Nie ma żadnego racjonalnego powodu, by istniała państwowa telewizja - są tylko powody polityczne
Lew Rywin nie przychodzi z korupcyjną propozycją do Adama Michnika. Nie ma problemów z odwoływaniem Roberta Kwiatkowskiego, prezesa TVP. Prywatne stacje nie muszą drżeć o swój los i dawać się szantażować członkom Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Telewizja w ogóle nie wywołuje politycznych emocji. Temu wszystkiemu można było zapobiec, w porę likwidując socjalistyczny relikt (swoisty PGR) na rynku mediów, czyli tzw. media publiczne.
Nie ma żadnych powodów, by nasze pieniądze z abonamentu służyły urzędnikom państwowym do ograniczania wolności słowa, szkodzenia nadawcom prywatnym, korupcji i budowania wpływów partyjnych w świecie mediów. Nie ma żadnego racjonalnego powodu, by istniała państwowa telewizja i państwowe radio. Są tylko powody polityczne.
Grzech pierworodny ustawy medialnej
Władztwo polityków nad mediami elektronicznymi, słusznie wywołujące dziś oburzenie opinii publicznej, zostało wprowadzone prawie dziesięć lat temu ustawą o radiofonii i telewizji. Patronem tej ustawy był prezydent Lech Wałęsa, a merytorycznie wspomagali go m.in. niezależni dziennikarze o prawicowych sympatiach. Pierwszym spektakularnym efektem wprowadzenia ustawy było powołanie Wiesława Walendziaka na prezesa TVP i przejęcie rządów na Woronicza przez ludzi, którzy deklarowali chęć realizowania misji publicznej telewizji. Niestety, była to tylko kolejna odsłona cyklu "dziś TVP należy do prawicy, jutro do lewicy lub odwrotnie". Chodzi tu głównie o bezpośrednią podległość ludzi mediów ludziom polityki. Kariera polityczna Wiesława Walendziaka wynikająca z objęcia stanowiska prezesa TVP i prezesura TVP dla Roberta Kwiatkowskiego osiągnięta dzięki karierze politycznej udowadniają, że niezależność mediów publicznych jest mrzonką. I to niezależnie od sympatii politycznych i osiągnięć dziennikarskich kolejnych kierownictw radiofonii i telewizji.
Zasadniczą wadą ustawy o mediach elektronicznych jest wpisany w nią na stałe mechanizm ciągłej politycznej kontroli. Przejawia się on przede wszystkim w zatwierdzaniu co roku sprawozdania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przez parlament i prezydenta. Poza tym obowiązuje partyjny klucz przy powoływaniu członków KRRiTV, a w konsekwencji taki sam system przy powoływaniu rad nadzorczych i zarządów rozgłośni radiowych i telewizyjnych. Kolejną wadą jest to, że krajowa rada uznaniowo przyznaje koncesje i częstotliwości prywatnym nadawcom radiowym i telewizyjnym i uznaniowo te koncesje przedłuża bądź nie.
Dlaczego trzeba sprywatyzować publiczne media?
Władztwo nad publicznymi mediami i obfite korzystanie z jego prerogatyw przez SLD-owską "grupę trzymającą władzę" budzi, na szczęście, powszechny sprzeciw opinii publicznej. Prowokuje też niefortunne propozycje polityków opozycyjnych - podziału telewizji i radia na program "rządowy" i "opozycyjny". Tyle że politykom tym - o czym warto pamiętać, gdy się ich krytykuje, jak zrobił to na przykład Tomasz Lis ("Rzeczpospolita", nr 225) - chodzi przecież o to, żeby jak najszybciej ograniczyć monopol SLD w telewizji i radiu państwowym (uzurpatorsko zwanym publicznym). Jest istotna różnica między zasadą monopolu, której broni SLD, a propozycją zróżnicowania, jaką wysuwa choćby PiS. Przecież władztwo SLD nad mediami państwowymi i znaczny wpływ tego ugrupowania na media prywatne jest w sensie prawnym zagwarantowane co najmniej do 2009 r., kiedy to ostatecznie zmieni się skład krajowej rady. Zmiany personalne są z kolei zależne od wyników najbliższych wyborów parlamentarnych i prezydenckich. Nie dziwi zatem, że politycy sprzeciwiający się monopolowi SLD w mediach państwowych próbują coś doraźnie poprawić. Bez generalnej i jak najszybciej przeprowadzonej zmiany prawa medialnego w Polsce nie ma jednak mowy o spełnianiu publicznej misji radia i telewizji. Podkreślmy, chodzi o misję, a nie o instytucje.
Koronny dowód na to, że niezbędna jest jak najszybsza prywatyzacja mediów państwowych, stanowi rozpisany właśnie konkurs na obsadę zarządu TVP. Przy całym sztafażu pięknych słów i szlachetnych intencji regulamin tego konkursu utrzymuje zasadę zapisaną w ustawie o radiofonii i telewizji, wedle której politycy wybierają "swoich ludzi" do krajowej rady, ci wybierają "swoich" do rad nadzorczych radia i telewizji, a rady wybierają następnie swojaków do zarządów. I inaczej być nie może. W instytucji państwowej zawsze najwięcej do powiedzenia będzie miał rząd i partie rządzące. Owszem, trzeba powołać nowy zarząd TVP, po to jednak, żeby przygotował telewizję do prywatyzacji, a głównie wymyślił sposoby, jak ocalić w nowych warunkach - i za pieniądze podatników - to, co jest wartościowe w obecnej telewizji.
Ucywilizować krajową radę!
Jak doprowadzić do nowego ładu medialnego, a właściwie do wolnego rynku mediów, gdy politycy mają inne interesy niż czytająca, słuchająca i oglądająca klientela? To politycy przecież podejmują decyzje i stanowią prawa. Trzeba cierpliwie przekonywać do racji ważniejszych niż partyjne. Przekonywać i opozycję, i rządzących, i prezydenta. Istnieje obecnie wiele grup i środowisk, które debatują nad sposobami naprawy III RP. Niech te grupy, partie i stowarzyszenia twórcze z całą mocą domagają się przygotowania projektu nowej ustawy o ładzie medialnym. Ta ustawa powinna przede wszystkim otworzyć drogę do prywatyzacji mediów publicznych i wykluczyć jakąkolwiek dowolność w udzielaniu koncesji i przyznawaniu częstotliwości.
Nie powinno być mowy o "przedłużaniu umowy koncesyjnej". Byłaby ona wieczysta i podlegała normalnym regułom obrotu gospodarczego, czyli mówiąc po ludzku - można by nią handlować. Podlegałaby wypowiedzeniu tylko wtedy, gdyby sąd stwierdził w prawomocnym wyroku łamanie ustanowionych przez ustawodawcę reguł medialnych. Częstotliwości z kolei sprzedawałby mediom prywatnym - na zasadzie przetargu publicznego - odpowiedni resort czy jego agenda. Częstotliwości te też podlegałyby regułom obrotu gospodarczego.
Krajowa rada mogłaby istnieć pod warunkiem ograniczenia jej funkcji do monitorowania przestrzegania prawa medialnego i zamawiania w przetargach publicznych programów misyjnych u producentów i telewizji prywatnych. Budżet na to mógłby być uchwalany przez parlament, podobnie jak teraz na naukę czy kulturę. Pieniądze nie byłyby jednak wydawane na wielką, nikomu niepotrzebną, a wręcz szkodliwą instytucję państwową, jaką jest obecna krajowa rada. Służyłyby realizacji programów misyjnych, a nie biurokracji.
Członkowie rady byliby nieodwoływalni w czasie swojej kadencji, chyba że zostaliby prawomocnie skazani za przestępstwo umyślne. Kadencja członków rady mogłaby trwać siedem lat (tak jak sędziów Trybunału Konstytucyjnego) i nie byłaby przedłużana. Rada miałaby prawo i obowiązek wszczynać procedury prowadzące do sądowego unieważnienia koncesji lub innych przewidzianych prawem kar w wypadku łamania ustawy medialnej. Taka rada powinna pochodzić z konkursu przeprowadzonego na przykład przez Sąd Najwyższy lub Trybunał Konstytucyjny według kryteriów sformułowanych przez stowarzyszenia twórcze, partie bądź organizacje obywatelskie. Kryteria te, podobnie jak cała proponowana ustawa, musiałyby być przegłosowane przez parlament i podpisane przez prezydenta. W momencie wejścia ustawy w życie automatycznie kończyłaby się kadencja wszelkich władz telewizyjnych i radiowych.
Odebrać telewizję politykom!
W obecnym parlamencie proponowane zmiany są niemożliwe, ponieważ SLD ma w rękach całość spraw medialnych i nie chce się z nikim dzielić. Opozycja będzie, oczywiście, namawiać władzę do podziału mediów, ale to jest zwykła rola opozycji, żeby wmawiać rządzącym, że dla ich własnego dobra powinni się podzielić z opozycją tym czy tamtym. Ale nie miejmy złudzeń - rząd nie podzieli się władzą w mediach. Wyborcy w przyszłych wyborach parlamentarnych mogliby przyjrzeć się uważnie, co dana partia proponuje w sferze mediów. Jeśli zdanie obywateli będzie tutaj jasne, partie opozycyjne nie ośmielą się iść do wyborów z propozycją podziału radia i telewizji, a partie rządzące z tezą, że dobrze jest jak jest.
Oczywiście, zmiana prawa nie zmieni od razu sytuacji w mediach. Jest też jasne, że ustanawianie nowego prawa medialnego będzie się odbywać głównie w świecie politycznym, w partiach i grupach zainteresowanych układem władzy w państwie. Ale gdyby opinia publiczna zdołała - również przez namolne gadanie o tym w radiu, telewizji i pisanie w gazetach - narzucić politykom reguły nie do naruszenia, to za kilka lat mamy szansę na w miarę niezależne i mniej osaczane przez władzę media prywatne. Mamy też szansę na programy misyjne. Skończyłoby się niczym nie uzasadnione władztwo urzędników nad prywatnymi nadawcami. Lew Rywin nie mógłby przyjść do Adama Michnika z propozycją korupcyjną w imieniu "grupy trzymającej władzę", gdyby w Polsce rządziło prawo medialne, a nie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji - śmietanka śmietanki świata politycznego. Prywatyzacja mediów publicznych to więc także ich "derywinizacja".
Nie ma żadnych powodów, by nasze pieniądze z abonamentu służyły urzędnikom państwowym do ograniczania wolności słowa, szkodzenia nadawcom prywatnym, korupcji i budowania wpływów partyjnych w świecie mediów. Nie ma żadnego racjonalnego powodu, by istniała państwowa telewizja i państwowe radio. Są tylko powody polityczne.
Grzech pierworodny ustawy medialnej
Władztwo polityków nad mediami elektronicznymi, słusznie wywołujące dziś oburzenie opinii publicznej, zostało wprowadzone prawie dziesięć lat temu ustawą o radiofonii i telewizji. Patronem tej ustawy był prezydent Lech Wałęsa, a merytorycznie wspomagali go m.in. niezależni dziennikarze o prawicowych sympatiach. Pierwszym spektakularnym efektem wprowadzenia ustawy było powołanie Wiesława Walendziaka na prezesa TVP i przejęcie rządów na Woronicza przez ludzi, którzy deklarowali chęć realizowania misji publicznej telewizji. Niestety, była to tylko kolejna odsłona cyklu "dziś TVP należy do prawicy, jutro do lewicy lub odwrotnie". Chodzi tu głównie o bezpośrednią podległość ludzi mediów ludziom polityki. Kariera polityczna Wiesława Walendziaka wynikająca z objęcia stanowiska prezesa TVP i prezesura TVP dla Roberta Kwiatkowskiego osiągnięta dzięki karierze politycznej udowadniają, że niezależność mediów publicznych jest mrzonką. I to niezależnie od sympatii politycznych i osiągnięć dziennikarskich kolejnych kierownictw radiofonii i telewizji.
Zasadniczą wadą ustawy o mediach elektronicznych jest wpisany w nią na stałe mechanizm ciągłej politycznej kontroli. Przejawia się on przede wszystkim w zatwierdzaniu co roku sprawozdania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przez parlament i prezydenta. Poza tym obowiązuje partyjny klucz przy powoływaniu członków KRRiTV, a w konsekwencji taki sam system przy powoływaniu rad nadzorczych i zarządów rozgłośni radiowych i telewizyjnych. Kolejną wadą jest to, że krajowa rada uznaniowo przyznaje koncesje i częstotliwości prywatnym nadawcom radiowym i telewizyjnym i uznaniowo te koncesje przedłuża bądź nie.
Dlaczego trzeba sprywatyzować publiczne media?
Władztwo nad publicznymi mediami i obfite korzystanie z jego prerogatyw przez SLD-owską "grupę trzymającą władzę" budzi, na szczęście, powszechny sprzeciw opinii publicznej. Prowokuje też niefortunne propozycje polityków opozycyjnych - podziału telewizji i radia na program "rządowy" i "opozycyjny". Tyle że politykom tym - o czym warto pamiętać, gdy się ich krytykuje, jak zrobił to na przykład Tomasz Lis ("Rzeczpospolita", nr 225) - chodzi przecież o to, żeby jak najszybciej ograniczyć monopol SLD w telewizji i radiu państwowym (uzurpatorsko zwanym publicznym). Jest istotna różnica między zasadą monopolu, której broni SLD, a propozycją zróżnicowania, jaką wysuwa choćby PiS. Przecież władztwo SLD nad mediami państwowymi i znaczny wpływ tego ugrupowania na media prywatne jest w sensie prawnym zagwarantowane co najmniej do 2009 r., kiedy to ostatecznie zmieni się skład krajowej rady. Zmiany personalne są z kolei zależne od wyników najbliższych wyborów parlamentarnych i prezydenckich. Nie dziwi zatem, że politycy sprzeciwiający się monopolowi SLD w mediach państwowych próbują coś doraźnie poprawić. Bez generalnej i jak najszybciej przeprowadzonej zmiany prawa medialnego w Polsce nie ma jednak mowy o spełnianiu publicznej misji radia i telewizji. Podkreślmy, chodzi o misję, a nie o instytucje.
Koronny dowód na to, że niezbędna jest jak najszybsza prywatyzacja mediów państwowych, stanowi rozpisany właśnie konkurs na obsadę zarządu TVP. Przy całym sztafażu pięknych słów i szlachetnych intencji regulamin tego konkursu utrzymuje zasadę zapisaną w ustawie o radiofonii i telewizji, wedle której politycy wybierają "swoich ludzi" do krajowej rady, ci wybierają "swoich" do rad nadzorczych radia i telewizji, a rady wybierają następnie swojaków do zarządów. I inaczej być nie może. W instytucji państwowej zawsze najwięcej do powiedzenia będzie miał rząd i partie rządzące. Owszem, trzeba powołać nowy zarząd TVP, po to jednak, żeby przygotował telewizję do prywatyzacji, a głównie wymyślił sposoby, jak ocalić w nowych warunkach - i za pieniądze podatników - to, co jest wartościowe w obecnej telewizji.
Ucywilizować krajową radę!
Jak doprowadzić do nowego ładu medialnego, a właściwie do wolnego rynku mediów, gdy politycy mają inne interesy niż czytająca, słuchająca i oglądająca klientela? To politycy przecież podejmują decyzje i stanowią prawa. Trzeba cierpliwie przekonywać do racji ważniejszych niż partyjne. Przekonywać i opozycję, i rządzących, i prezydenta. Istnieje obecnie wiele grup i środowisk, które debatują nad sposobami naprawy III RP. Niech te grupy, partie i stowarzyszenia twórcze z całą mocą domagają się przygotowania projektu nowej ustawy o ładzie medialnym. Ta ustawa powinna przede wszystkim otworzyć drogę do prywatyzacji mediów publicznych i wykluczyć jakąkolwiek dowolność w udzielaniu koncesji i przyznawaniu częstotliwości.
Nie powinno być mowy o "przedłużaniu umowy koncesyjnej". Byłaby ona wieczysta i podlegała normalnym regułom obrotu gospodarczego, czyli mówiąc po ludzku - można by nią handlować. Podlegałaby wypowiedzeniu tylko wtedy, gdyby sąd stwierdził w prawomocnym wyroku łamanie ustanowionych przez ustawodawcę reguł medialnych. Częstotliwości z kolei sprzedawałby mediom prywatnym - na zasadzie przetargu publicznego - odpowiedni resort czy jego agenda. Częstotliwości te też podlegałyby regułom obrotu gospodarczego.
Krajowa rada mogłaby istnieć pod warunkiem ograniczenia jej funkcji do monitorowania przestrzegania prawa medialnego i zamawiania w przetargach publicznych programów misyjnych u producentów i telewizji prywatnych. Budżet na to mógłby być uchwalany przez parlament, podobnie jak teraz na naukę czy kulturę. Pieniądze nie byłyby jednak wydawane na wielką, nikomu niepotrzebną, a wręcz szkodliwą instytucję państwową, jaką jest obecna krajowa rada. Służyłyby realizacji programów misyjnych, a nie biurokracji.
Członkowie rady byliby nieodwoływalni w czasie swojej kadencji, chyba że zostaliby prawomocnie skazani za przestępstwo umyślne. Kadencja członków rady mogłaby trwać siedem lat (tak jak sędziów Trybunału Konstytucyjnego) i nie byłaby przedłużana. Rada miałaby prawo i obowiązek wszczynać procedury prowadzące do sądowego unieważnienia koncesji lub innych przewidzianych prawem kar w wypadku łamania ustawy medialnej. Taka rada powinna pochodzić z konkursu przeprowadzonego na przykład przez Sąd Najwyższy lub Trybunał Konstytucyjny według kryteriów sformułowanych przez stowarzyszenia twórcze, partie bądź organizacje obywatelskie. Kryteria te, podobnie jak cała proponowana ustawa, musiałyby być przegłosowane przez parlament i podpisane przez prezydenta. W momencie wejścia ustawy w życie automatycznie kończyłaby się kadencja wszelkich władz telewizyjnych i radiowych.
Odebrać telewizję politykom!
W obecnym parlamencie proponowane zmiany są niemożliwe, ponieważ SLD ma w rękach całość spraw medialnych i nie chce się z nikim dzielić. Opozycja będzie, oczywiście, namawiać władzę do podziału mediów, ale to jest zwykła rola opozycji, żeby wmawiać rządzącym, że dla ich własnego dobra powinni się podzielić z opozycją tym czy tamtym. Ale nie miejmy złudzeń - rząd nie podzieli się władzą w mediach. Wyborcy w przyszłych wyborach parlamentarnych mogliby przyjrzeć się uważnie, co dana partia proponuje w sferze mediów. Jeśli zdanie obywateli będzie tutaj jasne, partie opozycyjne nie ośmielą się iść do wyborów z propozycją podziału radia i telewizji, a partie rządzące z tezą, że dobrze jest jak jest.
Oczywiście, zmiana prawa nie zmieni od razu sytuacji w mediach. Jest też jasne, że ustanawianie nowego prawa medialnego będzie się odbywać głównie w świecie politycznym, w partiach i grupach zainteresowanych układem władzy w państwie. Ale gdyby opinia publiczna zdołała - również przez namolne gadanie o tym w radiu, telewizji i pisanie w gazetach - narzucić politykom reguły nie do naruszenia, to za kilka lat mamy szansę na w miarę niezależne i mniej osaczane przez władzę media prywatne. Mamy też szansę na programy misyjne. Skończyłoby się niczym nie uzasadnione władztwo urzędników nad prywatnymi nadawcami. Lew Rywin nie mógłby przyjść do Adama Michnika z propozycją korupcyjną w imieniu "grupy trzymającej władzę", gdyby w Polsce rządziło prawo medialne, a nie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji - śmietanka śmietanki świata politycznego. Prywatyzacja mediów publicznych to więc także ich "derywinizacja".
JULIUSZ BRAUN były szef KRRiTV Telewizja publiczna wypełnia swoje zadania zapisane w programie i przewidziane w misji sformułowanej w konstytucji. Nie ma potrzeby przeprowadzania żadnych zmian organizacyjnych, w tym prywatyzacji, a jedyną kwestią dyskusyjną jest liczba kanałów. PAWEŁ PISKORSKI poseł Platformy Obywatelskiej Prywatyzacja telewizji publicznej jest potrzebna. Docelowo powinien zostać jeden kanał publiczny, który wypełniałby swoją misję edukacyjno-informacyjną zapisaną w Konstytucji RP. Potrzeba nie przekłada się jednak na możliwości, gdyby bowiem TVP sprzedawano obecnie, pozbylibyśmy się jej za bardzo małe pieniądze. Możemy sprywatyzować TVP na wzór brytyjski, gdzie zostawiono jeden kanał publiczny, a reszta została przekształcona w prężnie działające organizmy medialne. Tyle że w Polsce - co jest paradoksem - powinniśmy poczekać z komercjalizacją ze względów komercyjnych. WIESŁAW WALENDZIAK były prezes TVP, poseł PiS Mimo że telewizja publiczna jest skrajnie upolityczniona i skomercjalizowana, za co odpowiada prezes Kwiatkowski, to receptą na jej naprawę nie jest likwidacja. Rozwiązaniem jest zmiana prawa na takie, które zagwarantuje wybór bezstronnych fachowców na członków KRRiTV. Warto także rozważyć zmniejszenie liczby anten TVP z trzech do dwóch. |
Kanał publiczny USA Dominują komercyjne sieci telewizyjne, nierzadko skupiające setki stacji. Do głównych graczy na rynku należą NBC, ABC, CBS oraz FOX Ruperta Murdocha. W USA działa również mająca 3-procentową widownię sieć PBS, będąca odpowiednikiem telewizji publicznej. Jej działalność jest finansowana ze środków fundacji, organizacji społecznych, władz stanowych i szkół wyższych. Hitem PBS jest znany na całym świecie program dla dzieci "Ulica Sezamkowa". EUROPA W Europie główne kanały od początków istnienia telewizji znajdowały się pod kontrolą państwa. Dopiero od połowy lat 80., wraz z ekspansją stacji prywatnych, państwowy monopol europejskich nadawców narodowych został przełamany. Obecnie europejskie telewizje publiczne mają prawie 30-procentowy udział w rynku. Najpowszechniejszym sposobem ich finansowania jest abonament, różnie ustalane limity wpływów z reklam oraz dotacje budżetowe. |
Więcej możesz przeczytać w 43/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.