Lewicująca elita wytrwale pcha nas w kierunku cywilizacyjnej degradacji Komentarz powyborczy, który ukazał się we "Wprost" dwa tygodnie temu, napisałem przed wyborami, uważając sytuację za bardzo przejrzystą i łatwą do przewidzenia (mimo "ściemniania" tej jasnej sytuacji przez lewicujące amerykańskie media). Dlatego teraz pozwolę sobie na kilka komentarzy, które bądź nie zmieściły się wcześniej, bądź są reakcją na to, co napisano lub powiedziano bezpośrednio po zwycięstwie George`a W. Busha.
Szczególni kandydaci
Mało kto zastanawiał się nad wspólnymi cechami kandydatów Partii Demokratycznej. A szkoda, bo może wyjaśniłoby to nam istotę amerykańskich podziałów.
Zacznijmy od jedynego demokratycznego zwycięzcy wyścigu do prezydentury w ostatnich 20 latach. Prezydent Clinton jako student demonstrował przeciwko wojnie w Wietnamie. Robiło to wprawdzie wielu młodych Amerykanów; nie widzę powodu do potępienia za samo demonstrowanie, ale zawsze są pewne granice. Młody Clinton demonstrował przeciwko "imperializmowi amerykańskiemu" w Moskwie!
Senator Kerry to kandydat pod wieloma względami bliźniaczo podobny. Wprawdzie w wojnie wietnamskiej wziął udział i otrzymał nawet medal, ale potem symbolicznie napluł na swój wojenny dorobek, obrażał byłych kolegów weteranów wojennych (w rezultacie przyczynili się oni do jego porażki) i zawsze znajdował się w pierwszym szeregu tych, którzy głosowali przeciwko wzmacnianiu siły Stanów Zjednoczonych.
Amerykańscy Europejczycy
Tych czterdzieści parę procent głosujących za Kerrym (niewiele ponad 20 proc. uprawnionych do głosowania) to najczęściej ludzie podobni do swoich kandydatów. Pacyfiści, "zieloni" (jak Gore, kolejny kandydat demokratów) i wszyscy inni zwolennicy narzucania większości swoich kanonów politycznej poprawności, czyli wprowadzania socjalizmu krok po kroku, metodą plasterków salami. Szczególnego socjalizmu, obejmującego nie tylko wyrównywanie dochodów, ulubioną rozrywkę socjalistów wszelkiej maści, ale i obronę wyniesionych na ideologiczny ołtarz rzekomo prześladowanych - rzeczywistych lub domniemanych - mniejszości.
Te wszystkie mniejszości, to znaczy feministki, homoseksualiści, czarni, Latynosi (choć nic nie łączy na przykład wykształconych uciekinierów z Kuby z meksykańskimi półanalfabetami przechodzącymi przez zieloną granicę na Rio Grande!), prowadzeni są za rękę przez kawiorowych socjalistów w rodzaju redaktorów z "New York Timesa" czy "Washington Post", pasożytniczych prawników podważających swoimi poczynaniami szacunek dla prawa i burzących sprawność funkcjonowania gospodarki, elity świata rozrywki i - jak zwykle - elity uniwersyteckie (o ile 90 proc. profesury opowiedziało się za Kerrym, o tyle odsetek studentów, którzy zrobili tak samo, był znacznie mniejszy, co znaczy, że na szczęście poczucia przyzwoitości i wyborów moralnych młodzi ludzie uczą się w domu, a nie na uczelni).
Ogromna większość lewicowych elit to tzw. fałszywi liberałowie. Są to typowi wyznawcy wolności bez odpowiedzialności, przywilejów i praw bez obowiązków. Podatki i obowiązki są dla solidnie pracującej, autentycznie liberalno-konserwatywnej większości, a "socjal" w amerykańskim wydaniu i przywileje krzykliwych mniejszości są dla zwolenników demokratów. Ci ostatni niemal pod żadnym względem nie różnią się od socjaldemokracji europejskiej, też żeglującej pod sztandarami redystrybucji i politycznie poprawnych praw mniejszości - praw, o których nie mogą nawet marzyć większości w swoich krajach.
Czarny artysta Bill Cosby może przypomnieć, narażając się żyjącym z politycznych przywilejów i "socjalu" czarnoskórym Amerykanom, jakiej degradacji uległy czarne rodziny w Stanach Zjednoczonych. Ale gdy to samo napisał i udowodnił statystycznie wiele lat wcześniej prof. Charles Murray, oskarżenia o rasizm omal nie zrujnowały jego uniwersyteckiej kariery. Dodajmy, że owa degradacja wynikła głównie ze szkodliwego oddziaływania programów socjalnych, wymyślonych przez "namaszczone" lewicowe elity.
To samo mamy w Europie, gdzie szwedzki pastor dostał miesiąc aresztu za publiczne stwierdzenie, że według jego religii homoseksualizm jest grzechem, natomiast jakieś międzynarodowe stowarzyszenie politycznie poprawnych dupków żołędnych protestuje przeciwko oskarżeniu Jerzego Urbana o zniesławienie papieża, określając to jako naruszenie wolności słowa. Nie zająknęło się ono natomiast ani słowem o sprawie szwedzkiego pastora. Wolność słowa jest tylko dla politycznie poprawnych, w tym dla wojujących z chrześcijaństwem (bo już nie z islamem; o islamie można tylko dobrze!)...
Pouczające statystyki
Znajomy profesor, należący do owych 10 proc. politycznie niepoprawnych, przesłał mi obliczenia, jakie swego czasu zrobił inny politycznie niepoprawny profesor, Joseph Olson z Minnesoty. Dotyczą one wyborów z 2000 r. (nie ma jeszcze możliwości zrobienia takich szacunków dla niedawnych wyborów). Otóż niewielka przewaga w liczbie głosów elektorskich, jaką uzyskał George W. Bush, przekładała się już wówczas na bardzo znaczną przewagę mierzoną inaczej, na przykład liczbą mieszkańców hrabstw (naszych powiatów), które głosowały na Busha lub Gore`a. Liczba mieszkańców hrabstw probushowskich wyniosła 147 mln, podczas gdy progore`owskich - 127 mln. Te proporcje w konkurencji Bush - Kerry z pewnością były jeszcze bardziej korzystne dla zwycięskiego prezydenta.
Nie są to jednak jedyne pouczające statystyki. Bush wygrał w 2000 r. w 29 stanach, w dziesięciu więcej niż Gore. A jeśli mierzyć różnice według terytorium, to probushowskie było 2,243 mln mil kwadratowych, podczas gdy Gore triumfował tylko na obszarze 580 tys. mil kwadratowych. Prof. Olson dodaje, że w sumie obszary probushowskie to obszary ludzi solidnie pracujących, płacących podatki, posiadających własne domy i inne nieruchomości (w Ameryce nie jest to rzadkością: we własnym domu mieszka prawie dwie trzecie Amerykanów). Tymczasem na kandydata (dziś należałoby powiedzieć: na kolejnych kandydatów) Partii Demokratycznej głosowała - obok "namaszczonej" elity kawiorowych socjalistów, samozwańczych strażników politycznej poprawności - ich klientela: głównie beneficjenci rozmaitych programów w ramach amerykańskiego "socjalu". Czyli ci, na których pracują wcześniej wzmiankowane dwie trzecie obywateli. A ponieważ "socjal" demoralizuje, więc i inne statystyki przytoczone przez prof. Olsona niezbyt zaskakują. Liczba morderstw na 100 tys. mieszkańców wynosiła 2,1 na terenach probushowskich i aż 13,2 na terenach, gdzie zwycięzcą w 2000 r. okazał się Al Gore.
Marsz powrotny?
Ponad 200 lat temu Aleksander Tyler, profesor historii na uniwersytecie w Edynburgu, napisał, że "przeciętny okres rozkwitu największych cywilizacji od początku historii wynosił około 200 lat. W ciągu tych lat cywilizacje owe rozwijały się w następujący sposób: od poddaństwa do duchowej siły, od duchowej siły do wielkiej odwagi, od odwagi do wolności, od wolności do zamożności, od zamożności do tumiwisizmu (wolny przekład słowa: complacency), od tumiwisizmu do apatii i od apatii z powrotem do poddaństwa".
Można powiedzieć, że to, co obserwujemy w Ameryce, jest próbą przerwania tego cyklu i powrotu do źródeł cywilizacji zachodniej - wbrew lewicującej elicie namaszczonej przez samą siebie w roli "strażników postępu", wytrwale pchającej nas w kierunku cywilizacyjnej degradacji. Niestety, degradacja ta nadal postępuje w Europie. Bądźmy jednak choć trochę optymistami; dobry przykład ma szanse zrobić swoje. Jest wiele krajów Europy mających dość sił duchowych, by rozpocząć marsz powrotny...
Mało kto zastanawiał się nad wspólnymi cechami kandydatów Partii Demokratycznej. A szkoda, bo może wyjaśniłoby to nam istotę amerykańskich podziałów.
Zacznijmy od jedynego demokratycznego zwycięzcy wyścigu do prezydentury w ostatnich 20 latach. Prezydent Clinton jako student demonstrował przeciwko wojnie w Wietnamie. Robiło to wprawdzie wielu młodych Amerykanów; nie widzę powodu do potępienia za samo demonstrowanie, ale zawsze są pewne granice. Młody Clinton demonstrował przeciwko "imperializmowi amerykańskiemu" w Moskwie!
Senator Kerry to kandydat pod wieloma względami bliźniaczo podobny. Wprawdzie w wojnie wietnamskiej wziął udział i otrzymał nawet medal, ale potem symbolicznie napluł na swój wojenny dorobek, obrażał byłych kolegów weteranów wojennych (w rezultacie przyczynili się oni do jego porażki) i zawsze znajdował się w pierwszym szeregu tych, którzy głosowali przeciwko wzmacnianiu siły Stanów Zjednoczonych.
Amerykańscy Europejczycy
Tych czterdzieści parę procent głosujących za Kerrym (niewiele ponad 20 proc. uprawnionych do głosowania) to najczęściej ludzie podobni do swoich kandydatów. Pacyfiści, "zieloni" (jak Gore, kolejny kandydat demokratów) i wszyscy inni zwolennicy narzucania większości swoich kanonów politycznej poprawności, czyli wprowadzania socjalizmu krok po kroku, metodą plasterków salami. Szczególnego socjalizmu, obejmującego nie tylko wyrównywanie dochodów, ulubioną rozrywkę socjalistów wszelkiej maści, ale i obronę wyniesionych na ideologiczny ołtarz rzekomo prześladowanych - rzeczywistych lub domniemanych - mniejszości.
Te wszystkie mniejszości, to znaczy feministki, homoseksualiści, czarni, Latynosi (choć nic nie łączy na przykład wykształconych uciekinierów z Kuby z meksykańskimi półanalfabetami przechodzącymi przez zieloną granicę na Rio Grande!), prowadzeni są za rękę przez kawiorowych socjalistów w rodzaju redaktorów z "New York Timesa" czy "Washington Post", pasożytniczych prawników podważających swoimi poczynaniami szacunek dla prawa i burzących sprawność funkcjonowania gospodarki, elity świata rozrywki i - jak zwykle - elity uniwersyteckie (o ile 90 proc. profesury opowiedziało się za Kerrym, o tyle odsetek studentów, którzy zrobili tak samo, był znacznie mniejszy, co znaczy, że na szczęście poczucia przyzwoitości i wyborów moralnych młodzi ludzie uczą się w domu, a nie na uczelni).
Ogromna większość lewicowych elit to tzw. fałszywi liberałowie. Są to typowi wyznawcy wolności bez odpowiedzialności, przywilejów i praw bez obowiązków. Podatki i obowiązki są dla solidnie pracującej, autentycznie liberalno-konserwatywnej większości, a "socjal" w amerykańskim wydaniu i przywileje krzykliwych mniejszości są dla zwolenników demokratów. Ci ostatni niemal pod żadnym względem nie różnią się od socjaldemokracji europejskiej, też żeglującej pod sztandarami redystrybucji i politycznie poprawnych praw mniejszości - praw, o których nie mogą nawet marzyć większości w swoich krajach.
Czarny artysta Bill Cosby może przypomnieć, narażając się żyjącym z politycznych przywilejów i "socjalu" czarnoskórym Amerykanom, jakiej degradacji uległy czarne rodziny w Stanach Zjednoczonych. Ale gdy to samo napisał i udowodnił statystycznie wiele lat wcześniej prof. Charles Murray, oskarżenia o rasizm omal nie zrujnowały jego uniwersyteckiej kariery. Dodajmy, że owa degradacja wynikła głównie ze szkodliwego oddziaływania programów socjalnych, wymyślonych przez "namaszczone" lewicowe elity.
To samo mamy w Europie, gdzie szwedzki pastor dostał miesiąc aresztu za publiczne stwierdzenie, że według jego religii homoseksualizm jest grzechem, natomiast jakieś międzynarodowe stowarzyszenie politycznie poprawnych dupków żołędnych protestuje przeciwko oskarżeniu Jerzego Urbana o zniesławienie papieża, określając to jako naruszenie wolności słowa. Nie zająknęło się ono natomiast ani słowem o sprawie szwedzkiego pastora. Wolność słowa jest tylko dla politycznie poprawnych, w tym dla wojujących z chrześcijaństwem (bo już nie z islamem; o islamie można tylko dobrze!)...
Pouczające statystyki
Znajomy profesor, należący do owych 10 proc. politycznie niepoprawnych, przesłał mi obliczenia, jakie swego czasu zrobił inny politycznie niepoprawny profesor, Joseph Olson z Minnesoty. Dotyczą one wyborów z 2000 r. (nie ma jeszcze możliwości zrobienia takich szacunków dla niedawnych wyborów). Otóż niewielka przewaga w liczbie głosów elektorskich, jaką uzyskał George W. Bush, przekładała się już wówczas na bardzo znaczną przewagę mierzoną inaczej, na przykład liczbą mieszkańców hrabstw (naszych powiatów), które głosowały na Busha lub Gore`a. Liczba mieszkańców hrabstw probushowskich wyniosła 147 mln, podczas gdy progore`owskich - 127 mln. Te proporcje w konkurencji Bush - Kerry z pewnością były jeszcze bardziej korzystne dla zwycięskiego prezydenta.
Nie są to jednak jedyne pouczające statystyki. Bush wygrał w 2000 r. w 29 stanach, w dziesięciu więcej niż Gore. A jeśli mierzyć różnice według terytorium, to probushowskie było 2,243 mln mil kwadratowych, podczas gdy Gore triumfował tylko na obszarze 580 tys. mil kwadratowych. Prof. Olson dodaje, że w sumie obszary probushowskie to obszary ludzi solidnie pracujących, płacących podatki, posiadających własne domy i inne nieruchomości (w Ameryce nie jest to rzadkością: we własnym domu mieszka prawie dwie trzecie Amerykanów). Tymczasem na kandydata (dziś należałoby powiedzieć: na kolejnych kandydatów) Partii Demokratycznej głosowała - obok "namaszczonej" elity kawiorowych socjalistów, samozwańczych strażników politycznej poprawności - ich klientela: głównie beneficjenci rozmaitych programów w ramach amerykańskiego "socjalu". Czyli ci, na których pracują wcześniej wzmiankowane dwie trzecie obywateli. A ponieważ "socjal" demoralizuje, więc i inne statystyki przytoczone przez prof. Olsona niezbyt zaskakują. Liczba morderstw na 100 tys. mieszkańców wynosiła 2,1 na terenach probushowskich i aż 13,2 na terenach, gdzie zwycięzcą w 2000 r. okazał się Al Gore.
Marsz powrotny?
Ponad 200 lat temu Aleksander Tyler, profesor historii na uniwersytecie w Edynburgu, napisał, że "przeciętny okres rozkwitu największych cywilizacji od początku historii wynosił około 200 lat. W ciągu tych lat cywilizacje owe rozwijały się w następujący sposób: od poddaństwa do duchowej siły, od duchowej siły do wielkiej odwagi, od odwagi do wolności, od wolności do zamożności, od zamożności do tumiwisizmu (wolny przekład słowa: complacency), od tumiwisizmu do apatii i od apatii z powrotem do poddaństwa".
Można powiedzieć, że to, co obserwujemy w Ameryce, jest próbą przerwania tego cyklu i powrotu do źródeł cywilizacji zachodniej - wbrew lewicującej elicie namaszczonej przez samą siebie w roli "strażników postępu", wytrwale pchającej nas w kierunku cywilizacyjnej degradacji. Niestety, degradacja ta nadal postępuje w Europie. Bądźmy jednak choć trochę optymistami; dobry przykład ma szanse zrobić swoje. Jest wiele krajów Europy mających dość sił duchowych, by rozpocząć marsz powrotny...
Więcej możesz przeczytać w 50/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.