Adam Małysz przestał skakać daleko, bo nie udźwignął ciężaru 38 milionów rodaków podczepionych do jego nart. Ta anegdota dobrze oddaje powody psychicznego zmęczenia mistrza oczekiwaniami Polaków wobec jego osoby. Kibice chcą jednak wyjaśnień, dlaczego skoczek z Wisły niegdyś wygrywał, deklasując rywali, a teraz sam daje się deklasować.
Dlaczego MaŁysz nie krzepi?
"Małysz krzepi zwykłych ludzi, Małysz nas do życia budzi, Małysz nigdy się nie znudzi" - to transparent podczas Pucharu Świata w Zakopanem. Kiedy skoczek wygrywał, prezydent Kwaśniewski składał ręce do nieba, a premier Miller przekonywał, że tego, co zrobił dla Polaków, nikt mu nie zapomni. Małysz był witaminą i prozakiem dla milionów. Wielu Polaków myślało: "To jeden z nas, tyle że jemu się udało". Małysz stał się bohaterem zastępczym - rekompensował porażki. Był kimś z parnasu, ale jednocześnie kimś bliskim: nieskomplikowanym, naturalnym, prostym. Walcząc w pojedynkę z ekipą Niemców, Finów czy Austriaków, leczył nas z kompleksów. Od pewnego czasu Adam nie lata, lecz spada. I kibice zaczęli się zachowywać jak mieszkańcy domu, w którym panuje choroba.
Nikt tak naprawdę nie wie, jak się narodził mistrz. I nikt nie wie, dlaczego teraz tak sromotnie przegrywa. Przegrywa też stworzona wokół niego mitologia. Do niedawna twierdzono, że Małysz to połączenie genów, supertechnologii i psychologii. Ludzie z otoczenia skoczka opowiadali, że testy psychologiczne dokumentujące osobowość i wyobraźnię Małysza, zamykano w sejfie, by nie przechwyciła ich konkurencja. Mówili o utajnionych parametrach jego budowy fizycznej - zupełnie, jakby chodziło o samolot szpiegowski. Opowiadali o treningowym symulatorze strzeżonym w nieznanym miejscu. Tajna była nawet liczba kalorii, jaką zawodnik przyjmował każdego dnia. - Skonstruowaliśmy urządzenie treningowe, którego nie ma nikt na świecie. Tajemnicę ujawnimy nie wcześniej niż za pięć lat - zapewniał Marek Siderek, szef wyszkolenia Polskiego Związku Narciarskiego. Ludzie Małysza przekonywali, że korzysta on z metody zwanej "biologicznym sprzężeniem zwrotnym" (biofeedback). Pozwala ona jakoby świadomie oddziaływać na procesy, których na co dzień człowiek nie kontroluje - sposób oddychania, pracę mięśni, temperaturę ciała, a nawet częstotliwość pracy mózgu.
Czyżby to wszystko było jednym wielkim blefem, uzasadnieniem dla utrzymywania tzw. sztabu Małysza? Czyżby mistrz latał tylko dlatego, że miał naturalny talent, a trenerskie umiejętności Tajnera to czysty marketing? Gdzie jest sztab Małysza, kiedy ten najbardziej go potrzebuje?
Mit Tajnera
Drobny, wątły chłopak z Wisły zaskoczył fachowców w roku 1996, gdy jako osiemnastolatek wygrał konkurs Pucharu Świata w Oslo-Holmenkollen. Fachowcy twierdzili, że wykorzystał dar natury, czyli to, że był lekki jak piórko i miał silne odbicie. Potem Małysz wygrywał w Sapporo i Hakubie. Trenerem kadry został wtedy Czech Pavel Mikeska. To on jednak sprawił, że Małysz popadł w przeciętność. - Mikesce udało się Małysza odzwyczaić od nart. Adam biegał, dźwigał, ale nie skakał. Był tak przemęczony, że miał wszystkiego dość. Na szczęście dla niego szefowie Polskiego Związku Narciarskiego wyrzucili Mikeskę - mówi największy znawca narciarskich skoków w Polsce Krzysztof Miklas z TVP. Tajner, który zastąpił Mikeskę, był złośliwie nazywany "zwykłym sklepikarzem". Zrobił on rzecz banalną - ograniczył obciążenia na treningach. Małysz zaczął robić połowę tego, co dawniej, czyli praktycznie przestał trenować. I dlatego odżył, zaczął fruwać. Oznacza to, że być może najlepiej skakałby bez trenerów, sztabów i tajemnych ćwiczeń.
Małysz, skacząc tak, jak mu podpowiadała natura, zdobył trzy razy Puchar Świata, dwa medale olimpijskie i trzy tytuły mistrza świata. - Adam skakał dalej niż inni, bo szybował wyższym torem lotu - mówi Tajner. Trener nie potrafi jednak wyjaśnić, dlaczego to się zmieniło, dlaczego dynamiczne wybicie Adama z progu nagle przypomina mu ruch chybotliwego kajaka.
Kiedy Małysz przegrywa, łatwiej dostrzec, że Tajner często myli się w swych prognozach. Wtedy pojawiają się pytania, czy jedyną jego pracą nie jest wyczekiwanie na zeskoku i machanie chorągiewką. Tajner otrzymuje 10 tys. zł miesięcznie brutto (trener kadry B Austriak Heinz Kuttin ma 5 tys. euro), ale poza pensją ma także część praw do "małyszowych" pamiątek. Handluje nimi żona trenera. W kadrze skacze jego syn Tonio i kuzyn Wojciech. Obaj wybierają się właśnie na zawody do Japonii. "Coś za dużo tych Tajnerów" - piszą internauci, prosząc, by ich też zabierać na wycieczki. Od kilku lat żaden polski zawodnik nawet nie zbliżył się klasą do Małysza. Dziennikarze lansują 17-letniego Mateusza Rutkowskiego, trzeciego w mistrzostwach Polski. - Prawdziwy skoczek zaczyna się od pierwszego długiego skoku, a kończy po pierwszym krótkim - mówi Wojciech Fortuna, jedyny polski mistrz olimpijski w narciarstwie. Jeśli to prawda, to Małysz już się skończył, a Rutkowski jeszcze nie zaczął.
Mit Blecharza i ŻoŁĄdzia
Przez ostatnie lata naturalne predyspozycje Małysza przedstawiano jako owoc nowatorskiej i rdzennie polskiej myśli szkoleniowej. Firmowali ją fizjolog Jerzy Żołądź i psycholog Jan Blecharz. Ten pierwszy wymyślił "bułkę z bananem". Problemem jest to jednak, że fizjologia w skokach to tak naprawdę zwykłe odchudzanie zawodników (jeden kilogram mniej, to dwa metry dalej). Zdyscyplinowanego Małysza nie trzeba było nawet pilnować, zatem praca Żołądzia stawała się fikcją. Prezes PZN Paweł Włodarczyk ujawnił, że fizjolog i psycholog kosztowali po 20 tys. zł i ze względów ekonomicznych należało z nich zrezygnować. Co ciekawe - zawodnicy nie upomnieli się o opiekunów, nawet Małysz.
W ubiegłym roku Tajner bezceremonialnie wyznał, że grupa szkoleniowa zaczęła się już sobą zwyczajnie nudzić. A wyniki - bez Blecharza i Żołądzia - poprawiły się! Bez treningu koncentracji i mądrych pogadanek skoczek zdobył dwa tytuły mistrza świata. - Kiedy z Małyszem był Blecharz, patrząc z boku, naprawdę nie było widać, komu psycholog jest bardziej potrzebny - żartuje Miklas.
WskaŹnik koniunktury
Małysz to nie tylko skoczek, ale i wskaźnik sportowej koniunktury. - Od kiedy Adam przestał fruwać, nakład "Przeglądu Sportowego" spadł o 20 proc. - mówi były redaktor naczelny tej gazety Piotr Górski. Mistrz stał się też przedmiotem wojny między polskimi tabloidami. Dziennik "Fakt" zainwestował 200 tys. złotych, by jego logo widniało na nartach skoczka z Wisły. "Coś mu ciąży. To Fakt" - skomentował "Super Express".
Kiepskie wyniki Małysza doprowadziły też do konfliktu skoczka z menedżerem Eddiem Federerem. Polak, jak przed rokiem w najgorszej fazie kryzysu, postanowił odpocząć i zrezygnował z zawodów w Libercu. - Przerwy skoczkowie mogą robić latem. Skoki to zimowa dyscyplina - komentuje poirytowany Austriak. Mało sukcesów to mało reklam. Do tego dochodzi pech: kilka dni temu spłonął w Wiśle dom kupiony przez Adama i Izę Małyszów na siedzibę ich fundacji. Zapalił się od niesprawnego pieca. Dom nie był ubezpieczony.
Paradoksalnie Małysz, choć jako sportowiec jest dziś słaby, akurat dostał nagrodę "Przeglądu Sportowego" dla najlepszego sportowca Polski (plus citroëna C5). Wyróżnienie spotkało go w USA - dziennik "Chicago Tribune" uznał go za drugiego sportowca globu 2003 r. - tuż za ośmiokrotnym rekordzistą świata w pływaniu Michaelem Phelpsem.
- Prawdziwi kibice wiedzą, że sportowcy mają prawo do gorszych dni - mówi "Wprost" Małysz. A może jak w wypadku Mikeski Adam potrzebuje odpoczynku od trenera, który zaczął mu szkodzić? W końcu to wszystko jedno, kto macha chorągiewką na zeskoku.
Więcej możesz przeczytać w 3/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.