Harpie z lekkością unoszą się ponad stereotypy i przeciętność, przekraczają krępujące je tabu i nie boją się nieznanego
Małgorzata Domagalik
Świat jest ich pełen. Sufrażystek z nowego rozdania i emancypantek z prawdziwego zdarzenia. Mijamy je na ulicach, spotykamy na biurowych korytarzach, przyjaźnimy się z nimi i kłócimy do upadłego. Są naszymi matkami, siostrami i serdecznymi koleżankami. Czytamy o nich w gazetach i mieszkamy z nimi po sąsiedzku. Trudno więc wyobrazić sobie, że jest wśród Państwa ktoś, kto nie znałby chociaż jednej z nich. Kobiety harpii, indywiduum, które profesor Władysław Kopaliński zdefiniował jako "drapieżne, żarłoczne ptaszysko, demona wichury i burzy, budzące wstręt i przerażenie".
Emancypantka. W strachliwych budzi niechęć i podziw. Na jej widok inne kobiety, zwane piraniami ("z podrzędu kąsaczy, o zębach trójkątnych, tnących jak brzytwa"), wpadają w furię. Dlatego "napadają na harpie stadami, a ukąszenia ich są bolesne i mocno krwawią" - jak podaje "Encyklopedia powszechna". Ta swego rodzaju metafora wymusza jednak pytanie: dlaczego piranie tak bardzo nie znoszą harpii? Pytanie, które nadal ma swe umocowanie w rzeczywistości za oknem. Harpie należy wytrzebić - postulują piranie - między innymi dlatego, że na każdym kroku udowadniają sobie i innym, że kobieta już z samej definicji nie musi być bojaźliwa, nie musi lękać się odpowiedzialności za własne życie. Chcą wszystkiego, co się im należy, i jeszcze więcej. W tym celu unoszą się z lekkością ponad stereotypy i przeciętność, nie boją się nieznanego. Sufrażystki z nowego rozdania i emancypantki z prawdziwego zdarzenia. Harpie. Zaskoczone tym, że coraz łatwiej im dojść do porozumienia z mężczyznami, a z piraniami niekoniecznie im po drodze.
Za kilka miesięcy wejdziemy do społeczności - trzymając się emancypacyjnej terminologii - "europejskich harpii". Kobiet, które w dookreślaniu własnego ja już dawno przeszły od teorii do czynów. W większym stopniu niż my wywalczyły sobie niezależność w męskim świecie, także tę praktyczną, zapisaną w paragrafach i ustawach. Za kilka miesięcy skonfrontujemy swoje oczekiwania z ich dokonaniami w tym względzie. Opowiemy im o swojej drodze do równouprawnienia. Pewnie będą zdziwione, zaskoczone i po raz pierwszy dowiedzą się, ile wśród nas jest kobiet mądrych, silnych i niepokornych. A ponieważ nie będzie czasu, by opowiedzieć im o każdej wartej tego harpii, zatrzymajmy się przy młodej kobiecie, która sto lat temu została laureatką Nagrody Nobla. Chociaż zanim to nastąpiło, jak większość z nas, chciała być wzorową żoną i matką. Chciała gotować mężowi ciepłe kolacje i opowiadać dzieciom bajki na dobranoc. To nic, że kochała czytać książki, lubiła rozwiązywać matematyczne łamigłówki i w chemicznym laboratorium godzinami mieszała mikstury. Miała być Matką Polką. I z pewnością zrealizowałaby milionowy typowy scenariusz kobiecego życia, gdyby nie to, że ukochany mężczyzna miał inne plany. Nie była dla niego wystarczająco dobrą partią. Ten kubeł zimnej wody w jej życiu miał działanie terapeutyczne, a światu dał jedną z najwybitniejszych uczonych. Jedyną, jak do tej pory, dwukrotną laureatkę Nagrody Nobla w dwóch różnych dziedzinach. Uczoną - która w zgodzie z definicją, ale przeciwko ówczesnej codzienności - stała się najprawdziwszą z harpii. Konsekwentnie realizowała swoje naukowe pasje i każdego dnia udowadniała, że płeć nie może być żadnym ograniczeniem w zdobywaniu nakreślonych celów.
Skłodowska, o czym wie niewielu, także w sferze uczuć rodzinnych daleko wybiegała poza obowiązujące standardy. Chociaż mocno kochała swego męża i dwie córki, to nawet przez moment nie dopuściła do siebie myśli, że mogłaby siedzieć w domu i nie uważała, że kobiecie czegoś nie wolno. Być może dlatego, gdy była już wdową, wdała się w niefortunny romans z żonatym mężczyzną. Nakłaniała go do opuszczenia rodziny i pisała do niego nieprzyzwoite listy. Po raz kolejny odrzucona i ochrzczona przez paryski high life przydomkiem cudzołożna cudzoziemka ani przez chwilę nie zrezygnowała z zawodowych ambicji. Była najprawdziwszą z prawdziwych liderek, która - nie zważając na liczne podstępy - każdego dnia zdawała egzamin z mądrego bycia kobietą. Za kilka miesięcy wchodzimy do Europy. Tyle tylko, że Maria Skłodowska-Curie była w niej zawsze. Czyż można wyobrazić sobie lepszy od niej pierwowzór Harpii? Harpii Europejki?
Mężczyźni od zawsze przekonują nas, że są lepszymi kucharzami, że lepiej radzą sobie na newralgicznych skrzyżowaniach, że nie marnują czasu na telefoniczne rozmowy i że - w przeciwieństwie do nas, kobiet - rządzą światem. Dlatego tuż przed graniczną datą - 1maja 2004 r. - nie traćmy czasu na przekonywanie ich, że się mylą, że nikt tak jak my nie robi sosu beszamelowego, że świetnie zmieniamy biegi, że przez telefon rozwiązujemy życiowe sprawy i że jesteśmy tą szyją, na której kręci się męska głowa. Oddajmy im we władanie świat. Ten ich świat pełen męskich wyobrażeń, przyzwyczajeń, pewników i jednoznacznych sądów. My rozejrzyjmy się za innym.
Rok temu, w tym samym czasie pisałam, że być może już wkrótce solidarność między kobietami będziemy zauważali w jej powszechności, a nie w jej braku. Dziś wspominam Marię Skłodowską-Curie, która będąc "demonem wichury i burzy", budząc strach i przerażenie, jak mało która harpia przybliżyła nas do Europy, właśnie otwierającej drzwi przed nami.
Więcej możesz przeczytać w 3/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.