprawy do załatwienia. Europejczyk też je podejmie, ale najpierw popatrzy, jak się je załatwia w Ameryce.
Amerykański filtr i głośnik
O utracie europejskiego dynamizmu w stosunku do Ameryki mówi się od dawna. Nie spędza to jednak snu z powiek rzeszy obserwatorów dzisiejszego świata, gdyż - według nich - to zjawisko jest częścią szerszych procesów: najpierw modernizacji, a później globalizacji, które mają doprowadzić do zaniku fundamentalnych różnic nie tylko między Europą a Ameryką, a także Australią, następnie Azją, a w końcu zapewne i Afryką. Mimo że te procesy mogą trwać niezmiernie długo, to - twierdzi się - podstawowa tendencja jest już dobrze zarysowana, co każe patrzeć na ewentualną amerykanizację Europy jako na problem drugorzędny i pozorny.
Czy jednak rzeczywiście jest to problem pozorny, a Europa nadal stanowi siłę przyjaźnie konkurencyjną wobec Ameryki? Mimo wszystkich zastrzeżeń teza o rosnącej dominacji Ameryki nad Europą wydaje się zasługiwać na poważniejszą analizę. Wiele wskazuje bowiem, iż Europejczycy uzależniają się coraz bardziej od Amerykanów, a pojawiające się ataki antyamerykanizmu są pewnie sygnałem mglistej świadomości tego faktu.
Chodzi bowiem nie tylko o to, iż kultura masowa pochodzi głównie z Ameryki i to ona buduje wyobraźnię Europejczyków. Gwiazdy filmowe, piosenkarze, rozrywka telewizyjna, bestsellery książkowe, komiksy - wszystko to coraz silniej kształtuje świadomość mieszkańców naszego kontynentu, niekiedy znacznie silniej niż twórczość rodzima. Nawet język, intonacja, gesty, sposób zachowania są zapożyczane z amerykańskiej kultury popularnej. Wszystko to wiemy.
Rzecz jest poważniejsza. Od pewnego czasu większość idei interpretujących dzisiejszy świat pochodzi z Ameryki. Nawet gdy rodzą się w Europie (jak filozofia dekonstrukcji i postmodernizmu) oddziałują na świat dopiero przez recepcję amerykańską. Teoria "końca historii" narodziła się w Europie, stworzona przez sfrancuziałego Rosjanina studiującego Hegla, ale stała się intelektualnym przebojem dopiero wówczas, gdy pojawiła się w Ameryce. Teoria konfliktu między cywilizacjami też powstała w Europie, lecz dopiero amerykańska wersja nadała jej światową rangę.
Laboratorium współczesności
Większość książek i artykułów, o których Europejczycy dyskutowali w ostatnich dziesięcioleciach, pochodzi z Ameryki. Amerykanie już dawno przestali patrzeć na Europę jako na starszą, lepiej wykształconą i lepiej wychowaną siostrę. To raczej Europejczycy nauczyli się, że ich sukces jest wart najwięcej, gdy zostanie doceniony przez Amerykanów. W naukach społecznych, psychologii, pedagogice, teorii edukacji, a pod pewnym względem i w filozofii Amerykanie zdominowali Europejczyków. Powołujemy się na amerykańskich uczonych, amerykańskie badania, analizy, autorytety. Nie ma w Polsce - i w wielu innych krajach Europy - lepszego argumentu niż powołanie się na autorów zza oceanu. Czasami gderamy na jakość tego, co przychodzi do nas z amerykańskich uczelni i ośrodków kulturowych - sam takiemu gderaniu nierzadko się oddaję - co nie zmienia faktu, iż stamtąd płynie pożywka dla naszych książek, artykułów i dyskusji. To ona kształtuje wyobraźnię europejskiej inteligencji, tak jak amerykańska kultura popularna kształtuje wyobraźnię europejskich mas.
Dlaczego tak się dzieje? Najprostsza i najbardziej rozpowszechniona odpowiedź jest taka, iż Ameryka jest bogata. Podobnie jak amerykański przemysł filmowy określa to, co ogląda się na świecie, tak amerykańskie struktury kulturowe i edukacyjne wyznaczają tematy i dzieła dla całego świata.
Ta odpowiedź - mimo że nie jest pozbawiona wątków sensownych - nie może jednak przekonywać. Jest coś podejrzanego w tłumaczeniu, iż za wszystkim stoją pieniądze. Zresztą, Europa do ubogich nie należy, a więc czynnik bogactwa nie może być decydujący. Druga odpowiedź jest bardziej wyszukana. Ameryka - twierdzi się - jest czymś w rodzaju laboratorium współczesności, czyli świata liberalno-demokratycznego i zaawansowanej technologicznie cywilizacji. Amerykanie są więc najbliżej dzisiejszego doświadczenia i najlepiej je odczuwają. Mnogość doznań, wykorzenienie, indywidualizm, nieprzekładalność kulturowych kodów, samotność, konwencjonalność ludzkich projektów, a jednocześnie wiara w cnoty życia osobowego i obywatelskiego - to wszystko jest mocniej obecne w doświadczeniu amerykańskim.
Przyszłość wypisana większymi literami
Za oceanem lepiej widać przyszłość, związane z nią obawy i nadzieje; tam lepiej słychać nadchodzące przemiany i związane z nimi zagrożenia. Demokracja jako ustrój polityczny, wolność jednostek i grup oraz technologizacja życia - takie są podstawowe wyznaczniki współczesności i pod każdym z tych trzech względów Europejczycy odczuwają wyższość Amerykanów, powołując się chętnie w analizie własnej sytuacji na wnioski, rozstrzygnięcia i rozwiązania powstałe za oceanem. Innymi słowy, przyszłość jest w Ameryce wyraźniejsza; jest ona - by zacytować starożytnego filozofa - wypisana większymi literami.
Jeśli jednak takie miałoby być nastawienie Europejczyków, łatwo mu zarzucić jednostronność. Zawarte jest tu wszak założenie, iż losy świata są zdeterminowane wielkimi strukturami, że za sprawą ustroju politycznego czy charakteru i poziomu technologicznego kryje się jakaś konieczna logika zmian, której jesteśmy podporządkowani. Jest to założenie kontrowersyjne i niezbyt dobrze świadczy o tych, którzy je przyjęli. Okazuje się, iż potężne dziedzictwo heglowsko-marksowskie przeniknęło umysł europejski i steruje naszym myśleniem. Nie chodzi tu, broń Boże, o jakąś historyczną eschatologię, lecz o przekonanie, iż na krótszą i średnią metę istnieją prawdopodobne scenariusze rozwojowe i we wszystkich Ameryka odgrywa - ku radości jednych, a rozpaczy innych - pionierską rolę.
I tu być może dochodzimy do punktu, będącego jednym z kluczy do zrozumienia różnicy między mentalnością amerykańską a europejską. Dla Amerykanów myślenie w podobnych kategoriach nie jest czymś oczywistym. Świat nie jest dla nich określony przez obiektywne scenariusze rozwoju. Nie boją się historycznej anachroniczności ani występowania przeciw duchowi przyszłości. Nie chodzi o to, że nie boją się, bo - jak sądzi wielu Europejczyków - są pionierami, czyli nie mają przed sobą nikogo, kto wprawiałby ich w kompleksy. Może dlatego są pionierami, że nie obchodzi ich, kto jest pionierem, a kto ciurą. Przyszłość i teraźniejszość jest dla nich bardziej otwarta.
Bagaż przeszłości
Niektórzy autorzy twierdzą, iż w takiej postawie widoczny jest ahistoryzm społeczeństwa amerykańskiego: mieszkańcy tego kraju zaczynali wszak od zera, wolni od ciąg-łości europejskiego dziedzictwa. Europejczycy zaś, uwikłani w historię, nie mają tej śmiałości w podejściu do rozwoju i mocno odczuwają bagaż przeszłości. Takie tłumaczenie wydaje mi się błędne. Ono samo jest efektem syndromu europejskiego, gdyż stanowi teoretyczne usankcjonowanie pasywnego stanu ducha i uzasadnia deterministyczne przekonanie, iż Europejczycy, choćby chcieli, nie mogą śmielej się poruszać w świecie. Prawda jest jednak taka, iż zakorzenienie w historii nie musi osłabiać aktywności, lecz może ją stymulować. Sama Europa jest tego dobrym świadectwem. Kiedy miała przewagę nad Ameryką i stanowiła główne źródło idei w świecie, była bardziej niż dziś zanurzona w historię.
Prowadzi to nas do trzeciej, najważniejszej interpretacji. Europa ustępuje Ameryce nie dlatego, że Nowy Świat ma większe bogactwo lub stanowi laboratorium przyszłości demokratycznej cywilizacji technologicznej, która jest z konieczności także przeznaczeniem mieszkańców Starego Kontynentu. Ustępuje Ameryce, gdyż przeżywa kryzys wewnętrzny. Ustępuje, bo jest słabsza.
Mówienie o słabości Europy w czasie, gdy dokonuje się jeden z największych eksperymentów cywilizacyjnych w nowożytnej historii, czyli proces integracyjny, może brzmieć mało przekonująco. Wydawałoby się, iż społeczność podejmująca tak wielkie dzieło musi dysponować wielką energią twórczą. Dla euroentuzjastów nie ma większej chluby niż budowanie na naszym kontynencie ponadnarodowych struktur i integrowanie narodowych instytucji.
Larry Siedentop, angielski politolog, skądinąd zwolennik integracji, zauważył ze zdziwieniem, że tworzeniu nowych struktur w Europie nie towarzyszyła bogata refleksja teoretyczna. Nie powstały nowe idee, pomysły czy argumenty. Integracja europejska nie zrodziła swojego "Federalisty" - zbioru refleksji nad nowym ustrojem - porównywalnego z tym, jaki sprowokowała amerykańska rewolucja z końca XVIII wieku. Amerykanie do tej pory dyskutują nad "Federalistą". Nad czym będą dyskutować Europejczycy w kolejnych dziesięcioleciach i stuleciach zjednoczonej Europy?
Znaczące jest, jakie wizje realizującej się idei europejskiej funkcjonują w publicznym obiegu kulturowym. Najbardziej wpływowe z nich to liberalna, wielokulturowa i ponowoczesna. Wedle pierwszej, Europa będzie społeczeństwem coraz bardziej zindywidualizowanym; wedle drugiej, miejscem współpracy wspólnot i kultur; wedle trzeciej - w uproszczeniu - mieszaniną jednego i drugiego. Jest jeszcze czwarty model idei europejskiej, oparty na dziedzictwie klasycznym i chrześcijańskim, ale poza papieżem i nieliczną grupą intelektualistów nie znajduje on reprezentacji w środowiskach kulturotwórczych.
Barbarzyństwo w pustce
Gdy przed wiekiem przybywali do Europy intelektualiści amerykańscy, szukając kultury pełniejszej i bogatszej, niż oferował im ich kraj, zwykle doświadczali rozczarowań. Nawet zeuropeizowani Amerykanie, tacy jak Henry James czy T.S. Eliot, konstatowali z niepokojem osłabienie europejskiego ducha. Do tego, co obserwowali, miało zastosowanie modne wówczas słowo "dekadencja". Europa - uosabiana przez jej wyższe i najbardziej świadome grupy społeczne - zadowalała się tym, co stworzyła, i nie wykazywała ochoty na dalsze inwestowanie energii twórczej. Estetyzm, ironia, ambiwalencja, gra, wyrafinowanie - takie postawy stanowiły manifestację europejskości. Prostota granicząca z prymitywizmem, powaga, determinacja, energia - to raczej miało charakteryzować nastawienie amerykańskie. Wybór między jednym a drugim był trudny, ale stawało się jasne, iż europejskość nie obiecywała rozwoju.
Dekadencki duch europejski wytworzył pustkę, w którą weszło czerwone i brunatne barbarzyństwo. Barbarzyństwo zostało w końcu pokonane, ale wyciągnięto z tego paradoksalne wnioski. Rozpowszechnione są dzisiaj poglądy, iż wielkie idee, którymi żywiła się kultura europejska, są niebezpieczne, a więc że raczej słabość niż siła przystoi dziś kulturze, raczej pojednawczość niż śmiałość, raczej dystans niż determinacja, raczej autoironia niż poczucie własnej wartości. W świet-le tych poglądów barbarzyństwo wzięło się raczej z europejskiej pychy niż z europejskiego zwątpienia. Dlatego - być może - tak wielu Europejczyków zdenerwował amerykański pokaz siły, bo taka demonstracja nie mieści się nie tyle w "kulturze strategicznej", jak pisał Kagan, ile w przyjętej wykładni europejskości.
Czy to jest nowa forma dekadencji? Nie ma w Europie dobrej atmosfery do snucia tego typu rozważań, nie spotykają się one ze zrozumieniem. Słabość, również kulturowa, wydaje się dziś wyższą formą świadomości, a więc - paradoksalnie - jest przedstawiana jako europejska siła, czyli zdolność do radzenia sobie z nowymi czasami i nowymi wyzwaniami. Czy istotnie taka postawa dowodzi owej zdolności?
Rzymski Europejczyk
Francuski filozof Rémi Brague stwierdził, iż istotą europejskości jest rzymskość. Podobną intuicję - choć inaczej wyrażoną - spotykamy w dziełach napisanych pół wieku wcześniej przez angielskiego historyka Christophera Dawsona. Rzym przekazał nam mądrość Greków i uświadomił różnicę między Grekiem a barbarzyńcą. Rzymski Europejczyk to ktoś, kto widzi swoją niedoskonałość wobec Greka i doskonałość wobec barbarzyńcy. Rzymski Europejczyk samoświadomość i energię czerpie z historycznego doświadczenia, które przekazuje innym, i poczucia niedoskonałości wobec idei, które stworzyli inni.
Jeśli intuicja Brague'a jest słuszna, łat-wo narzuci się nam wniosek, iż rzymski Europejczyk nie należy do istot często spotykanych w dzisiejszym świecie ani nie dysponuje dużymi wpływami. Jest istotą raczej zadowoloną, niechętnie odróżniającą Greka od barbarzyńcy i niechętną przekazywaniu czegokolwiek z przeszłości. Jego zadowolenie bierze się z osiągnięcia pewnego stanu ducha, który oznacza odrzucenie śmiałych aspiracji, uznawanych od tej chwili za awanturnicze. Nie ma on przekonania, że osiągnął doskonałość, ale raczej że poszukiwanie doskonałości się skończyło, że trzeba poprzestać na tym, co się ma, a kto sądzi inaczej, jest typem niebezpiecznym.
Niechętni Ameryce powiedzą na to, iż Amerykanin jest istotą niewiele różną: też nie przekazuje niczego szczególnego z przeszłości, do której nie jest przywiązany, nie odróżnia Greka od barbarzyńcy, nie oddaje się awanturnictwu i jest zadowolony ze świata, w którym żyje, nie czuje presji zmierzenia się z doskonałością ani obawy przed stoczeniem się w barbarzyństwo. Różnica jest jednak taka, iż Amerykanie w takiej sytuacji żyli od początku, czerpiąc z niej energię do działania. Dla Europejczyków taki stan ducha jest formą rezygnacji z czegoś, co było ich doświadczeniem. Amerykanie zawsze widzieli świat w podobny sposób i nie przejmowali się hierarchiami. Europejczycy wierzyli w hierarchię i zajmowali w niej najwyższe miejsce. Dzisiaj są zdetronizowani i to akceptują. Jest kwestią sporną, kiedy ów proces rezygnacji się rozpoczął: być może w okresie dekadencji sprzed stulecia, być może po II wojnie światowej, a być może znacznie, znacznie wcześniej.
Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że mimo wszystkich sukcesów, mimo dobrobytu i poczucia bezpieczeństwa na skalę nie znaną nigdy w przeszłości, mimo imponującego postępu technologicznego, mimo istnienia licznych wyjątków, które przeczą temu wszystkiemu, co powyżej zostało opisane, dzisiejszy Europejczyk nie jawi się nam jako istota mająca wielkie plany wobec świata. Amerykanin bez wątpienia takie plany ma. Mogą się one nam podobać lub nie; można na nie patrzeć z obawą, pogardą lub entuzjazmem. Amerykanin miał jednak zawsze i zapewne w przyszłości będzie miał nadal liczne i pilne sprawy do załatwienia. Europejczyk też je podejmie, ale najpierw popatrzy, jak się je załatwia w Ameryce.
Więcej możesz przeczytać w 37/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.