Recenzje
Teatr
Faust na latającej lampie
Sławne "Potępienie Fausta" jest wprawdzie esencją romantyzmu, ale to nie znaczy, że trzeba widza przenieść żywcem w realia teatru XIX wieku. Popularną legendę o mędrcu, który zaprzedał duszę diabłu, znamy wszyscy i nikogo już dziś nie wzruszają jego zaloty do Małgorzaty przy "małym białym domku" czy pełne dymu piekielne czeluście. Doskonale wie o tym Achim Freyer, jeden z największych współczesnych reżyserów, twórca pamiętnego "Czarodziejskiego fletu" rozgrywanego w namiocie cyrkowym, który od lat nie schodzi z afisza festiwalu w Salzburgu. Tym razem niemiecki artysta miał trudniejsze zadanie, bo dzieło Berlioza to nie opera, ale "kantata dramatyczna" - od akcji ważniejsze są tu idee i symbole. Freyer wymyślił groteskowy świat, wypełniony bohaterami marioknetkami poruszającymi się na scenie w dziwacznych maskach. Faust pędzi do ukochanej na latającej lampie, a płomienie zaklęte przez Mefista tańczą w zapierającej dech fantazji świetlnej. Na to niezwyłe przedstawienie nie trzeba lecieć do Los Angeles, gdzie grane jest od września 2003 r. przy owacjach na stojąco. "Potępienie Fausta" to kolejna koprodukcja Opery Narodowej, dzięki której możemy w Warszawie obcować z teatrem, o jakim nad Wisłą słyszał dotychczas tylko Mariusz Treliński. Duże brawa dla naszej orkiestry, jej szefa Jacka Kaspszyka i Małgorzaty Walewskiej w roli swej imienniczki.
Jacek Melchior
Hector Berlioz "Potępienie Fausta", reżyseria Achim Freyer, Opera Narodowa w Warszawie, premiera 19 grudnia 2003 r.
Uszy głęboko zatkane
Trzy piosenki za złotówkę - taki jest aktualny kurs twórczości Michała Wiśniewskiego. Chcąc posłuchać solowego albumu lidera Ich Troje, trzeba było bowiem wyłożyć 5 zł. Ale ponieważ nie ma róży bez kolców, do płyty sprzedawanej w kioskach przymusowo dodawano egzemplarz dziennika "Fakt". Konająca branża muzyczna wydała okrzyk zgrozy, bo śladem najpopularniejszego polskiego wykonawcy zapewne pójdą inni. Na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia już podobno sprzedaje się pirackie kompakty owinięte w gazety. Na płycie "Spooko, panie Wiśniewski" dominują rozdzierające ballady i damskie głosy. Znalazło się też miejsce na hymn religijny ("Kocham Ciebie, Panie") i prorodzinny song ("Nie pij, tato"). Całe przedsięwzięcie najlepiej komentuje sam gwiazdor, śpiewając: "To wszystko wielki pic", i namawiając słuchaczy do zmrużenia oczu. Popieramy apel lidera Ich Troje, choć podejrzewamy pomyłkę. W tym wypadku lepiej zatkać uszy.
Marta Sawicka
Michał Wiśniewski: "Spooko, panie Wiśniewski", Universal Music Polska, 2003 r.
KsiĄŻki
Keine literatura
Naprawdę nie trzeba wydawać 25 zł, by wraz z Helgą Hirsch odkrywać znane powszechnie fakty - przedwojenne polskie miasta były kulturowym tyglem z różnorodnością języków, wyznań i mieszanymi małżeństwami. Także dlatego, że jest to kolejna, kiepsko zakamuflowana próba oczyszczenia z win rodaków Hindenburga. Wcześniej autorka popełniła pracę o cierpieniach niemieckiej ludności cywilnej w polskich obozach koncentracyjnych. Teraz z zapałem godnym Kolumba odkrywa: wiara w narodowościowe stereotypy jest zgubna. Czytaj: nie każdy Niemiec jest taki zły, jak myślicie. Nic dziwnego, że ciepło przyjęto książkę za Odrą: "Nie ma dobrych czy złych narodów, lecz tylko dobre lub złe czyny ludzi". Niby racja, ale każdy o dobrym węchu wie, czym to pachnie. Hirsch płynie z nurtem politycznej poprawności i nadal modnego, lecz kompletnie już zbanalizowanego prowincjonalizmu. Ci, którzy wierzą, że znajdą tu prawdy o relacjach jednostka - zbiorowość i odwiecznych problemach tożsamości narodowej, doznają srogiego zawodu.
Helga Hirsch: "Nie mam keine buty", WAB, 2003 r.
Nie tylko Soplicowo
Wiele osób wznosi obecnie siedziby w stylu staropolskim, ale bez znajomości rzeczy. W konsekwencji powstają twory, a nie dwory. Budowle straszą zwichniętymi proporcjami i pretensjonalnością. Aby uniknąć takich pułapek, warto kupić wydany właśnie album "Oblicza polskiego dworu". Pozycja przeznaczona zarówno dla koneserów, jak i dla tych, którzy marzą, by wybudować stylową willę. Maciej Rydel oprowadza czytelnika po epoce ziemiaństwa. Mury polskich dworów, gdyby mogły mówić, opowiedziałyby swoje dramatyczne dzieje. Z kilkunastu tysięcy istniejących przed wojną ocalało niewiele ponad 3 tys., w tym 2 tys. w stanie kompletnej ruiny. Na szczęście prywatni właściciele przywracają pierwotne piękno starym majątkom. Doskonałe fotografie Stanisława Markowskiego (twórcy muzyki do hymnu "Solidarności") pozwalają podejrzeć wnętrza prywatnych rezydencji - od Tetmajerówki w Bronowicach, gdzie odbyło się najsłynniejsze wesele w polskiej literaturze, do Lusławic państwa Pendereckich.
Stanisław Markowski, Maciej Rydel "Oblicza polskiego dworu", Migut Media, 2003 r.
Faust na latającej lampie
Sławne "Potępienie Fausta" jest wprawdzie esencją romantyzmu, ale to nie znaczy, że trzeba widza przenieść żywcem w realia teatru XIX wieku. Popularną legendę o mędrcu, który zaprzedał duszę diabłu, znamy wszyscy i nikogo już dziś nie wzruszają jego zaloty do Małgorzaty przy "małym białym domku" czy pełne dymu piekielne czeluście. Doskonale wie o tym Achim Freyer, jeden z największych współczesnych reżyserów, twórca pamiętnego "Czarodziejskiego fletu" rozgrywanego w namiocie cyrkowym, który od lat nie schodzi z afisza festiwalu w Salzburgu. Tym razem niemiecki artysta miał trudniejsze zadanie, bo dzieło Berlioza to nie opera, ale "kantata dramatyczna" - od akcji ważniejsze są tu idee i symbole. Freyer wymyślił groteskowy świat, wypełniony bohaterami marioknetkami poruszającymi się na scenie w dziwacznych maskach. Faust pędzi do ukochanej na latającej lampie, a płomienie zaklęte przez Mefista tańczą w zapierającej dech fantazji świetlnej. Na to niezwyłe przedstawienie nie trzeba lecieć do Los Angeles, gdzie grane jest od września 2003 r. przy owacjach na stojąco. "Potępienie Fausta" to kolejna koprodukcja Opery Narodowej, dzięki której możemy w Warszawie obcować z teatrem, o jakim nad Wisłą słyszał dotychczas tylko Mariusz Treliński. Duże brawa dla naszej orkiestry, jej szefa Jacka Kaspszyka i Małgorzaty Walewskiej w roli swej imienniczki.
Jacek Melchior
Hector Berlioz "Potępienie Fausta", reżyseria Achim Freyer, Opera Narodowa w Warszawie, premiera 19 grudnia 2003 r.
Uszy głęboko zatkane
Trzy piosenki za złotówkę - taki jest aktualny kurs twórczości Michała Wiśniewskiego. Chcąc posłuchać solowego albumu lidera Ich Troje, trzeba było bowiem wyłożyć 5 zł. Ale ponieważ nie ma róży bez kolców, do płyty sprzedawanej w kioskach przymusowo dodawano egzemplarz dziennika "Fakt". Konająca branża muzyczna wydała okrzyk zgrozy, bo śladem najpopularniejszego polskiego wykonawcy zapewne pójdą inni. Na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia już podobno sprzedaje się pirackie kompakty owinięte w gazety. Na płycie "Spooko, panie Wiśniewski" dominują rozdzierające ballady i damskie głosy. Znalazło się też miejsce na hymn religijny ("Kocham Ciebie, Panie") i prorodzinny song ("Nie pij, tato"). Całe przedsięwzięcie najlepiej komentuje sam gwiazdor, śpiewając: "To wszystko wielki pic", i namawiając słuchaczy do zmrużenia oczu. Popieramy apel lidera Ich Troje, choć podejrzewamy pomyłkę. W tym wypadku lepiej zatkać uszy.
Marta Sawicka
Michał Wiśniewski: "Spooko, panie Wiśniewski", Universal Music Polska, 2003 r.
KsiĄŻki
Keine literatura
Naprawdę nie trzeba wydawać 25 zł, by wraz z Helgą Hirsch odkrywać znane powszechnie fakty - przedwojenne polskie miasta były kulturowym tyglem z różnorodnością języków, wyznań i mieszanymi małżeństwami. Także dlatego, że jest to kolejna, kiepsko zakamuflowana próba oczyszczenia z win rodaków Hindenburga. Wcześniej autorka popełniła pracę o cierpieniach niemieckiej ludności cywilnej w polskich obozach koncentracyjnych. Teraz z zapałem godnym Kolumba odkrywa: wiara w narodowościowe stereotypy jest zgubna. Czytaj: nie każdy Niemiec jest taki zły, jak myślicie. Nic dziwnego, że ciepło przyjęto książkę za Odrą: "Nie ma dobrych czy złych narodów, lecz tylko dobre lub złe czyny ludzi". Niby racja, ale każdy o dobrym węchu wie, czym to pachnie. Hirsch płynie z nurtem politycznej poprawności i nadal modnego, lecz kompletnie już zbanalizowanego prowincjonalizmu. Ci, którzy wierzą, że znajdą tu prawdy o relacjach jednostka - zbiorowość i odwiecznych problemach tożsamości narodowej, doznają srogiego zawodu.
Helga Hirsch: "Nie mam keine buty", WAB, 2003 r.
Nie tylko Soplicowo
Wiele osób wznosi obecnie siedziby w stylu staropolskim, ale bez znajomości rzeczy. W konsekwencji powstają twory, a nie dwory. Budowle straszą zwichniętymi proporcjami i pretensjonalnością. Aby uniknąć takich pułapek, warto kupić wydany właśnie album "Oblicza polskiego dworu". Pozycja przeznaczona zarówno dla koneserów, jak i dla tych, którzy marzą, by wybudować stylową willę. Maciej Rydel oprowadza czytelnika po epoce ziemiaństwa. Mury polskich dworów, gdyby mogły mówić, opowiedziałyby swoje dramatyczne dzieje. Z kilkunastu tysięcy istniejących przed wojną ocalało niewiele ponad 3 tys., w tym 2 tys. w stanie kompletnej ruiny. Na szczęście prywatni właściciele przywracają pierwotne piękno starym majątkom. Doskonałe fotografie Stanisława Markowskiego (twórcy muzyki do hymnu "Solidarności") pozwalają podejrzeć wnętrza prywatnych rezydencji - od Tetmajerówki w Bronowicach, gdzie odbyło się najsłynniejsze wesele w polskiej literaturze, do Lusławic państwa Pendereckich.
Stanisław Markowski, Maciej Rydel "Oblicza polskiego dworu", Migut Media, 2003 r.
Więcej możesz przeczytać w 3/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.