Decyzje rządu mogą wywołać protesty, jakich już dawno w kraju nie widziano
Plan wicepremiera Jerzego Hausnera jest najpoważniejszą po 1989 r. próbą reformy finansów. Ekonomiści wyrażają się o nim pochlebnie. Wątpią jedynie, czy rządowi starczy determinacji, by przeforsować decyzje. Mogą one wywołać protesty, z jakimi władza dawno nie miała do czynienia.
Warto więc przypomnieć doświadczenia II Rzeczypospolitej, zwłaszcza że przypada okrągła rocznica (osiemdziesiąta) najostrzejszego konfliktu wywołanego próbą wprowadzenia podobnych reform. Odradzająca się w 1918 r. Polska od samego początku borykała się z kłopotami. Młode państwo musiało ponosić ogromne wydatki, w pierwszej kolejności na armię. Pustki w kasie rekompensowano drukowaniem pieniądza bez pokrycia, co nakręcało spiralę inflacji. W 1923 r. zamieniła się ona w hiperinflację, coraz bardziej paraliżującą życie gospodarcze.
Uporanie się z tą zmorą stało się najważniejszym zadaniem utworzonego w maju 1923 r. centroprawicowego rządu Wincentego Witosa. Zastosowane początkowo półśrodki nie dały najmniejszego rezultatu i kraj coraz bardziej grzązł w ekonomicznym i walutowym chaosie. W tej sytuacji zdecydowano się na radykalne posunięcia, które najboleśniej ugodziły w pracowników państwowych, utrzymujących się ze stałych pensji. Rząd pozostawał głuchy na pierwsze, dość nieśmiałe protesty. "Jutro będzie gorsze niż dzisiaj" - tyle tylko miał do powiedzenia 28 września 1923 r. premier Witos urzędnikom, którzy przyszli się pożalić na coraz gorsze warunki egzystencji.
Odpowiedzią na narastające lawinowo napięcie miała być polityka twardej ręki, uosabiana przez powołanych 27 października nowych ministrów: Romana Dmowskiego i Wojciecha Korfantego. Kiedy strajk rozpoczęli kolejarze, rząd zadekretował militaryzację kolei. Oznaczało to, że ci, którzy nie zgłaszą się do pracy, będą traktowani jak dezerterzy i stawiani przed sądem wojskowym. Ostro zaprotestowały przeciwko temu związki zawodowe, w tym także kontrolowane przez prawicę. Rząd zareagował na to zapowiedzią zaprowadzenia stanu wyjątkowego. Związkowcy nie zamierzali ustępować i zarządzili na 5 listopada 1923 r. strajk powszechny. Ogarnął on cały kraj. Do najostrzejszych starć doszło w Krakowie, gdzie polała się krew (zginęło 18 demonstrujących oraz 14 wojskowych). Kraj stanął u progu rewolty.
Dopiero to zagrożenie zmitygowało polityków. Lewica doprowadziła do przerwania strajku i spacyfikowała wrzenie pracowników. Z dążenia do konfrontacji wycofała się też prawica, godząc się na upadek rządu Witosa. Zrozumiano, że niezbędna dla kraju reforma finansów publicznych wymaga kompromisu i rezygnacji z podsycania konfliktu. Warto dzisiaj tę banalną prawdę przypomnieć i nie dochodzić do niej na nowo, nie daj Boże, za cenę równie dramatycznych wydarzeń, jak przed osiemdziesięciu laty.
Warto więc przypomnieć doświadczenia II Rzeczypospolitej, zwłaszcza że przypada okrągła rocznica (osiemdziesiąta) najostrzejszego konfliktu wywołanego próbą wprowadzenia podobnych reform. Odradzająca się w 1918 r. Polska od samego początku borykała się z kłopotami. Młode państwo musiało ponosić ogromne wydatki, w pierwszej kolejności na armię. Pustki w kasie rekompensowano drukowaniem pieniądza bez pokrycia, co nakręcało spiralę inflacji. W 1923 r. zamieniła się ona w hiperinflację, coraz bardziej paraliżującą życie gospodarcze.
Uporanie się z tą zmorą stało się najważniejszym zadaniem utworzonego w maju 1923 r. centroprawicowego rządu Wincentego Witosa. Zastosowane początkowo półśrodki nie dały najmniejszego rezultatu i kraj coraz bardziej grzązł w ekonomicznym i walutowym chaosie. W tej sytuacji zdecydowano się na radykalne posunięcia, które najboleśniej ugodziły w pracowników państwowych, utrzymujących się ze stałych pensji. Rząd pozostawał głuchy na pierwsze, dość nieśmiałe protesty. "Jutro będzie gorsze niż dzisiaj" - tyle tylko miał do powiedzenia 28 września 1923 r. premier Witos urzędnikom, którzy przyszli się pożalić na coraz gorsze warunki egzystencji.
Odpowiedzią na narastające lawinowo napięcie miała być polityka twardej ręki, uosabiana przez powołanych 27 października nowych ministrów: Romana Dmowskiego i Wojciecha Korfantego. Kiedy strajk rozpoczęli kolejarze, rząd zadekretował militaryzację kolei. Oznaczało to, że ci, którzy nie zgłaszą się do pracy, będą traktowani jak dezerterzy i stawiani przed sądem wojskowym. Ostro zaprotestowały przeciwko temu związki zawodowe, w tym także kontrolowane przez prawicę. Rząd zareagował na to zapowiedzią zaprowadzenia stanu wyjątkowego. Związkowcy nie zamierzali ustępować i zarządzili na 5 listopada 1923 r. strajk powszechny. Ogarnął on cały kraj. Do najostrzejszych starć doszło w Krakowie, gdzie polała się krew (zginęło 18 demonstrujących oraz 14 wojskowych). Kraj stanął u progu rewolty.
Dopiero to zagrożenie zmitygowało polityków. Lewica doprowadziła do przerwania strajku i spacyfikowała wrzenie pracowników. Z dążenia do konfrontacji wycofała się też prawica, godząc się na upadek rządu Witosa. Zrozumiano, że niezbędna dla kraju reforma finansów publicznych wymaga kompromisu i rezygnacji z podsycania konfliktu. Warto dzisiaj tę banalną prawdę przypomnieć i nie dochodzić do niej na nowo, nie daj Boże, za cenę równie dramatycznych wydarzeń, jak przed osiemdziesięciu laty.
Więcej możesz przeczytać w 43/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.