De Gaulle nie łudził się, że jego ojczyzna kiedykolwiek będzie światowym mocarstwem
Na początku września zeszłego roku francuski premier Jean-Pierre Raffarin uznał: "Francja to wielki kraj i nie można jej porównywać z byle kim". Ponieważ chodziło o zerwanie wyznaczanego przez UE paktu stabilizacyjnego, czyli przekroczenie dozwolonego deficytu budżetowego, dodał, że nie będzie się bawił w buchaltera, by usatysfakcjonować jakieś biura w jakichś państewkach.
Raffarin na sposób iście wielkomocarstwowy postawił swój kraj obok USA. Karmił się zapewne wspomnieniami sprzed kilku miesięcy, gdy Paryż postanowił nie tylko udaremnić waszyngtońskie plany likwidacji reżimu Saddama Husajna, ale uwierzył, że jest w stanie zmontować antyamerykańską koalicję, stanąć na jej czele i przewodzić nowemu blokowi w nowym układzie światowym. Układ ten miał być - według słów szefa francuskiej dyplomacji Dominique'a de Villepina - "antymodelem jakiegokolwiek imperium, w którym poszukiwanie potęgi materialnej, ekonomicznej czy wojskowej będzie służyć człowiekowi, a nie ślepym mechanizmom lub autorytarnej dominacji". Byłbyż to objaw typowej francuskiej choroby - manii wielkości?
Nie będziemy umierać za Gdańsk ani za Paryż
Jako mocarstwo Francja przystąpiła do I wojny światowej. Biła się dzielnie i mężnie. Na jej terytorium w wagonie kolejowym pod CompiŻgne podpisano zawieszenie broni, a w Wersalu pokój (dwadzieścia lat później okazało się, że to też było tylko zawieszenie broni). Gospodarzem spotkania był Georges Clemenceau. To on zarządził, by traktat z Niemcami podpisano w Galerii Luster pałacu wersalskiego, to on - by upokorzyć Niemców - obok dyplomatów posadził rannych żołnierzy. Głównym architektem traktatu był jednak amerykański prezydent Thomas Woodrow Wilson.
Francja wykrwawiła się w wojnie straszliwie. Wynikiem tego stanu rzeczy była pacyfistyczna nienawiść do wojny. Wszelkiej wojny. Dwadzieścia lat później streszczała się ona w haśle: nie będziemy umierać za Gdańsk. Co oznaczało, że nie będziemy też umierać za Paryż. Angielski historyk Arnold Toynbee powiedział, że "Francja poległa na polu chwały w 1918 r.". Pochował ją zapewne przedwcześnie. Można tę myśl boleśnie złagodzić, stwierdzając, że w I wojnie wielkość Francji została śmiertelnie raniona, a dobito ją w czerwcu 1940 r.
Do klęski wspólnymi siłami doprowadziły polityka, strategia i postawa społeczeństwa. Ustępliwi oddali władzę niezdarnym generałom, którzy spowodowali haniebne rozbicie "pierwszej armii świata", za jaką uchodziło wojsko francuskie. Tak analizował sytuację podsekretarz stanu w ministerstwie obrony, pułkownik, a potem tymczasowy generał, Charles de Gaulle.
De Gaulle'owi świeczkę, PÉtainowi ogarek
Premierem, któremu parlament przekazał "pełnię władzy", został marszałek Philippe Pétain. Rozpoczął się okres państwa francuskiego, lepiej znany pod nazwą "rząd Vichy" (od miejscowości zdrojowej, która stała się jego siedzibą). Paryż - podobnie jak dwie trzecie Francji - był pod okupacją. De Gaulle odleciał do Anglii, gdzie zaczął przygotowywać militarne i instytucjonalne przeciwstawienie się kolaboracji, stając na czele Wolnej Francji. Wolnych Francuzów nie było wielu. Francja niemal jak jeden mąż wolała stanąć za starym marszałkiem. O dalszej walce nie chcieli słyszeć nawet wojskowi, którzy wycofali się do Anglii.
Dziś prawie w każdym francuskim mieś-cie jest ulica Apelu 18 Czerwca, w którym de Gaulle wezwał rodaków do oporu. Apel był wielokrotnie nadawany przez BBC i został przedrukowany przez wolną jeszcze prasę w strefie nie okupowanej. Wszyscy go słyszeli, nikt go nie słuchał. We Francji, jak z dumą oceniał marszałek, było czterdzieści milionów petainistów. Gdy po pięciu latach de Gaulle wrócił do ojczyzny, przywitało go czterdzieści milionów gaullistów. Do dziś dosyć powszechnie wyraża się nad Sekwaną wdzięczność Bogu za to, że "dał nam i Pétaina, i de Gaulle'a".
Latem roku 1940 sytuacja de Gaulle'a w Londynie była mało komfortowa. Polskę i inne kraje okupowane przez Niemcy reprezentowały tam prawowite rządy. Nawet USA miały ambasadę przy rządzie Pétaina (do roku 1942). Nie da się ukryć, że de Gaulle był samozwańcem.
Generał nie miał armat. W Anglii zebrał 7 tys. ludzi, w Afryce przeszły na jego stronę siedemnastotysięczne formacje, prawie sami tubylcy (15 tys.). Jeśli dodać rozproszone po innych koloniach oddziały, wciąż nie dojdzie się do 30 tys. To, że większość skromnych sił Wolnej Francji była w czarnej Afryce, stanowiło geopolityczny atut. Oznaczało, że władza generała rozciąga się prawie na całe francuskie imperium kolonialne (a po desancie na Algier w roku 1942 już na całe). Siły de Gaulle'a rozrastały się w miarę zwycięstw sojuszniczych. Gdy latem 1944 r. wyzwolona była prawie cała Francja, przeprowadzono regularny pobór.
Amerykanie się śmieją
Francję dokooptowano do wielkich zwycięzców II wojny światowej. Nie stało się to jednak bezboleśne dla dumy Francuzów. Do Jałty ich nie zaproszono. Prezydent
Roosevelt odmówił "włączenia tego niepożądanego elementu komplikacji". Gdy 7 maja 1945 r. podpisywano w Reims we Francji bezwzględną kapitulację III Rzeszy, nie wywieszono nawet trójkolorowej flagi, a francuskiego generała dopiero w ostatniej chwili dopuszczono do złożenia podpisu. W charakterze świadka.
Na żądanie Stalina ceremonię kapitulacji powtórzono następnego dnia w berlińskiej kwaterze Żukowa. Tam posłał
de Gaulle dowódcę I Armii Francuskiej, generała Jeana de Lattre'a de Tassigny'ego. Aby pozwolono mu podpisać dokument - znów tylko w roli świadka - musiał zagrozić samobójstwem. Gdy poskutkowało, zażądał wywieszenia francuskiego sztandaru. "A dlaczego nie chińskiego?" - odpowiedział mu dyżurny oficer brytyjski. Flagę jednak przyniesiono. Gdy zobaczył ją niemiecki marszałek Wilhelm Keitel, żachnął się: "To i Francuzi tu są. Jeszcze tego brakowało". Amerykanie wybuchnęli śmiechem. Śmiech śmiechem, ale Francuzi dostali insygnia wielkiego mocarstwa: strefę okupacyjną w Niemczech i stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. W polityce nie ma żadnej zasady racjonalnej, liczy się tylko przyzwyczajenie i użyteczność - twierdził angielski filozof David Hume.
Od IV do V Republiki
Amerykanie ani przez moment nie mieli zamiaru unicestwić państwa niemieckiego. Już w układzie poczdamskim (podpisanym bez Francji) mowa jest o przyszłym włączeniu Niemiec do wspólnoty międzynarodowej. Wielka Brytania, wierna koncepcji równowagi kontynentalnej, uważała, że potrzebna jest silna Francja. Wobec kłopotów z Indiami Brytyjczycy potrzebowali też sojusznika w walce o utrzymanie imperium kolonialnego. W rządzie amerykańskim, mimo antypatii Roosevelta do de Gaulle'a, przeważała opinia, że "należy zachować międzynarodową pozycję Francji, ale dbając o odpowiednie proporcje".
Jeśli wierzyć sondażom, w 1945 r.
80 proc. Francuzów było przekonanych, że Francja współdecyduje o losach świata. Kilka miesięcy później de Gaulle zrezygnował z urzędu premiera i wycofał się z życia politycznego (po tym, jak odrzucono proponowane przezeń zmiany wzmocnienia władzy wykonawczej). Francuski Sulejówek nazywał się Colombay-les-Deux-Églises.
Tak powstała IV Republika. Przez dwanaście lat jej trwania było we Francji 25 gabinetów, niektóre istniały dwa dni. Temu walcowi premierów towarzyszyła inflacja franka. Historycznym wydarzeniem IV Republiki była klęska pod Dien Bien Phu, przegranie wojny z wietnamskimi komunistami i utrata Indochin. W roku 1956 pod naciskiem USA Brytyjczycy i Francuzi musieli się wycofać z Egiptu, gdzie interweniowali w odpowiedzi na nacjonalizację Kanału Sueskiego.
Grzęźnięcie w wojnę algierską i groźba puczu w tym "zamorskim departamencie Francji" spowodowały powrót de Gaulle'a do władzy w roku 1958 i zmianę konstytucji, która dała początek trwającej do dziś V Republice. Prezydencki charakter ustroju wzmacnia wybór głowy państwa w powszechnym głosowaniu. Generał
- wezwany, by ratować francuską Algierię - szybko zaczął dążyć do zakończenia wojny i w 1962 r. oddał władzę algierskiemu Frontowi Wyzwolenia Narodowego.
Dzięki polityce de Gaulle'a Francja wróciła na arenę polityki światowej. Trudno jeszcze o jednoznaczną ocenę tego powrotu, charakteryzującego się krzykliwym głoszeniem francuskiej niezależności i wyjściem ze struktur wojskowych NATO. Niektórzy uważają, że de Gaulle w sposób nadzwyczaj niebezpieczny rozbijał jedność Zachodu. Inni zwracają uwagę na to, że nawet retoryczne traktowanie sowieckich satelitów tak, jakby były prawdziwie samodzielnymi państwami, przyczyniło się do rozmiękczenia bloku wschodniego. Niewykluczone, że ta polityka opóźniła, a może nawet definitywnie uniemożliwiła prawdziwą integrację europejską.
Testament de Gaulle'a
"Prezydent Kennedy - pisał André Kaspi, francuski historyk stosunków transatlantyckich - pragnął, by sojusz atlantycki opierał się na dwóch filarach. Z jednej strony niezależna Europa Zachodnia, z prezydentem na czele, z drugiej Stany Zjednoczone , z którymi Europa może rozmawiać jak równy z równym". De Gaulle nie chciał jednak Europy, w której Francja byłaby równym partnerem innych państw. Amerykanie przekonali się, że Francja jest gotowa uczestniczyć we wspólnym rynku, ale nie na takich samych zasadach jak inni. Odnajdujemy tu znów żądanie Francji, by zajmowała uprzywilejowane miejsce...
Symbolem odnalezionej przez Francję wielkości stała się bomba jądrowa. Decyzja o konieczności jej posiadania zapadła w czasach IV Republiki, gaullistowska była zaś doktryna użycia jej jako siły odstraszającej, skierowanej nie przeciw ZSRR, ale przeciw... "wszelkiemu potencjalnemu przeciwnikowi". Francuską "niezależną" bombę przeciwstawia się brytyjskiej, która należy do zintegrowanych sił NATO, czyli o jej użyciu decyduje amerykańskie dowództwo sojuszu. W rzeczywistości nie ma przeszkód, by Brytyjczycy samodzielne posługiwali się bronią jądrową, szczególnie że mają na swym terytorium doskonały system wczes-nego ostrzegania. Francja go nie posiada i o niebezpieczeństwie może się dowiedzieć od Amerykanów lub Anglików.
Ceną stworzenia bomby było drastyczne zmniejszenie francuskich sił lądowych i dwudziestoletnia przerwa w modernizacji floty wojennej. Z powodów budżetowych nie lata połowa samolotów wojskowych. Na pierwszą wojnę w zatoce Francja była w stanie wysłać tylko 12 tys. żołnierzy. Zbierać ich trzeba było po wszystkich jednostkach bojowych, co powodowało, że nie nadawały się one w tym okresie do podjęcia jakiejkolwiek akcji.
Dla de Gaulle'a Francja była "księżniczką z bajki lub Madonną z fresków, którą czeka nadzwyczajny los". Co nie znaczy, by generał się łudził, że Francja jest lub kiedykolwiek będzie światowym mocarstwem: "Nie jesteśmy już wielkim mocarstwem, więc musimy prowadzić wielką politykę. A to dlatego, że nie będąc już wielkim mocarstwem, jeśli nie prowadzilibyśmy wielkiej polityki, bylibyśmy niczym" - napisał.
Dobrze by było, gdyby współcześni przywódcy francuscy, zamiast zaglądać do lusterka i prosić: "Powiedz mi, że jestem najpiękniejsza", zajrzeli do pism generała.
Ludwik Lewin
Więcej możesz przeczytać w 3/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.