Z policji wyrzuca się najlepszych oficerów, zostawiając konformistów, pijaków i sługusów polityków
Afera starachowicka nigdy nie wyszłaby na jaw, gdyby nie to, że kielecka policja nie cierpi się z miejscową prokuraturą. Chcąc mieć haka na policję, prokuratura energiczniej niż zwykle prowadziła sprawę przecieku o akcji Centralnego Biura Śledczego. Ale i to mog-ło nie wystarczyć, gdyby nie fakt, że niżsi oficerowie CBŚ dość już mieli nacisków na ukręcenie łba kolejnemu śledztwu. W sprawie kieleckiej proponowano im przecież, by taśmy dokumentujące przeciek uległy zniszczeniu podczas odsłuchiwania. Przez ponad trzy miesiące trwały targi między szefami policji, prokuratury i MSWiA, co zrobić, by sprawa nie okazała się granatem wrzuconym do szamba, aż pod koniec czerwca 2003 r. policjanci zdecydowali się przekazać informację do mediów. Gdyby nie te dwie okoliczności afera starachowicka nie ujrzałaby światła dziennego - tak jak wiele innych. Z powodu tego przecieku przeprowadza się teraz czystki w Komendzie Głównej Policji.
Czystki za Starachowice
W ostatni piątek generał Antoni Kowalczyk zwołał naradę komendantów wojewódzkich policji z udziałem ministra Janika. De facto chodziło o zastraszenie komendantów (i ich podwładnych), by nie pisali raportów o nieprawidłowościach i nie kontaktowali się z mediami. Podczas odprawy komendanci wojewódzcy wiedzieli już przecież, że ich koledzy z pionu kryminalnego KGP właśnie otrzymują zwolnienia. Według oficjalnej wersji, szef Biura Służby Kryminalnej KGP Jerzy Nęcki, jego zastępca Jerzy Skrycki oraz Zbigniew Krasnodębski z Biura Prawnego odeszli na emeryturę. Następni mają być szefowie Biura ds. Informacji Niejawnych oraz zastępca komendanta głównego Adam Rapacki. Szczególnie zastanawiające jest odejście Nęckiego, jednego z najlepszych fachowców w policji. Czyżby odszedł dlatego, że nie dopuścił do zblatowania swoich oficerów z politykami, jak to się stało wśród wysokich oficerów CBŚ, szczególnie w oddziałach terenowych? Wkrótce mają zostać zwolnieni dwaj oficerowie zespołu operacji specjalnych CBŚ (odpowiadający za zakupy kontrolowane i prowokacje policyjne), którzy w materiałach z podsłuchu telefonicznego odkryli częste kontakty wysokich oficerów komendy głównej z biznesmenami podejrzewanymi o wielomilionowe oszustwa podatkowe i korupcję. Pośrednikami byli w tych kontaktach politycy, w tym dwaj posłowie. Jednocześnie w policji pozostaną osoby, które już dawno powinny być zwolnione.
Szkoda, że na naradzie u komendanta głównego policji nie mówiono o powszechnym pijaństwie i degrengoladzie, co powoduje, że najlepsi oficerowie uciekają stamtąd do służb kryminalnych lub zwalniają się ze służby. Tak zrobił Andrzej Kozdraj, wieloletni wiceszef łódzkiego CBŚ, który rozpracował łódzką ośmiornicę. Tak zrobił naczelnik wydziału przestępczości zorganizowanej stołecznego CBŚ Aleksander Dutkiewicz.
Komendant Antoni Kowalczyk nie wytłumaczył podczas piątkowej narady, dlaczego nie reaguje na raporty oficerów ujawniających wypadki przepijania funduszu operacyjnego przez niektórych naczelników CBŚ. Kilkanaście dni temu podczas odprawy funkcjonariuszy CBŚ w Koszalinie przygotowujących się do zatrzymania tzw. grupy dżudoków (sportowców amatorów handlujących narkotykami i ściągających haracze), zastępca naczelnika wydziału XXI Marek O. był tak pijany, że ledwo stał na nogach. Zamiast o szczegółach planowanej akcji mówił: "Tu jest mikrofon: jak ktoś chce, to może sobie pośpiewać!". Kiedy jego podwładni udali się na akcję, zastępca naczelnika zasnął na stanowisku dowodzenia. 30 września w Szczecinie śmiertelnie postrzelił się podczas czyszczenia broni Andrzej Gadomski, jeden z najlepszych w Polsce dochodzeniowców CBŚ. Prokurator prowadzący śledztwo w tej sprawie zażądał badania alkotestem jego szefów, bo świadkowie zeznali, że zanim doszło do postrzału (o ile to był w ogóle postrzał, a nie strzelanie na oślep po pijanemu), oficerowie uczestniczyli w kilkudniowej libacji.
Policja partyjna
Oczywiście, nie tylko policja w III RP jest chora. Chora jest klasa polityczna, chore jest państwo. I nie jest prawdą, że w PRL było świetnie: wręcz przeciwnie, do policji przeniesiono wszelkie patologie z czasów Milicji Obywatelskiej, które po prostu nie wychodziły na jaw, bo nie było wolnych mediów. Nie tyle policja się więc psuje, co po prostu nigdy się tak naprawdę nie wyleczyła. - Przygotowana w 1990 r. ustawa powołująca policję miała zmienić chorą strukturę milicji, lecz de facto nic nie ruszono. Ponadawano nowe nazwy biurom i stanowiskom, ale struktura została taka sama jak w milicji, zostały też te same regulaminy wewnętrzne, nawyki i ludzie nauczeni, że służą partii, a nie państwu - mówi Jerzy Jaroszewski, były szef olsztyńskiej policji.
Przy okazji afery starachowickiej wyszło na jaw, jak wielką władzę skupili w swoich rękach doradcy byłego wiceministra spraw wewnętrznych Zbigniewa Sobotki - Roman Kurnik i Józef Semik. Kurnik w czasach gen. Kiszczaka był szefem kadr SB (to samo stanowisko otrzymał w odrodzonej policji). Semik został zwolniony ze stanowiska zastępcy komendanta głównego, bo nie mógł się skupić na pracy nawet godzinę dziennie. Gdy doszło do przecieku w sprawie starachowickiej, to Kurnik i Semik faktycznie kierowali policją, a nie Kowalczyk. To oni, a nie Sobotka wzywali gen. Kowalczyka i wypytywali o szczegóły operacyjne śledztw, choć nie mieli do tego prawa. Wzywali też dyrektora CBŚ Kazimierza Szwajcowskiego. Mimo odwołania ze stanowiska doradcy Józef Semik nadal jest szefem Międzyresortowego Centrum ds. Przestępczości Zorganizowanej i Międzynarodowego Terroryzmu. I dzięki temu ma wgląd w najtajniejsze materiały z poszczególnych śledztw oraz akcji grup specjalnych. Miał też, oczywiście, dostęp do szczegółów akcji CBŚ w Starachowicach. - Polityczny nadzór nad policją jest traktowany jako dostęp do informacji ze śledztw, żeby wiedzieć, co zagraża swoim i ewentualnie tuszować sprawy. To absolutna degrengolada - mówi "Wprost" Marek Biernacki, minister spraw wewnętrznych i administracji w rządzie Jerzego Buzka.
Generał Smolarek - ofiara mafii?
Sprawa starachowicka nie jest wyjątkiem, lecz regułą w policji. Jej ujawnienie było wypadkiem przy pracy. - W tygodniu mam kilkadziesiąt telefonów od polityków i urzędników lub ich wizyt. Bez żenady żądają ukręcenia łba konkretnej sprawie: wypadku po pijanemu ich pociotka, zwolnienia z aresztu ich krewnego zatrzymanego w sprawie kryminalnej na gorącym uczynku, opóźniania dochodzenia, a nawet zniszczenia dowodów. Gdy ich wyrzucam, straszą, że to moje ostatnie godziny na stanowisku. Natychmiast udają się na skargę do szefów partii wszelkich opcji w województwie albo docierają do MSWiA. Na razie przełożeni mnie chronią, ale nie znam dnia ani godziny. Jeszcze gorzej mają komendanci powiatowi, bo ich traktuje się wręcz jak służących - opowiada jeden z komendantów wojewódzkich policji. Inny komendant wojewódzki opowiada, że bardzo często dzwonią do niego wysocy oficerowie komendy głównej z pytaniem typu: "Robicie coś przy sprawie Iksińskiego?". I żądają szczegółów, nie kryjąc, że pytają na życzenie konkretnego polityka.
Wielu policjantów podporządkowuje się, bo chcą zachować stanowiska. Najbardziej ulegli mogą liczyć na awans i polityczną ochronę. Jeden z komendantów wojewódzkich zyskał awans, a nawet jest brany pod uwagę jako następca gen. Kowalczyka na stanowisku szefa policji, bo gdy w 1999 r. jeden z baronów SLD rozbił po pijanemu samochód, policjant ten pomógł mu zatuszować sprawę. Wyczyszczono wszelkie ślady wypadku, łącznie z dokumentacją naprawy auta w konkretnym warsztacie (naprawiano je zresztą w warsztacie trudniącym się paserstwem części z kradzionych aut, więc gdyby właściciel nie poszedł na układ, trafiłby za kratki).
Policjanci, z którymi rozmawialiśmy, twierdzą, że właściwie jedynym komendantem głównym, który miał odwagę sprzeciwiać się interweniującym politykom był Zenon Smolarek. Czy nie dlatego stał się ofiarą tzw. afery w policji poznańskiej, w której - jak mówią policjanci - de facto chodziło o rozbicie jednego z najlepszych w Polsce wydziałów do zwalczania przestępczości gospodarczej? Po latach okazało się, że ówcześni dziennikarze "Gazety Wyborczej" Piotr Najsztub i Maciej Gorzeliński nie mieli dowodów na przedstawione Smolarkowi zarzuty i ten wygrał sprawę w Sądzie Okręgowym w Poznaniu. Sąd nakazał przeproszenie Smolarka na łamach gazety (dziennikarze zapowiedzieli apelację).
Starachowice są wszędzie
Przykłady mechanizmu wikłania się polityków i funkcjonariuszy w osłanianie przestępców - jak w Starachowicach - można mnożyć. Podobną sprawę ujawniono w Zielonej Górze. Tam w lokalnej sitwie byli policjanci i boss lokalnego gangu Wiesław Łapkowski. Jedna z kobiet tak opisywała jedną z akcji policji w należącej do Łapkowskiego agencji towarzyskiej w Krośnie Odrzańskim: - Gdy przyjechali uzbrojeni policjanci, Łapkowski chwycił za telefon komórkowy i zaczął wykrzykiwać: "Co wy tu k... robicie? Jaka rutynowa akcja? Momentalnie zabieraj mi stąd ekipę!". W kwietniu 2002 r. policjanci z CBŚ ujęli w Łodzi Wiesławę G. Zatrzymano ją w związku z wielomilionowymi oszustwami podatkowymi. Do Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi przyjechał wówczas wojewoda łódzki Krzysztof Makowski z SLD. Domagał się wyjaśnienia przyczyn zatrzymania Wiesławy G. Podobnie było w opisywanej w tygodniku "Wprost" sprawie lubelskiej, gdzie wskutek nacisków lokalnych polityków policja i prokuratura tuszowały dowody przestępstwa syna wysokiego urzędnika magistratu, mnożono też nieistotne wątki, fałszowano dowody ("Gangrena w Lublinie" - nr 25).
W styczniu 1999 r. policja zatrzymała córkę szczecińskiego radnego Jana Dużyńskiego. Miała przy sobie kluczyki od skradzionego BMW. Kobietę przewieziono do I Komisariatu Policji Szczecin Środmieście. Wkrótce przyjechał tam Dużyński, który skontaktował się z zastępcą komendanta wojewódzkiego policji Bolesławem Bernatem. Córkę Dużyńskiego wypuszczono do domu. Decyzję o zwolnieniu podejrzanej Bernat uzasadnił tym, że nawet jeśli można zarzucić jej paserstwo, nie jest to przestępstwo, które wymaga aresztowania.
We wspomnianej sprawie lubelskiej widać, że patologie dotyczą także prokuratury. Jeśli więc nawet policjanci nie ulegną naciskom, to ich praca idzie na marne, gdy politykom uleg-ną prokuratorzy. Na początku tego roku Centralne Biuro Śledcze przekazało premierowi Millerowi informację o materiałach obciążających wojewodę dolnośląskiego Ryszarda Nawrata z SLD. Chodzi o udział wojewody w transakcjach dokonywanych przez krakowską firmę Code, która otrzymała w formie pożyczki od PZU 60 mln zł. Code zlecała należącej do Nawrata firmie TGG prace budowlane. W marcu 2003 r. policja wystąpiła do prokuratury o przedstawienie Nawratowi zarzutów. Bezskutecznie. Miesiąc po poinformowaniu o wszystkim premiera Nawrat zrezygnował ze stanowiska wojewody. Sprawa utknęła w prokuraturze.
Komendant z mandatu Sejmu
- Policjanci nauczyli się, że do spraw z politycznym podtekstem biorą się dopiero wtedy, gdy otrzymają jednoznaczny sygnał, że można. Jeśli takiego sygnału nie ma, zbierają materiały, chomikują je i czekają na zmianę władzy. Czasem nie wytrzymują i podrzucają prasie wyniki swych dochodzeń. Tak prawdopodobnie było w sprawie starachowickiej - mówi Marek Biernacki. - Policjanci, widząc, jakie mechanizmy stoją za ich awansami, nagrodami i karami, zwyczajnie pękają, tępi się ich wrażliwość, wchodzą w układy - dodaje Biernacki.
Ludwik Dorn, poseł PiS, członek sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych uważa, że obecnie funkcjonują dwa mechanizmy kontroli policji. Pierwszym jest strach, że zmieni się władza. Wtedy tuszowane sprawy i tak ujrzą światło dzienne. Drugim jest kontrola mediów i opinii publicznej oraz obawa polityków i policjantów, że gdy zostaną przyłapani przez media, zapłacą swoją karierą.
A może wyjściem z zaklętego koła partyjnego sterowania policją byłoby powoływanie komendanta głównego przez Sejm - tak jak powołuje się obecnie szefa Najwyższej Izby Kontroli. Byłby on odpowiedzialny przed Sejmem, przez co odporny na naciski polityków i urzędników. W dorocznym raporcie mógłby przedstawić wszystkie wypadki naciskania przez polityków na jego podwładnych. Byłby to znacznie skuteczniejszy bicz na patologie w policji niż najlepsze nawet wydziały kontroli wewnętrznej (policja w policji).
Zobacz też:
Trąd
Odstrzelony
Czystki za Starachowice
W ostatni piątek generał Antoni Kowalczyk zwołał naradę komendantów wojewódzkich policji z udziałem ministra Janika. De facto chodziło o zastraszenie komendantów (i ich podwładnych), by nie pisali raportów o nieprawidłowościach i nie kontaktowali się z mediami. Podczas odprawy komendanci wojewódzcy wiedzieli już przecież, że ich koledzy z pionu kryminalnego KGP właśnie otrzymują zwolnienia. Według oficjalnej wersji, szef Biura Służby Kryminalnej KGP Jerzy Nęcki, jego zastępca Jerzy Skrycki oraz Zbigniew Krasnodębski z Biura Prawnego odeszli na emeryturę. Następni mają być szefowie Biura ds. Informacji Niejawnych oraz zastępca komendanta głównego Adam Rapacki. Szczególnie zastanawiające jest odejście Nęckiego, jednego z najlepszych fachowców w policji. Czyżby odszedł dlatego, że nie dopuścił do zblatowania swoich oficerów z politykami, jak to się stało wśród wysokich oficerów CBŚ, szczególnie w oddziałach terenowych? Wkrótce mają zostać zwolnieni dwaj oficerowie zespołu operacji specjalnych CBŚ (odpowiadający za zakupy kontrolowane i prowokacje policyjne), którzy w materiałach z podsłuchu telefonicznego odkryli częste kontakty wysokich oficerów komendy głównej z biznesmenami podejrzewanymi o wielomilionowe oszustwa podatkowe i korupcję. Pośrednikami byli w tych kontaktach politycy, w tym dwaj posłowie. Jednocześnie w policji pozostaną osoby, które już dawno powinny być zwolnione.
Szkoda, że na naradzie u komendanta głównego policji nie mówiono o powszechnym pijaństwie i degrengoladzie, co powoduje, że najlepsi oficerowie uciekają stamtąd do służb kryminalnych lub zwalniają się ze służby. Tak zrobił Andrzej Kozdraj, wieloletni wiceszef łódzkiego CBŚ, który rozpracował łódzką ośmiornicę. Tak zrobił naczelnik wydziału przestępczości zorganizowanej stołecznego CBŚ Aleksander Dutkiewicz.
Komendant Antoni Kowalczyk nie wytłumaczył podczas piątkowej narady, dlaczego nie reaguje na raporty oficerów ujawniających wypadki przepijania funduszu operacyjnego przez niektórych naczelników CBŚ. Kilkanaście dni temu podczas odprawy funkcjonariuszy CBŚ w Koszalinie przygotowujących się do zatrzymania tzw. grupy dżudoków (sportowców amatorów handlujących narkotykami i ściągających haracze), zastępca naczelnika wydziału XXI Marek O. był tak pijany, że ledwo stał na nogach. Zamiast o szczegółach planowanej akcji mówił: "Tu jest mikrofon: jak ktoś chce, to może sobie pośpiewać!". Kiedy jego podwładni udali się na akcję, zastępca naczelnika zasnął na stanowisku dowodzenia. 30 września w Szczecinie śmiertelnie postrzelił się podczas czyszczenia broni Andrzej Gadomski, jeden z najlepszych w Polsce dochodzeniowców CBŚ. Prokurator prowadzący śledztwo w tej sprawie zażądał badania alkotestem jego szefów, bo świadkowie zeznali, że zanim doszło do postrzału (o ile to był w ogóle postrzał, a nie strzelanie na oślep po pijanemu), oficerowie uczestniczyli w kilkudniowej libacji.
Policja partyjna
Oczywiście, nie tylko policja w III RP jest chora. Chora jest klasa polityczna, chore jest państwo. I nie jest prawdą, że w PRL było świetnie: wręcz przeciwnie, do policji przeniesiono wszelkie patologie z czasów Milicji Obywatelskiej, które po prostu nie wychodziły na jaw, bo nie było wolnych mediów. Nie tyle policja się więc psuje, co po prostu nigdy się tak naprawdę nie wyleczyła. - Przygotowana w 1990 r. ustawa powołująca policję miała zmienić chorą strukturę milicji, lecz de facto nic nie ruszono. Ponadawano nowe nazwy biurom i stanowiskom, ale struktura została taka sama jak w milicji, zostały też te same regulaminy wewnętrzne, nawyki i ludzie nauczeni, że służą partii, a nie państwu - mówi Jerzy Jaroszewski, były szef olsztyńskiej policji.
Przy okazji afery starachowickiej wyszło na jaw, jak wielką władzę skupili w swoich rękach doradcy byłego wiceministra spraw wewnętrznych Zbigniewa Sobotki - Roman Kurnik i Józef Semik. Kurnik w czasach gen. Kiszczaka był szefem kadr SB (to samo stanowisko otrzymał w odrodzonej policji). Semik został zwolniony ze stanowiska zastępcy komendanta głównego, bo nie mógł się skupić na pracy nawet godzinę dziennie. Gdy doszło do przecieku w sprawie starachowickiej, to Kurnik i Semik faktycznie kierowali policją, a nie Kowalczyk. To oni, a nie Sobotka wzywali gen. Kowalczyka i wypytywali o szczegóły operacyjne śledztw, choć nie mieli do tego prawa. Wzywali też dyrektora CBŚ Kazimierza Szwajcowskiego. Mimo odwołania ze stanowiska doradcy Józef Semik nadal jest szefem Międzyresortowego Centrum ds. Przestępczości Zorganizowanej i Międzynarodowego Terroryzmu. I dzięki temu ma wgląd w najtajniejsze materiały z poszczególnych śledztw oraz akcji grup specjalnych. Miał też, oczywiście, dostęp do szczegółów akcji CBŚ w Starachowicach. - Polityczny nadzór nad policją jest traktowany jako dostęp do informacji ze śledztw, żeby wiedzieć, co zagraża swoim i ewentualnie tuszować sprawy. To absolutna degrengolada - mówi "Wprost" Marek Biernacki, minister spraw wewnętrznych i administracji w rządzie Jerzego Buzka.
Generał Smolarek - ofiara mafii?
Sprawa starachowicka nie jest wyjątkiem, lecz regułą w policji. Jej ujawnienie było wypadkiem przy pracy. - W tygodniu mam kilkadziesiąt telefonów od polityków i urzędników lub ich wizyt. Bez żenady żądają ukręcenia łba konkretnej sprawie: wypadku po pijanemu ich pociotka, zwolnienia z aresztu ich krewnego zatrzymanego w sprawie kryminalnej na gorącym uczynku, opóźniania dochodzenia, a nawet zniszczenia dowodów. Gdy ich wyrzucam, straszą, że to moje ostatnie godziny na stanowisku. Natychmiast udają się na skargę do szefów partii wszelkich opcji w województwie albo docierają do MSWiA. Na razie przełożeni mnie chronią, ale nie znam dnia ani godziny. Jeszcze gorzej mają komendanci powiatowi, bo ich traktuje się wręcz jak służących - opowiada jeden z komendantów wojewódzkich policji. Inny komendant wojewódzki opowiada, że bardzo często dzwonią do niego wysocy oficerowie komendy głównej z pytaniem typu: "Robicie coś przy sprawie Iksińskiego?". I żądają szczegółów, nie kryjąc, że pytają na życzenie konkretnego polityka.
Wielu policjantów podporządkowuje się, bo chcą zachować stanowiska. Najbardziej ulegli mogą liczyć na awans i polityczną ochronę. Jeden z komendantów wojewódzkich zyskał awans, a nawet jest brany pod uwagę jako następca gen. Kowalczyka na stanowisku szefa policji, bo gdy w 1999 r. jeden z baronów SLD rozbił po pijanemu samochód, policjant ten pomógł mu zatuszować sprawę. Wyczyszczono wszelkie ślady wypadku, łącznie z dokumentacją naprawy auta w konkretnym warsztacie (naprawiano je zresztą w warsztacie trudniącym się paserstwem części z kradzionych aut, więc gdyby właściciel nie poszedł na układ, trafiłby za kratki).
Policjanci, z którymi rozmawialiśmy, twierdzą, że właściwie jedynym komendantem głównym, który miał odwagę sprzeciwiać się interweniującym politykom był Zenon Smolarek. Czy nie dlatego stał się ofiarą tzw. afery w policji poznańskiej, w której - jak mówią policjanci - de facto chodziło o rozbicie jednego z najlepszych w Polsce wydziałów do zwalczania przestępczości gospodarczej? Po latach okazało się, że ówcześni dziennikarze "Gazety Wyborczej" Piotr Najsztub i Maciej Gorzeliński nie mieli dowodów na przedstawione Smolarkowi zarzuty i ten wygrał sprawę w Sądzie Okręgowym w Poznaniu. Sąd nakazał przeproszenie Smolarka na łamach gazety (dziennikarze zapowiedzieli apelację).
Starachowice są wszędzie
Przykłady mechanizmu wikłania się polityków i funkcjonariuszy w osłanianie przestępców - jak w Starachowicach - można mnożyć. Podobną sprawę ujawniono w Zielonej Górze. Tam w lokalnej sitwie byli policjanci i boss lokalnego gangu Wiesław Łapkowski. Jedna z kobiet tak opisywała jedną z akcji policji w należącej do Łapkowskiego agencji towarzyskiej w Krośnie Odrzańskim: - Gdy przyjechali uzbrojeni policjanci, Łapkowski chwycił za telefon komórkowy i zaczął wykrzykiwać: "Co wy tu k... robicie? Jaka rutynowa akcja? Momentalnie zabieraj mi stąd ekipę!". W kwietniu 2002 r. policjanci z CBŚ ujęli w Łodzi Wiesławę G. Zatrzymano ją w związku z wielomilionowymi oszustwami podatkowymi. Do Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi przyjechał wówczas wojewoda łódzki Krzysztof Makowski z SLD. Domagał się wyjaśnienia przyczyn zatrzymania Wiesławy G. Podobnie było w opisywanej w tygodniku "Wprost" sprawie lubelskiej, gdzie wskutek nacisków lokalnych polityków policja i prokuratura tuszowały dowody przestępstwa syna wysokiego urzędnika magistratu, mnożono też nieistotne wątki, fałszowano dowody ("Gangrena w Lublinie" - nr 25).
W styczniu 1999 r. policja zatrzymała córkę szczecińskiego radnego Jana Dużyńskiego. Miała przy sobie kluczyki od skradzionego BMW. Kobietę przewieziono do I Komisariatu Policji Szczecin Środmieście. Wkrótce przyjechał tam Dużyński, który skontaktował się z zastępcą komendanta wojewódzkiego policji Bolesławem Bernatem. Córkę Dużyńskiego wypuszczono do domu. Decyzję o zwolnieniu podejrzanej Bernat uzasadnił tym, że nawet jeśli można zarzucić jej paserstwo, nie jest to przestępstwo, które wymaga aresztowania.
We wspomnianej sprawie lubelskiej widać, że patologie dotyczą także prokuratury. Jeśli więc nawet policjanci nie ulegną naciskom, to ich praca idzie na marne, gdy politykom uleg-ną prokuratorzy. Na początku tego roku Centralne Biuro Śledcze przekazało premierowi Millerowi informację o materiałach obciążających wojewodę dolnośląskiego Ryszarda Nawrata z SLD. Chodzi o udział wojewody w transakcjach dokonywanych przez krakowską firmę Code, która otrzymała w formie pożyczki od PZU 60 mln zł. Code zlecała należącej do Nawrata firmie TGG prace budowlane. W marcu 2003 r. policja wystąpiła do prokuratury o przedstawienie Nawratowi zarzutów. Bezskutecznie. Miesiąc po poinformowaniu o wszystkim premiera Nawrat zrezygnował ze stanowiska wojewody. Sprawa utknęła w prokuraturze.
Komendant z mandatu Sejmu
- Policjanci nauczyli się, że do spraw z politycznym podtekstem biorą się dopiero wtedy, gdy otrzymają jednoznaczny sygnał, że można. Jeśli takiego sygnału nie ma, zbierają materiały, chomikują je i czekają na zmianę władzy. Czasem nie wytrzymują i podrzucają prasie wyniki swych dochodzeń. Tak prawdopodobnie było w sprawie starachowickiej - mówi Marek Biernacki. - Policjanci, widząc, jakie mechanizmy stoją za ich awansami, nagrodami i karami, zwyczajnie pękają, tępi się ich wrażliwość, wchodzą w układy - dodaje Biernacki.
Ludwik Dorn, poseł PiS, członek sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych uważa, że obecnie funkcjonują dwa mechanizmy kontroli policji. Pierwszym jest strach, że zmieni się władza. Wtedy tuszowane sprawy i tak ujrzą światło dzienne. Drugim jest kontrola mediów i opinii publicznej oraz obawa polityków i policjantów, że gdy zostaną przyłapani przez media, zapłacą swoją karierą.
A może wyjściem z zaklętego koła partyjnego sterowania policją byłoby powoływanie komendanta głównego przez Sejm - tak jak powołuje się obecnie szefa Najwyższej Izby Kontroli. Byłby on odpowiedzialny przed Sejmem, przez co odporny na naciski polityków i urzędników. W dorocznym raporcie mógłby przedstawić wszystkie wypadki naciskania przez polityków na jego podwładnych. Byłby to znacznie skuteczniejszy bicz na patologie w policji niż najlepsze nawet wydziały kontroli wewnętrznej (policja w policji).
Zobacz też:
Trąd
Odstrzelony
Więcej możesz przeczytać w 43/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.