Następuje wzrost PKB iluzji Chowanie termometru przed chorym - tak można nazwać zachowanie władzy rozkoszującej się coraz lepszymi wskaźnikami ekonomicznymi. Owszem, trochę drgnęło, ale nie na tyle, by głosić, że złe czasy mamy już za sobą. Bo cóż teraz mamy? Wzrost PKB w pierwszym i drugim kwartale tego roku wynosił 2,2 proc. i 3,8 proc. Takie dane zachęcają do optymistycznych prognoz przepowiadających wzrost cztero-, pięcio-, a nawet sześcioprocentowy. I takie marzenia zapisuje rząd w kolejnych dokumentach. Szkopuł jednak w tym, że w trzecim kwartale tempo wzrostu się nie zwiększyło, a niezależni analitycy przepowiadają jego utrzymanie na poziomie 3,5-4 proc. w przyszłym roku.
Jak długo pociągniemy?
Wzrost gospodarczy mogą wywołać dwie przyczyny. Zgodnie z klasycznym prawem Saya, "każdy wzrost produkcji wywołuje przyrost popytu wystarczający do jej wykupienia". Oznacza to, że produkcja rośnie, bo rośnie. Rośnie, gdy przedsiębiorcy przewidują, że jej powiększenie będzie dla nich opłacalne, co skłania ich do inwestowania i zwiększania zatrudnienia. Z kolei owe inwestycje i zatrudnienie, powiększając dochody ludności, umożliwiają zbyt nadwyżek.
Możliwy jest jednak także wzrost wywołany - jak by niezbyt elegancko powiedziała młodzież - "od tyłu strony". Zgodnie z koncepcją Johna Maynarda Keynesa, wykreowanie dodatkowego popytu przy istniejących nie wykorzystanych mocach wytwórczych może spowodować zwiększenie produkcji. Może! I to jest najważniejsze słowo w tym zdaniu. Ale nie musi. Nie musi także skutkować (wszak wykorzystujemy rezerwy) inwestycjami i zmniejszaniem bezrobocia. Nie musi także, a co więcej - bez obudzenia aktywności przedsiębiorców - nie może być wzrostem trwałym. Uciekając się do porównania z dziedziny hipologii (nauki o koniu), powiedzmy, że gospodarka może być jak młody rumak, który pędzi po błoniach i niwach, bo jest to jego naturalny sposób życia. Może być jednak także dorożkarską chabetą, która, mając spętane kończyny, ciągnie do przodu silnie pobudzana batem.
Niestety, nasza gospodarka ciągle jest szkapą tak słabowitą, że nie wiadomo, czy mimo bata nie padnie przed kolejnym podjazdem. Odnotowujemy wzrost, ale bez inwestycji i spadku bezrobocia (a co za tym idzie - bez zwiększenia się dochodów realnych), kosztem rosnących wydatków i deficytu budżetowego. Chory organizm długo jednak nie pociągnie.
Statystyka martwych dusz
Gdyby poważnie traktować deklaracje członków rządu o malejącym bezrobociu, to Polska powinna już mieć "nadmierne zatrudnienie" i importować siłę roboczą z trapionej kryzysem Europy. Dlaczego tak się nie dzieje? Możliwości są dwie. Albo naród jest głupi, albo władza nieco się myli, błędnie interpretując informacje statystyczne. Z żalem trzeba stwierdzić, że prawdziwy jest drugi człon tej alternatywy. Oto bowiem w końcu października zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw wynosiło 4715 tys. i było niższe o 150 tys. osób (ponad 3 proc.) niż przed rokiem. A skoro równocześnie maleje i bezrobocie, i zatrudnienie, to ani chybi w Polsce szaleć musi jakaś straszna epidemia, sprawiająca, że ludzie mrą jak muchy. Mówiąc poważnie, wytłumaczenie kolejnego polskiego paradoksu jest proste. Nie mamy porządnej statystyki rynku pracy, bo nie chcemy jej mieć. Liczba pracujących - podstawa rachunku stopy bezrobocia - okazała się zawyżona o 2 mln osób. Z kolei liczbę bezrobotnych podaje się na podstawie danych urzędów pracy. Tyle że bezrobotni nie mają interesu w tym, by się do urzędów zgłaszać (w styczniu tego roku zafundowaliśmy im prezent w postaci "darmowego" ubezpieczenia zdrowotnego), a urzędy nie są zainteresowane, by ich rejestrować. Zawsze to kłopot i jakieś koszty, a Fundusz Pracy i tak już musiał dopożyczyć w bankach ponad 3 mld zł.
Inwestycyjny cud mniemany
Inwestycje (nakłady brutto na środki trwałe) spadają w Polsce nieprzerwanie od II kwartału 2001 r. Niewiarygodny, ale jednak prawdziwy jest fakt, że jeżeli poziom nakładów brutto na środki trwałe z I kwartału 2001 r. przyjmiemy za 100, to wielkość tych nakładów w II kwartale 2003 r. wynosiła 52, czyli przez dziewięć ostatnich kwartałów spadła o połowę. I nagle dowiadujemy się, że w trzecim kwartale tego roku inwestycje wzrosły o 8 proc. Cud? Hmm... Nawet przy tym wzroście poziom inwestycji byłby o ponad 40 proc. niższy niż na początku roku 2001. A dodatkowo w niejakiej sprzeczności ze wzrostem inwestycji pozostaje utrzymujący się spadek wartości produkcji budowlano-montażowej - o 6,9 proc. w ciągu 10 miesięcy tego roku, w tym aż o 6 proc. w październiku.
Wyjaśnieniem kolejnego polskiego paradoksu (inwestycje rosną, a spadek w budownictwie się pogłębia) może być jedynie to, że ów "cud inwestycyjny" związany był z wykorzystaniem rezerw i dokapitalizowaniem istniejącego majątku, by szybko zareagować na rosnącą opłacalność eksportu. Takie ożywienie inwestycyjne może jednak trwać krótko i wygasnąć wraz ze spadkiem opłacalności eksportu.
Pijane "j"
Naiwnością byłoby przypuszczać, że opłacalność eksportu nadal będzie rosła. Wbrew przypuszczeniom ekspertów ekonomicznych Samoobrony ciągłe osłabianie waluty krajowej nie jest idealną receptą na stymulowanie produkcji (gdyby tak było, na świecie trwałby wyścig o to, kto najszybciej popsuje swój krajowy pieniądz). Zależność między kursem (dewaluacją złotego) a rentownością eksportu ma kształt litery "j" (ściślej, litery "j", która po pijanemu potknęła się i upadła do przodu). Początkowo drożejąca waluta obca przynosi same korzyści, gdyż nasz towar już sprzedajemy drożej, a jeszcze korzystamy z tanio kupionych zapasów materiałowych. Stopniowo jednak drożejący import przekłada się na rosnące koszty produkcji, co zjada korzyści wynikające z osłabienia złotego. Impuls dewaluacyjny wygasa i wartość eksportu się stabilizuje. Jedno, co pozostaje, to impuls inflacyjny wywołany zwyżką cen towarów z importu i ich krajowych substytutów. Jest dość prawdopodobne, że znajdujemy się właśnie w okolicach przegięcia tej "krzywej 'j'" i dalsze zwiększanie produkcji eksportowej nie zależy od zmian kursowych, lecz od naszej konkurencyjności, czyli jakości i kosztów produkcji. A to nie wygląda najlepiej.
Klin podatkowy
Prostą i bardzo wyrazistą miarą dodatkowych kosztów, jakie trzeba ponosić przy zatrudnieniu pracownika, jest tak zwany klin podatkowy, czyli udział podatków i składek na ubezpieczenia społeczne w wynagrodzeniach brutto. Do powszechnie znanego faktu, że by wypłacić pracownikowi "na rękę" złotówkę, pracodawca musi poświęcić dwa złote, dodać można informacje wynikające z porównań międzynarodowych. Okazuje się, że wśród 30 krajów należących do OECD Polska zajmuje 10. miejsce pod względem wielkości klina podatkowego.
Ledwo jednak polski pracodawca wydźwignie się z tych ciężarów (oczywiście prywatny, bo górnictwo, kolej i inne państwowe święte krowy nawet nie próbują udawać, że z owych "świadczeń publiczno-prawnych" się wywiązują), czekają go następne ciosy - utrudnienia biurokratyczne i drogie kredyty. Przez długi czas winę za wysokie oprocentowanie przypisywano wyłącznie NBP. Gdy wkład budżetu w kształtowanie ceny pieniądza ograniczał się do tzw. efektu wypychania (dla banków bardziej atrakcyjne było pożyczanie pieniędzy rządowi niż firmom), od biedy można było takie rzeczy wmawiać naiwnym. Dzisiaj jednak mamy już inną sytuację. Państwo pożycza tak dużo (a w przyszłym roku będzie pożyczać jeszcze więcej), że brakuje chętnych do kupowania papierów skarbowych na rynku krajowym i trzeba ich kusić coraz większymi zyskami. Oprocentowanie obligacji tylko w ciągu trzech ostatnich miesięcy wzrosło o 3 punkty procentowe, przekraczając w wypadku obligacji 5-letnich 7 proc. Dalsze zwiększanie rentowności papierów skarbowych wymusi na RPP podnoszenie stóp banku centralnego. I to bez względu na to, czy rada będzie "gołębia", czy "jastrzębia". Po prostu bez zmian stóp NBP bankom komercyjnym zacznie się opłacać pożyczać pieniądze w banku centralnym po to, aby pożyczyć je rządowi. A to już byłby ekonomiczny horror.
10 procent szans
Trzeba oddać sprawiedliwość Jerzemu Hausnerowi, że w ostatnim okresie podjął kilka nieśmiałych prób ulżenia przedsiębiorcom. Nowelizowana jest ustawa o działalności gospodarczej, nieco zmniejszone zostały obciążenia podatkowe. Najważniejsze wydają się jednak zamiary redukcji deficytu budżetowego, a co za tym idzie - zmniejszenia ryzyka wzrostu stóp procentowych i inflacji. Szkopuł w tym, że są to działania o dwa lata spóźnione, zbyt mało energiczne i na dodatek nie wiadomo, czy mają poparcie parlamentarzystów rządzącej koalicji.
Wszystko to sprawia, że prognozę sytuacji gospodarczej w przyszłym roku najlepiej jest powierzyć dyplomowanej wróżce. Możliwe, że ona w szklanej kuli zobaczy więcej. Jeżeli jednak odmówi stawiania wróżby, pozostanie nam tylko gdybanie. Na przykład takie, że mamy 10 proc. szans na to, iż gospodarka nabierze rozpędu, i 10 proc. szans, że zrobi łubudubu. Pozostałe 80 proc. oznacza, że wzrost PKB wyniesie 3,5-4 proc. To nie wystarcza do zmniejszenia bezrobocia, ale za to można snuć kolejne prognozy - że w roku 2005 będziemy mieć 10 proc. szans na przyspieszenie wzrostu i 10 proc. szans na...
Wzrost gospodarczy mogą wywołać dwie przyczyny. Zgodnie z klasycznym prawem Saya, "każdy wzrost produkcji wywołuje przyrost popytu wystarczający do jej wykupienia". Oznacza to, że produkcja rośnie, bo rośnie. Rośnie, gdy przedsiębiorcy przewidują, że jej powiększenie będzie dla nich opłacalne, co skłania ich do inwestowania i zwiększania zatrudnienia. Z kolei owe inwestycje i zatrudnienie, powiększając dochody ludności, umożliwiają zbyt nadwyżek.
Możliwy jest jednak także wzrost wywołany - jak by niezbyt elegancko powiedziała młodzież - "od tyłu strony". Zgodnie z koncepcją Johna Maynarda Keynesa, wykreowanie dodatkowego popytu przy istniejących nie wykorzystanych mocach wytwórczych może spowodować zwiększenie produkcji. Może! I to jest najważniejsze słowo w tym zdaniu. Ale nie musi. Nie musi także skutkować (wszak wykorzystujemy rezerwy) inwestycjami i zmniejszaniem bezrobocia. Nie musi także, a co więcej - bez obudzenia aktywności przedsiębiorców - nie może być wzrostem trwałym. Uciekając się do porównania z dziedziny hipologii (nauki o koniu), powiedzmy, że gospodarka może być jak młody rumak, który pędzi po błoniach i niwach, bo jest to jego naturalny sposób życia. Może być jednak także dorożkarską chabetą, która, mając spętane kończyny, ciągnie do przodu silnie pobudzana batem.
Niestety, nasza gospodarka ciągle jest szkapą tak słabowitą, że nie wiadomo, czy mimo bata nie padnie przed kolejnym podjazdem. Odnotowujemy wzrost, ale bez inwestycji i spadku bezrobocia (a co za tym idzie - bez zwiększenia się dochodów realnych), kosztem rosnących wydatków i deficytu budżetowego. Chory organizm długo jednak nie pociągnie.
Statystyka martwych dusz
Gdyby poważnie traktować deklaracje członków rządu o malejącym bezrobociu, to Polska powinna już mieć "nadmierne zatrudnienie" i importować siłę roboczą z trapionej kryzysem Europy. Dlaczego tak się nie dzieje? Możliwości są dwie. Albo naród jest głupi, albo władza nieco się myli, błędnie interpretując informacje statystyczne. Z żalem trzeba stwierdzić, że prawdziwy jest drugi człon tej alternatywy. Oto bowiem w końcu października zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw wynosiło 4715 tys. i było niższe o 150 tys. osób (ponad 3 proc.) niż przed rokiem. A skoro równocześnie maleje i bezrobocie, i zatrudnienie, to ani chybi w Polsce szaleć musi jakaś straszna epidemia, sprawiająca, że ludzie mrą jak muchy. Mówiąc poważnie, wytłumaczenie kolejnego polskiego paradoksu jest proste. Nie mamy porządnej statystyki rynku pracy, bo nie chcemy jej mieć. Liczba pracujących - podstawa rachunku stopy bezrobocia - okazała się zawyżona o 2 mln osób. Z kolei liczbę bezrobotnych podaje się na podstawie danych urzędów pracy. Tyle że bezrobotni nie mają interesu w tym, by się do urzędów zgłaszać (w styczniu tego roku zafundowaliśmy im prezent w postaci "darmowego" ubezpieczenia zdrowotnego), a urzędy nie są zainteresowane, by ich rejestrować. Zawsze to kłopot i jakieś koszty, a Fundusz Pracy i tak już musiał dopożyczyć w bankach ponad 3 mld zł.
Inwestycyjny cud mniemany
Inwestycje (nakłady brutto na środki trwałe) spadają w Polsce nieprzerwanie od II kwartału 2001 r. Niewiarygodny, ale jednak prawdziwy jest fakt, że jeżeli poziom nakładów brutto na środki trwałe z I kwartału 2001 r. przyjmiemy za 100, to wielkość tych nakładów w II kwartale 2003 r. wynosiła 52, czyli przez dziewięć ostatnich kwartałów spadła o połowę. I nagle dowiadujemy się, że w trzecim kwartale tego roku inwestycje wzrosły o 8 proc. Cud? Hmm... Nawet przy tym wzroście poziom inwestycji byłby o ponad 40 proc. niższy niż na początku roku 2001. A dodatkowo w niejakiej sprzeczności ze wzrostem inwestycji pozostaje utrzymujący się spadek wartości produkcji budowlano-montażowej - o 6,9 proc. w ciągu 10 miesięcy tego roku, w tym aż o 6 proc. w październiku.
Wyjaśnieniem kolejnego polskiego paradoksu (inwestycje rosną, a spadek w budownictwie się pogłębia) może być jedynie to, że ów "cud inwestycyjny" związany był z wykorzystaniem rezerw i dokapitalizowaniem istniejącego majątku, by szybko zareagować na rosnącą opłacalność eksportu. Takie ożywienie inwestycyjne może jednak trwać krótko i wygasnąć wraz ze spadkiem opłacalności eksportu.
Pijane "j"
Naiwnością byłoby przypuszczać, że opłacalność eksportu nadal będzie rosła. Wbrew przypuszczeniom ekspertów ekonomicznych Samoobrony ciągłe osłabianie waluty krajowej nie jest idealną receptą na stymulowanie produkcji (gdyby tak było, na świecie trwałby wyścig o to, kto najszybciej popsuje swój krajowy pieniądz). Zależność między kursem (dewaluacją złotego) a rentownością eksportu ma kształt litery "j" (ściślej, litery "j", która po pijanemu potknęła się i upadła do przodu). Początkowo drożejąca waluta obca przynosi same korzyści, gdyż nasz towar już sprzedajemy drożej, a jeszcze korzystamy z tanio kupionych zapasów materiałowych. Stopniowo jednak drożejący import przekłada się na rosnące koszty produkcji, co zjada korzyści wynikające z osłabienia złotego. Impuls dewaluacyjny wygasa i wartość eksportu się stabilizuje. Jedno, co pozostaje, to impuls inflacyjny wywołany zwyżką cen towarów z importu i ich krajowych substytutów. Jest dość prawdopodobne, że znajdujemy się właśnie w okolicach przegięcia tej "krzywej 'j'" i dalsze zwiększanie produkcji eksportowej nie zależy od zmian kursowych, lecz od naszej konkurencyjności, czyli jakości i kosztów produkcji. A to nie wygląda najlepiej.
Klin podatkowy
Prostą i bardzo wyrazistą miarą dodatkowych kosztów, jakie trzeba ponosić przy zatrudnieniu pracownika, jest tak zwany klin podatkowy, czyli udział podatków i składek na ubezpieczenia społeczne w wynagrodzeniach brutto. Do powszechnie znanego faktu, że by wypłacić pracownikowi "na rękę" złotówkę, pracodawca musi poświęcić dwa złote, dodać można informacje wynikające z porównań międzynarodowych. Okazuje się, że wśród 30 krajów należących do OECD Polska zajmuje 10. miejsce pod względem wielkości klina podatkowego.
Ledwo jednak polski pracodawca wydźwignie się z tych ciężarów (oczywiście prywatny, bo górnictwo, kolej i inne państwowe święte krowy nawet nie próbują udawać, że z owych "świadczeń publiczno-prawnych" się wywiązują), czekają go następne ciosy - utrudnienia biurokratyczne i drogie kredyty. Przez długi czas winę za wysokie oprocentowanie przypisywano wyłącznie NBP. Gdy wkład budżetu w kształtowanie ceny pieniądza ograniczał się do tzw. efektu wypychania (dla banków bardziej atrakcyjne było pożyczanie pieniędzy rządowi niż firmom), od biedy można było takie rzeczy wmawiać naiwnym. Dzisiaj jednak mamy już inną sytuację. Państwo pożycza tak dużo (a w przyszłym roku będzie pożyczać jeszcze więcej), że brakuje chętnych do kupowania papierów skarbowych na rynku krajowym i trzeba ich kusić coraz większymi zyskami. Oprocentowanie obligacji tylko w ciągu trzech ostatnich miesięcy wzrosło o 3 punkty procentowe, przekraczając w wypadku obligacji 5-letnich 7 proc. Dalsze zwiększanie rentowności papierów skarbowych wymusi na RPP podnoszenie stóp banku centralnego. I to bez względu na to, czy rada będzie "gołębia", czy "jastrzębia". Po prostu bez zmian stóp NBP bankom komercyjnym zacznie się opłacać pożyczać pieniądze w banku centralnym po to, aby pożyczyć je rządowi. A to już byłby ekonomiczny horror.
10 procent szans
Trzeba oddać sprawiedliwość Jerzemu Hausnerowi, że w ostatnim okresie podjął kilka nieśmiałych prób ulżenia przedsiębiorcom. Nowelizowana jest ustawa o działalności gospodarczej, nieco zmniejszone zostały obciążenia podatkowe. Najważniejsze wydają się jednak zamiary redukcji deficytu budżetowego, a co za tym idzie - zmniejszenia ryzyka wzrostu stóp procentowych i inflacji. Szkopuł w tym, że są to działania o dwa lata spóźnione, zbyt mało energiczne i na dodatek nie wiadomo, czy mają poparcie parlamentarzystów rządzącej koalicji.
Wszystko to sprawia, że prognozę sytuacji gospodarczej w przyszłym roku najlepiej jest powierzyć dyplomowanej wróżce. Możliwe, że ona w szklanej kuli zobaczy więcej. Jeżeli jednak odmówi stawiania wróżby, pozostanie nam tylko gdybanie. Na przykład takie, że mamy 10 proc. szans na to, iż gospodarka nabierze rozpędu, i 10 proc. szans, że zrobi łubudubu. Pozostałe 80 proc. oznacza, że wzrost PKB wyniesie 3,5-4 proc. To nie wystarcza do zmniejszenia bezrobocia, ale za to można snuć kolejne prognozy - że w roku 2005 będziemy mieć 10 proc. szans na przyspieszenie wzrostu i 10 proc. szans na...
Więcej możesz przeczytać w 49/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.