Kobiety, gdyby tylko chciały, mogłyby się stać swoimi najlepszymi adwokatami - w sprawach małżeńskich i zawodowych Kiedyś życie kobiet było ciężkie i ponure. Dziś życie kobiet bywa równie ciężkie i ponure. Niemożliwe? Bo czasy inne i nie trzeba już prać na tarce mężowskich koszul ani robić weków na cały rok? Że emancypacja otworzyła kobiecie drogę do osobistej i zawodowej wolności? Tak, to wszystko prawda, tyle tylko, że wczoraj i dziś kobiety miały i nadal mają problemy z egzekwowaniem w życiu tego, co się im należy, i tego, na czym im zależy. W domu i w urzędzie. Linda Babcock i Sara Laschever napisały o tym nie rozwiązanym ciągle przez współczesne feministki problemie książkę: "Women Don't Ask: Negotiation and the Gender Divide" ("Kobiety nie pytają: negocjacje i podział płci").
Udowadniają w niej, że kobiety, gdyby tylko chciały, mogłyby się stać swoimi najlepszymi adwokatami. W domu i w urzędzie. Mogłyby dostać od życia to, co sobie w nim wypracowały. W domu i w urzędzie. Szacunek, godne traktowanie i taką samą zapłatę za tę samą pracę. Musiałyby się jednak nauczyć stawiać żądania. Nie wystarczy kończyć szkół, pracować i składać oszczędności na bankowym koncie. Przede wszystkim trzeba się nauczyć dbać o własne interesy. Tak, jak to zawsze robili i robią mężczyźni. Jeśli są dobrzy, informują o tym cały świat i równocześnie żądają dla swoich zasług odpowiedniej gratyfikacji. W domu i w urzędzie. Jeśli tak się nie dzieje, bez wahania zgłaszają pretensje do całego świata.
A jak wygląda kobieca rzeczywistość? No cóż, kobiety nie proszą ani o podwyżki, ani o zasłużone awanse, ani o pomoc w ścieleniu łóżek. Nie wymagają od swoich partnerów równego zaangażowania w sprawy domowe. A od swoich pracodawców nie domagają się takich samych standardów pracy, jakie ci zapewniają kolegom po płci, czyli mężczyznom. Są potulne i w głębi duszy zadowolone, że w ogóle mają pracę. Nie negocjują. Zamiast tego składają się na ołtarzu powinności. Tych małżeńskich i tych zawodowych. Są wręcz przekonane, że tylko w ten sposób zasłużą sobie na mężowską wierność i zaufanie pracodawcy. W jednym i drugim wypadku, na gruncie domowym i zawodowym, spotykają się - gejsza z negocjatorem.
Ona nie pyta, nie żąda, ale za to odczytuje najmniejsze drgnienie powieki swego pana i władcy. Jest najpracowitszą ze wszystkich mrówek i doskonale układa teczki na biurku przełożonego. Tylko w ten sposób zasłuży sobie na jego uznanie. Nikt nie zarzuci jej, że nie jest potrzebna. A negocjator? Ten w domu i w urzędzie postępuje zgoła inaczej. Zresztą czemu się dziwić, skoro wokół siebie zawsze ma jakąś gejszę, a starą może zamienić na nową. Negocjator zamiast prosić - żąda. Zamiast robić dobrą minę do złej gry, od razu przechodzi do ataku. Gdy nie jest zadowolony, stawia warunki. Negocjuje. Żona ma się poprawić, a szef pomyśleć o podwyżce. Negocjator czyni słusznie, bo jak przekonują Babcock i Laschever, definiowanie własnych oczekiwań to pierwszy krok do sukcesu. Tego w domu i w urzędzie. Autorki książki przytaczają interesujące wyniki badań przeprowadzonych na jednym z amerykańskich uniwersytetów. Wykładowca pytał studentów o to, jak zmieniłoby się ich życie, gdyby nagle musieliby się zamienić płciami. Studenci napisali, że gdybym byli dziewczynami to: musieliby pomagać mamie w kuchni, staranniej się ubierać i za każdym razem panicznie baliby się zajścia w ciążę. Na liście studentek znalazły się następujące punkty: nareszcie mogłabym później wracać do domu, uprawiałabym więcej sportu, nie musiałabym tak często jak dziś myśleć o tym, czy dobrze wyglądam. Studentom więc wyszła kobieca lista obowiązków, a dziewczynom - męska lista przyjemności.
I nie ma w tym nic dziwnego, skoro w mężczyznach od najmłodszych lat trenuje się taką życzeniową postawę wobec życia, a w tym samym czasie w ich partnerkach wyrabia się postawę służebną. Dlatego, gdy mężczyźni nie chcą spocząć na laurach i każdy sukces jest dla nich pomostem do tego kolejnego, kobietom wystarcza, że w ogóle odnoszą jakieś sukcesy. Można im mniej płacić, można nie pomagać w noszeniu ciężkich siatek, bo i tak najważniejsze jest dla nich poczucie, iż są komuś potrzebne. Nadal więc żyją w przekonaniu, że jeśli zabiorą się do pracy, to po to, by realizować swoje ideały, a nie po to, by na przykład dobrze zarabiać. Zresztą po co kobiecie forsa, jeśli ma u swego boku mężczyznę? W domu i w urzędzie. Do tego wszystkiego kobiety rzadko porównują się z najlepszymi, chętniej zaś z tymi z gorszymi od siebie. Tym samym rzadko tracą na dobrym samopoczuciu. Są jednak wyjątki wśród gejsz. I pewnego dnia niektóre z nich decydują się na przemianę w negocjatora. Zaczynają otwarcie i głośno mówić o tym, ile są warte. W domu i w urzędzie. Dzieje się tak, gdy nieoczekiwanie dla samych siebie dostrzegają, jaką cenę w dorosłym życiu przychodzi im płacić za ten brak życzeniowości. Chcą zmian. Przy czym otoczenie natychmiast wysyła w ich kierunku komunikat, że są nieskromne i więcej w nich mężczyzny niż kobiety. Więcej negocjatora niż gejszy. Ich sukcesy przestają się podobać mężczyznom, a kobieca solidarność w tym względzie często staje się pustym słowem. Negocjatorka nie znajduje oparcia, ani w negocjatorze, ani w innej gejszy. I tu jak bumerang wraca strategia naszych prababek. Trzeba zrobić wszystko, aby mężczyzna nie zorientował się, że gejsza jest lepsza i sprytniejsza od negocjatora. W domu i w urzędzie. Niech myśli, że nadal pierze jego koszule na tarce i że gruszki, które znalazł w kompocie, to te z domowych weków. Gorzej, gdy gejsza wygra z negocjatorem walkę o lepszy kontrakt. Chociaż wtedy zawsze może go przekonać, że to tylko tak dla żartu.
A jak wygląda kobieca rzeczywistość? No cóż, kobiety nie proszą ani o podwyżki, ani o zasłużone awanse, ani o pomoc w ścieleniu łóżek. Nie wymagają od swoich partnerów równego zaangażowania w sprawy domowe. A od swoich pracodawców nie domagają się takich samych standardów pracy, jakie ci zapewniają kolegom po płci, czyli mężczyznom. Są potulne i w głębi duszy zadowolone, że w ogóle mają pracę. Nie negocjują. Zamiast tego składają się na ołtarzu powinności. Tych małżeńskich i tych zawodowych. Są wręcz przekonane, że tylko w ten sposób zasłużą sobie na mężowską wierność i zaufanie pracodawcy. W jednym i drugim wypadku, na gruncie domowym i zawodowym, spotykają się - gejsza z negocjatorem.
Ona nie pyta, nie żąda, ale za to odczytuje najmniejsze drgnienie powieki swego pana i władcy. Jest najpracowitszą ze wszystkich mrówek i doskonale układa teczki na biurku przełożonego. Tylko w ten sposób zasłuży sobie na jego uznanie. Nikt nie zarzuci jej, że nie jest potrzebna. A negocjator? Ten w domu i w urzędzie postępuje zgoła inaczej. Zresztą czemu się dziwić, skoro wokół siebie zawsze ma jakąś gejszę, a starą może zamienić na nową. Negocjator zamiast prosić - żąda. Zamiast robić dobrą minę do złej gry, od razu przechodzi do ataku. Gdy nie jest zadowolony, stawia warunki. Negocjuje. Żona ma się poprawić, a szef pomyśleć o podwyżce. Negocjator czyni słusznie, bo jak przekonują Babcock i Laschever, definiowanie własnych oczekiwań to pierwszy krok do sukcesu. Tego w domu i w urzędzie. Autorki książki przytaczają interesujące wyniki badań przeprowadzonych na jednym z amerykańskich uniwersytetów. Wykładowca pytał studentów o to, jak zmieniłoby się ich życie, gdyby nagle musieliby się zamienić płciami. Studenci napisali, że gdybym byli dziewczynami to: musieliby pomagać mamie w kuchni, staranniej się ubierać i za każdym razem panicznie baliby się zajścia w ciążę. Na liście studentek znalazły się następujące punkty: nareszcie mogłabym później wracać do domu, uprawiałabym więcej sportu, nie musiałabym tak często jak dziś myśleć o tym, czy dobrze wyglądam. Studentom więc wyszła kobieca lista obowiązków, a dziewczynom - męska lista przyjemności.
I nie ma w tym nic dziwnego, skoro w mężczyznach od najmłodszych lat trenuje się taką życzeniową postawę wobec życia, a w tym samym czasie w ich partnerkach wyrabia się postawę służebną. Dlatego, gdy mężczyźni nie chcą spocząć na laurach i każdy sukces jest dla nich pomostem do tego kolejnego, kobietom wystarcza, że w ogóle odnoszą jakieś sukcesy. Można im mniej płacić, można nie pomagać w noszeniu ciężkich siatek, bo i tak najważniejsze jest dla nich poczucie, iż są komuś potrzebne. Nadal więc żyją w przekonaniu, że jeśli zabiorą się do pracy, to po to, by realizować swoje ideały, a nie po to, by na przykład dobrze zarabiać. Zresztą po co kobiecie forsa, jeśli ma u swego boku mężczyznę? W domu i w urzędzie. Do tego wszystkiego kobiety rzadko porównują się z najlepszymi, chętniej zaś z tymi z gorszymi od siebie. Tym samym rzadko tracą na dobrym samopoczuciu. Są jednak wyjątki wśród gejsz. I pewnego dnia niektóre z nich decydują się na przemianę w negocjatora. Zaczynają otwarcie i głośno mówić o tym, ile są warte. W domu i w urzędzie. Dzieje się tak, gdy nieoczekiwanie dla samych siebie dostrzegają, jaką cenę w dorosłym życiu przychodzi im płacić za ten brak życzeniowości. Chcą zmian. Przy czym otoczenie natychmiast wysyła w ich kierunku komunikat, że są nieskromne i więcej w nich mężczyzny niż kobiety. Więcej negocjatora niż gejszy. Ich sukcesy przestają się podobać mężczyznom, a kobieca solidarność w tym względzie często staje się pustym słowem. Negocjatorka nie znajduje oparcia, ani w negocjatorze, ani w innej gejszy. I tu jak bumerang wraca strategia naszych prababek. Trzeba zrobić wszystko, aby mężczyzna nie zorientował się, że gejsza jest lepsza i sprytniejsza od negocjatora. W domu i w urzędzie. Niech myśli, że nadal pierze jego koszule na tarce i że gruszki, które znalazł w kompocie, to te z domowych weków. Gorzej, gdy gejsza wygra z negocjatorem walkę o lepszy kontrakt. Chociaż wtedy zawsze może go przekonać, że to tylko tak dla żartu.
Więcej możesz przeczytać w 49/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.