Zdechłego mamuta udało się w 1989 r. ożywić rządowi Mazowieckiego Mniej więcej piętnaście i pół roku temu w amerykańskim tygodniku "Time" pojawił się żart rysunkowy. Przedstawiał on leżącego na śniegu zdechłego mamuta, którego próbowano ożywić za pomocą kabli przeciągniętych z malutkiego samochodowego akumulatora. Kierowcą samochodu był ówczesny prezydent USA George Bush senior, a na plecach mamuta wielkimi literami napisano: "polska gospodarka". Było to latem roku 1989, już po cudzie wyborczym, który zakończył w Polsce komunizm. Wydawało się jednak, że polskiej gospodarki - w odróżnieniu od węgierskiej, którą się wszyscy wówczas zachwycali - żaden cud nie jest w stanie przywrócić do życia. Pół roku później przy tym samym samochodzie stał już Leszek Balcerowicz. W nocy z 31 grudnia 1989 r. na 1 stycznia 1990 r. przyłożył oba kable do cielska zdechłego mamuta. Mamut ożył, z trudem stanął na czterech łapach, a potem zaczął powoli iść do przodu. Pięć lat później już nie szedł, ale pędził.
Syndyk masy upadłości
Waldemar Kuczyński przypomniał ostatnio, że Leszek Balcerowicz zgodził się objąć stanowisko wicepremiera i ministra finansów dopiero po dłuższym namyśle i bez entuzjazmu. Nic dziwnego. Stanowisko to oznaczało bowiem objęcie dowództwa nad tonącą gospodarką, zrujnowaną wieloletnim kryzysem gospodarczym, nękaną powszechnymi brakami, dryfującą w stronę hiperinflacji i od dziewięciu lat znajdującą się w stanie bankructwa.
Gospodarka polska wczesną jesienią 1989 r. była formalnie jeszcze gospodarką planową, a nie rynkową. W praktyce jednak od czasu kryzysu zadłużeniowego w 1980 r. centralne planowanie pozostało jedynie frazesem: nikt niczego nie był już w stanie planować. Sytuację gospodarczą Polski jesienią 1989 r. najlepiej można scharakteryzować za pomocą kilku liczb. Inflacja wynosiła 55 proc. miesięcznie (1,5 proc. dziennie, czyli mniej więcej tyle, o ile wzrosły ceny w całym roku 2003), a czarnorynkowy kurs dolara bił rekordy, co spowodowało, że polskie płace stanowiły równowartość 35-40 USD.
Ten czarny obraz nie pokazywał jednak jeszcze całej prawdy. Jakość wytwarzanych produktów była haniebna, a mniej więcej połowa eksportu była kierowana do nie stawiających nadmiernych wymagań gospodarek krajów RWPG. Produkcja była zdominowana przez nieefektywne, niezdolne do funkcjonowania na konkurencyjnym rynku przedsiębiorstwa państwowe (wytwarzały one 72 proc. łącznego PKB, czyli ponad 80 proc. PKB wytwarzanego poza rolnictwem). Pozarolniczy sektor prywatny, choć od pewnego czasu żywiołowo rosnący, odgrywał nadal rolę marginalną i koncentrował się na imporcie i drobnej wytwórczości wypełniającej nisze rynkowe spowodowane przez skrajną nieefektywność firm państwowych.
Plan Balcerowicza
Przystępując do opracowania planu ratowania gospodarki przed rozpadem, Leszek Balcerowicz znajdował się w sytuacji człowieka wchodzącego z zawiązanymi oczami do ciemnego i najeżonego pułapkami pokoju. Nie ulegało wątpliwości, że pierwszym zadaniem musi być uchronienie kraju przed hiperinflacją oraz stworzenie warunków niezbędnych do tego, by zaczął funkcjonować rynek. Należało więc uwolnić ceny, wprowadzić wymienialność waluty i zliberalizować import, a jednocześnie przywrócić równowagę między popytem a podażą, ograniczyć tempo przyrostu podaży pieniądza, zmniejszyć deficyt budżetowy i nie dopuścić do pojawienia się nadmiernego deficytu handlowego, który zagroziłby stabilności kursu walutowego.
Przygotowujący reformy zespół pod wodzą Leszka Balcerowicza miał w ręce niewiele atutów. Jednym z nich był dostarczony przez kraje zachodnie fundusz stabilizacyjny (miliard dolarów), który pozwalał nieco spokojniej myśleć o nieznanych konsekwencjach liberalizacji importu i wprowadzenia wymienialności złotego (dziś, gdy nasze rezerwy dewizowe wynoszą 35 mld USD, kwota ta wydaje się śmiesznie mała; w 1989 r. była majątkiem, od którego wydawały się zależeć losy kraju). Najważniejszy atut nie leżał jednak wcale w sferze gospodarczej. Było to całkowite i nieograniczone poparcie polityczne udzielone grupie technokratów przez rząd Tadeusza Mazowieckiego oraz - przynajmniej z początku - przez przygniatającą większość społeczeństwa.
Po stronie zagrożeń i obaw lista była przerażająco długa. Głównym problemem nie było to, że w gruncie rzeczy nikt nie wiedział, w jaki sposób rzucona na głęboką wodę wolnego rynku gospodarka zareaguje na standardowe narzędzia polityki gospodarczej. Wszystko było zgadywanką: jaki powinien być kurs walutowy? Jak ustalić odpowiednie stawki celne? Na jakim poziomie ustalić stopy procentowe? Czy same wysokie stopy powstrzymają popyt na kredyt, czy też trzeba narzucić bankom limity kredytowe? W jaki sposób powstrzymać przedsiębiorstwa przed nadmiernym zwiększaniem płac? Lista takich pytań była właściwie nieskończona. Jednocześnie pojawiały się pytania inne, dotyczące tworzenia zrębów nowego prawa gospodarczego i instytucji gospodarki rynkowej. Najpoważniejsze decyzje trzeba było podejmować na wyczucie, pod presją czasu, bo przecież proces zsuwania się polskiej gospodarki ku przepaści trwał, a dystans, który jeszcze pozostał do katastrofy, był kolejną niewiadomą.
Po dramatycznym maratonie prawnym pod koniec roku udało się wreszcie przygotować niezbędny pakiet ustaw, znany pod nazwą planu Balcerowicza, i przepchnąć go przez Sejm (dziś pogardliwie nazywany kontraktowym, ale przez wielu wspominany ze łzą w oku jako Sejm zdolny do zrozumienia powagi chwili i do pracy ponad podziałami). 1 stycznia 1990 r. maszyna wreszcie ruszyła. Był to czysty hazard, rozpaczliwy plan uniknięcia grożącej katastrofy. Jeśli była to ruletka, to rosyjska.
Cud nad Wisłą
Najdziwniejsze jest to, że plan zadziałał. Może nie idealnie, w jednych dziedzinach lepiej, niż się można było spodziewać, w innych - znacznie gorzej. W styczniu po uwolnieniu niemal wszystkich cen i znacznej dewaluacji złotego miesięczna inflacja podskoczyła do 80 proc. Natychmiast jednak zadziałały hamulce uniemożliwiające dalszy wzrost cen. Przedsiębiorstwa, które przy podwyżkach płac przekraczających ustalony przez rząd limit musiałyby zapłacić drakoński podatek (nazywany wówczas popiwkiem ze względu na stosowany skrót PPWW), musiały zachować wstrzemięźliwość. W rezultacie płace realne z miejsca spadły aż o 30 proc., a ludzie przyzwyczajeni do portfeli pełnych pieniędzy, za które nie można było nic kupić, ku swemu zdumieniu stanęli przed półkami pełnymi towarów - za to z pustymi portfelami. Wysokie stopy procentowe (podniesione w styczniu do ponad 400 proc.) wyhamowały jednocześnie popyt na kredyt. Kolejnym hamulcem dla inflacji okazał się kurs dolara ustabilizowany na poziomie 9,5 tys. zł (95 dzisiejszych groszy) oraz niemal całkowicie zliberalizowany handel zagraniczny. W lutym inflacja spadła już do 24 proc., a w marcu - do 4 proc. Było to nadal dużo, ale groźba hiperinflacji minęła.
Silnie ograniczony popyt krajowy oraz gwałtowny wzrost importu konsumpcyjnego postawił nieudolnie zarządzane przedsiębiorstwa państwowe na skraju załamania. W pierwszym kwartale 1990 r. produkcja spadła o 30 proc., choć jednocześnie mały jeszcze sektor prywatny w zdumiewającym tempie zwiększał swoją aktywność. Najbardziej rzucała się ona w oczy w handlu, ale widać było również zaczątki zainteresowania produkcją. Zdumiewająco dobrze ukształtowała się sytuacja w handlu zagranicznym, dzięki czemu polskie rezerwy walutowe podwoiły się, a fundusz stabilizacyjny pozostał nie naruszony. Dzięki redukcji subsydiów dla przedsiębiorstw budżet odnotował nadwyżkę. Słowem, gdyby nie duży spadek produkcji - częściowo zresztą wynikający z eliminacji produkcji nierynkowej, na którą po prostu zabrakło popytu - program można by uznać za pełny sukces.
Gospodarka kończyła rok 1990 z wciąż wysoką, lecz spadającą inflacją. Dane GUS pokazywały, że PKB obniżył się prawie o 12 proc. (według dokonanych kilka lat później ocen prof. Leszka Zienkowskiego, skala spadku była prawdopodobnie mniejsza, a w roku 1991 - wbrew oficjalnym statystykom - PKB być może już wzrastał). Jednocześnie zostały jednak zapoczątkowane procesy zmian strukturalnych i budowy funkcjonującego rynku. Procesy te już niedługo miały doprowadzić do osiągnięcia przez Polskę wysokiego tempa rozwoju i w krótkim czasie miały zmienić nasz kraj z marudera w lidera reform.
Czy sprawy mogy pójść inaczej?
Szanse na to, by program zakończył się większym sukcesem niż w rzeczywistości, były niewielkie (pamiętajmy, jak dramatyczna była sytuacja Polski na starcie reform). Za to bardzo łatwo sobie wyobrazić, że sprawy mogły pójść znacznie gorzej - tak jak to się stało w wielu innych krajach postkomunistycznych.
Pierwszy z możliwych czarnych scenariuszy można by nazwać planem niedokończonych reform. Do takiego scenariusza mogłoby dojść wówczas, gdyby w odpowiedzi na dramatyczną sytuację gospodarczą rząd zastosował - zamiast radykalnych metod rynkowych - mieszankę działań o charakterze rynkowym oraz typowym dla gospodarki komunistycznej. Zamiast liberalizacji handlu zagranicznego wprowadzono by więc ostrzejszą kontrolę importu, zamiast wyższych stóp procentowych - limity kredytowe, zamiast wymienialnej waluty - kontrolę dewizową, zamiast swobody kształtowania płac i cen - administracyjną ingerencję. Niewykluczone, że w 1990 r. dzięki takim działaniom inflacja byłaby nawet nieco niższa niż w rzeczywistości. Najgorsze w takim scenariuszu jest jednak to, że brak radykalnego zerwania z przeszłością i wprowadzenia mechanizmów rynkowych bardzo spowolniłby reformy strukturalne w gospodarce. Najlepszy moment do przeprowadzenia zmian - pierwsze miesiące 1990 r. - zostałby stracony, a szanse rozwoju na dłuższą metę uległyby ograniczeniu. Wysoka inflacja mogłaby nawracać, a produkcja ukształtowałaby się na poziomie wyraźnie niższym niż w rzeczywistości.
Prawdziwie czarny byłby dopiero jednak scenariusz gry na zwłokę i odłożenia reform. Mogłoby do niego dojść, gdyby rząd przestraszył się szybkich i radykalnych działań. Zamiast programu stabilizacyjnego mielibyśmy do czynienia z próbą przeczekania 1990 r. (motywowaną koniecznością staranniejszego przygotowania aktów prawnych i przemyślenia strategii gospodarczej). Tymczasem stosowano by półśrodki, stale dewaluując złotego, hamując import i starając się zrealizować niewykonalne zadanie ożywienia produkcji w przedsiębiorstwach państwowych. Na takie działania nakładałyby się rosnące żądania płacowe załóg, którym z czasem coraz trudniej byłoby się przeciwstawić. Kiedy rząd wreszcie uznałby, że należy podjąć radykalne działania, byłoby na to za późno. Polska nie uniknęłaby wtedy wybuchu hiperinflacji, tyle że najprawdopodobniej stałoby to się dopiero rok później. W 1991 r. ceny wzrosłyby około 45 razy. Drastyczne działania stabilizacyjne i tak należałoby podjąć, ale stałoby się to w jeszcze bardziej nie sprzyjających okolicznościach, przy braku społecznego poparcia i w atmosferze powszechnej apatii i rozczarowania. Gospodarka nie uzyskałaby niezbędnego impulsu do zmian strukturalnych i wzrostu. Zamiast się odbić od dna po jednym, dwóch latach, kontynuowałaby spadek jeszcze przez kilka lat. Prywatyzacja i reformy strukturalne następowałyby znacznie wolniej niż w rzeczywistości, a ciężar długu zagranicznego i krajowego ciągnąłby Polskę do dołu. Po pięciu latach produkcja wreszcie by się ustabilizowała, ale na poziomie o połowę niższym niż w roku 1989.
Co można było zrobić lepiej?
Oczywiście, plan Balcerowicza nie był idealny. Liczni ekonomiści w wielu pracach wskazywali popełnione błędy i niedociągnięcia. Wspólną cechą większości głosów krytyki jest to, że pojawiły się dopiero ex post, gdy wszystko było już jasne. Po czasie wszyscy są mądrzy...
Jedną z najbardziej charakterystycznych cech planu Balcerowicza była właśnie ogromna niepewność towarzysząca jego konstruowaniu. Dziś wiemy, że skala dewaluacji złotego była prawdopodobnie przesadna (co zaowocowało zbyt silnym początkowym impulsem inflacyjnym), a rozwiązania przyjęte przy konstrukcji popiwku zbyt łagodne (co spowodowało zbyt wolny spadek inflacji). Zbyt wolno i nie do końca konsekwentnie realizowano też działania o charakterze strukturalnym (oczywiście, łatwo to powiedzieć, a trudniej zrobić, ale kiedyś sam Leszek Balcerowicz przyznał, że nie doceniano na początku procesu reform skali problemów w sektorze publicznym). Tyle że wiemy to dopiero dziś, a nie wiedzieliśmy jesienią roku 1989.
Waldemar Kuczyński przypomniał ostatnio, że Leszek Balcerowicz zgodził się objąć stanowisko wicepremiera i ministra finansów dopiero po dłuższym namyśle i bez entuzjazmu. Nic dziwnego. Stanowisko to oznaczało bowiem objęcie dowództwa nad tonącą gospodarką, zrujnowaną wieloletnim kryzysem gospodarczym, nękaną powszechnymi brakami, dryfującą w stronę hiperinflacji i od dziewięciu lat znajdującą się w stanie bankructwa.
Gospodarka polska wczesną jesienią 1989 r. była formalnie jeszcze gospodarką planową, a nie rynkową. W praktyce jednak od czasu kryzysu zadłużeniowego w 1980 r. centralne planowanie pozostało jedynie frazesem: nikt niczego nie był już w stanie planować. Sytuację gospodarczą Polski jesienią 1989 r. najlepiej można scharakteryzować za pomocą kilku liczb. Inflacja wynosiła 55 proc. miesięcznie (1,5 proc. dziennie, czyli mniej więcej tyle, o ile wzrosły ceny w całym roku 2003), a czarnorynkowy kurs dolara bił rekordy, co spowodowało, że polskie płace stanowiły równowartość 35-40 USD.
Ten czarny obraz nie pokazywał jednak jeszcze całej prawdy. Jakość wytwarzanych produktów była haniebna, a mniej więcej połowa eksportu była kierowana do nie stawiających nadmiernych wymagań gospodarek krajów RWPG. Produkcja była zdominowana przez nieefektywne, niezdolne do funkcjonowania na konkurencyjnym rynku przedsiębiorstwa państwowe (wytwarzały one 72 proc. łącznego PKB, czyli ponad 80 proc. PKB wytwarzanego poza rolnictwem). Pozarolniczy sektor prywatny, choć od pewnego czasu żywiołowo rosnący, odgrywał nadal rolę marginalną i koncentrował się na imporcie i drobnej wytwórczości wypełniającej nisze rynkowe spowodowane przez skrajną nieefektywność firm państwowych.
Plan Balcerowicza
Przystępując do opracowania planu ratowania gospodarki przed rozpadem, Leszek Balcerowicz znajdował się w sytuacji człowieka wchodzącego z zawiązanymi oczami do ciemnego i najeżonego pułapkami pokoju. Nie ulegało wątpliwości, że pierwszym zadaniem musi być uchronienie kraju przed hiperinflacją oraz stworzenie warunków niezbędnych do tego, by zaczął funkcjonować rynek. Należało więc uwolnić ceny, wprowadzić wymienialność waluty i zliberalizować import, a jednocześnie przywrócić równowagę między popytem a podażą, ograniczyć tempo przyrostu podaży pieniądza, zmniejszyć deficyt budżetowy i nie dopuścić do pojawienia się nadmiernego deficytu handlowego, który zagroziłby stabilności kursu walutowego.
Przygotowujący reformy zespół pod wodzą Leszka Balcerowicza miał w ręce niewiele atutów. Jednym z nich był dostarczony przez kraje zachodnie fundusz stabilizacyjny (miliard dolarów), który pozwalał nieco spokojniej myśleć o nieznanych konsekwencjach liberalizacji importu i wprowadzenia wymienialności złotego (dziś, gdy nasze rezerwy dewizowe wynoszą 35 mld USD, kwota ta wydaje się śmiesznie mała; w 1989 r. była majątkiem, od którego wydawały się zależeć losy kraju). Najważniejszy atut nie leżał jednak wcale w sferze gospodarczej. Było to całkowite i nieograniczone poparcie polityczne udzielone grupie technokratów przez rząd Tadeusza Mazowieckiego oraz - przynajmniej z początku - przez przygniatającą większość społeczeństwa.
Po stronie zagrożeń i obaw lista była przerażająco długa. Głównym problemem nie było to, że w gruncie rzeczy nikt nie wiedział, w jaki sposób rzucona na głęboką wodę wolnego rynku gospodarka zareaguje na standardowe narzędzia polityki gospodarczej. Wszystko było zgadywanką: jaki powinien być kurs walutowy? Jak ustalić odpowiednie stawki celne? Na jakim poziomie ustalić stopy procentowe? Czy same wysokie stopy powstrzymają popyt na kredyt, czy też trzeba narzucić bankom limity kredytowe? W jaki sposób powstrzymać przedsiębiorstwa przed nadmiernym zwiększaniem płac? Lista takich pytań była właściwie nieskończona. Jednocześnie pojawiały się pytania inne, dotyczące tworzenia zrębów nowego prawa gospodarczego i instytucji gospodarki rynkowej. Najpoważniejsze decyzje trzeba było podejmować na wyczucie, pod presją czasu, bo przecież proces zsuwania się polskiej gospodarki ku przepaści trwał, a dystans, który jeszcze pozostał do katastrofy, był kolejną niewiadomą.
Po dramatycznym maratonie prawnym pod koniec roku udało się wreszcie przygotować niezbędny pakiet ustaw, znany pod nazwą planu Balcerowicza, i przepchnąć go przez Sejm (dziś pogardliwie nazywany kontraktowym, ale przez wielu wspominany ze łzą w oku jako Sejm zdolny do zrozumienia powagi chwili i do pracy ponad podziałami). 1 stycznia 1990 r. maszyna wreszcie ruszyła. Był to czysty hazard, rozpaczliwy plan uniknięcia grożącej katastrofy. Jeśli była to ruletka, to rosyjska.
Cud nad Wisłą
Najdziwniejsze jest to, że plan zadziałał. Może nie idealnie, w jednych dziedzinach lepiej, niż się można było spodziewać, w innych - znacznie gorzej. W styczniu po uwolnieniu niemal wszystkich cen i znacznej dewaluacji złotego miesięczna inflacja podskoczyła do 80 proc. Natychmiast jednak zadziałały hamulce uniemożliwiające dalszy wzrost cen. Przedsiębiorstwa, które przy podwyżkach płac przekraczających ustalony przez rząd limit musiałyby zapłacić drakoński podatek (nazywany wówczas popiwkiem ze względu na stosowany skrót PPWW), musiały zachować wstrzemięźliwość. W rezultacie płace realne z miejsca spadły aż o 30 proc., a ludzie przyzwyczajeni do portfeli pełnych pieniędzy, za które nie można było nic kupić, ku swemu zdumieniu stanęli przed półkami pełnymi towarów - za to z pustymi portfelami. Wysokie stopy procentowe (podniesione w styczniu do ponad 400 proc.) wyhamowały jednocześnie popyt na kredyt. Kolejnym hamulcem dla inflacji okazał się kurs dolara ustabilizowany na poziomie 9,5 tys. zł (95 dzisiejszych groszy) oraz niemal całkowicie zliberalizowany handel zagraniczny. W lutym inflacja spadła już do 24 proc., a w marcu - do 4 proc. Było to nadal dużo, ale groźba hiperinflacji minęła.
Silnie ograniczony popyt krajowy oraz gwałtowny wzrost importu konsumpcyjnego postawił nieudolnie zarządzane przedsiębiorstwa państwowe na skraju załamania. W pierwszym kwartale 1990 r. produkcja spadła o 30 proc., choć jednocześnie mały jeszcze sektor prywatny w zdumiewającym tempie zwiększał swoją aktywność. Najbardziej rzucała się ona w oczy w handlu, ale widać było również zaczątki zainteresowania produkcją. Zdumiewająco dobrze ukształtowała się sytuacja w handlu zagranicznym, dzięki czemu polskie rezerwy walutowe podwoiły się, a fundusz stabilizacyjny pozostał nie naruszony. Dzięki redukcji subsydiów dla przedsiębiorstw budżet odnotował nadwyżkę. Słowem, gdyby nie duży spadek produkcji - częściowo zresztą wynikający z eliminacji produkcji nierynkowej, na którą po prostu zabrakło popytu - program można by uznać za pełny sukces.
Gospodarka kończyła rok 1990 z wciąż wysoką, lecz spadającą inflacją. Dane GUS pokazywały, że PKB obniżył się prawie o 12 proc. (według dokonanych kilka lat później ocen prof. Leszka Zienkowskiego, skala spadku była prawdopodobnie mniejsza, a w roku 1991 - wbrew oficjalnym statystykom - PKB być może już wzrastał). Jednocześnie zostały jednak zapoczątkowane procesy zmian strukturalnych i budowy funkcjonującego rynku. Procesy te już niedługo miały doprowadzić do osiągnięcia przez Polskę wysokiego tempa rozwoju i w krótkim czasie miały zmienić nasz kraj z marudera w lidera reform.
Czy sprawy mogy pójść inaczej?
Szanse na to, by program zakończył się większym sukcesem niż w rzeczywistości, były niewielkie (pamiętajmy, jak dramatyczna była sytuacja Polski na starcie reform). Za to bardzo łatwo sobie wyobrazić, że sprawy mogły pójść znacznie gorzej - tak jak to się stało w wielu innych krajach postkomunistycznych.
Pierwszy z możliwych czarnych scenariuszy można by nazwać planem niedokończonych reform. Do takiego scenariusza mogłoby dojść wówczas, gdyby w odpowiedzi na dramatyczną sytuację gospodarczą rząd zastosował - zamiast radykalnych metod rynkowych - mieszankę działań o charakterze rynkowym oraz typowym dla gospodarki komunistycznej. Zamiast liberalizacji handlu zagranicznego wprowadzono by więc ostrzejszą kontrolę importu, zamiast wyższych stóp procentowych - limity kredytowe, zamiast wymienialnej waluty - kontrolę dewizową, zamiast swobody kształtowania płac i cen - administracyjną ingerencję. Niewykluczone, że w 1990 r. dzięki takim działaniom inflacja byłaby nawet nieco niższa niż w rzeczywistości. Najgorsze w takim scenariuszu jest jednak to, że brak radykalnego zerwania z przeszłością i wprowadzenia mechanizmów rynkowych bardzo spowolniłby reformy strukturalne w gospodarce. Najlepszy moment do przeprowadzenia zmian - pierwsze miesiące 1990 r. - zostałby stracony, a szanse rozwoju na dłuższą metę uległyby ograniczeniu. Wysoka inflacja mogłaby nawracać, a produkcja ukształtowałaby się na poziomie wyraźnie niższym niż w rzeczywistości.
Prawdziwie czarny byłby dopiero jednak scenariusz gry na zwłokę i odłożenia reform. Mogłoby do niego dojść, gdyby rząd przestraszył się szybkich i radykalnych działań. Zamiast programu stabilizacyjnego mielibyśmy do czynienia z próbą przeczekania 1990 r. (motywowaną koniecznością staranniejszego przygotowania aktów prawnych i przemyślenia strategii gospodarczej). Tymczasem stosowano by półśrodki, stale dewaluując złotego, hamując import i starając się zrealizować niewykonalne zadanie ożywienia produkcji w przedsiębiorstwach państwowych. Na takie działania nakładałyby się rosnące żądania płacowe załóg, którym z czasem coraz trudniej byłoby się przeciwstawić. Kiedy rząd wreszcie uznałby, że należy podjąć radykalne działania, byłoby na to za późno. Polska nie uniknęłaby wtedy wybuchu hiperinflacji, tyle że najprawdopodobniej stałoby to się dopiero rok później. W 1991 r. ceny wzrosłyby około 45 razy. Drastyczne działania stabilizacyjne i tak należałoby podjąć, ale stałoby się to w jeszcze bardziej nie sprzyjających okolicznościach, przy braku społecznego poparcia i w atmosferze powszechnej apatii i rozczarowania. Gospodarka nie uzyskałaby niezbędnego impulsu do zmian strukturalnych i wzrostu. Zamiast się odbić od dna po jednym, dwóch latach, kontynuowałaby spadek jeszcze przez kilka lat. Prywatyzacja i reformy strukturalne następowałyby znacznie wolniej niż w rzeczywistości, a ciężar długu zagranicznego i krajowego ciągnąłby Polskę do dołu. Po pięciu latach produkcja wreszcie by się ustabilizowała, ale na poziomie o połowę niższym niż w roku 1989.
Co można było zrobić lepiej?
Oczywiście, plan Balcerowicza nie był idealny. Liczni ekonomiści w wielu pracach wskazywali popełnione błędy i niedociągnięcia. Wspólną cechą większości głosów krytyki jest to, że pojawiły się dopiero ex post, gdy wszystko było już jasne. Po czasie wszyscy są mądrzy...
Jedną z najbardziej charakterystycznych cech planu Balcerowicza była właśnie ogromna niepewność towarzysząca jego konstruowaniu. Dziś wiemy, że skala dewaluacji złotego była prawdopodobnie przesadna (co zaowocowało zbyt silnym początkowym impulsem inflacyjnym), a rozwiązania przyjęte przy konstrukcji popiwku zbyt łagodne (co spowodowało zbyt wolny spadek inflacji). Zbyt wolno i nie do końca konsekwentnie realizowano też działania o charakterze strukturalnym (oczywiście, łatwo to powiedzieć, a trudniej zrobić, ale kiedyś sam Leszek Balcerowicz przyznał, że nie doceniano na początku procesu reform skali problemów w sektorze publicznym). Tyle że wiemy to dopiero dziś, a nie wiedzieliśmy jesienią roku 1989.
6x Balcerowicz Najważniejsze korzyści, jakie odniosła Polska dzięki wprowadzeniu planu Balcerowicza |
---|
|
Recepty na kryzys |
---|
Nieco inny program niż Leszek Balcerowicz przygotowało jeszcze w czerwcu 1989 r. Ministerstwo Finansów (we współpracy z ekspertami Międzynarodowego Funduszu Walutowego). Program ten był dość radykalny, przewidywał bowiem silne ograniczenie popytu krajowego i deficytu budżetowego, wprowadzenie płynnego, kształtowanego przez rynek kursu walutowego i przeprowadzenie masowej prywatyzacji z wykorzystaniem specjalnie stworzonych państwowych banków inwestycyjnych. Jeszcze bardziej radykalni byli dwaj zagraniczni doradcy "Solidarności" - Jeffrey Sachs i David Lipton, proponujący "skok w gospodarkę rynkową". W polityce finansowej program był zbliżony do planu Balcerowicza; szedł za to dalej, jeśli chodzi o działania strukturalne (na przykład szybką prywatyzację). Kolejny program został opracowany przez grupę pod kierunkiem Janusza Beksiaka. Jak można dziś oceniać, był on bardziej - niż plan Balcerowicza - radykalny w kwestii szybkiego wprowadzenia nieskrępowanych mechanizmów rynkowych, liberalizacji i demonopolizacji gospodarki, a nieco mniej - w dziedzinie makroekonomicznej. Charakterystyczne, że programy bardziej liberalne od planu Balcerowicza w sferze działań strukturalnych nie przewidywały na przykład ostrej kontroli płac (popiwku), zakładając, że redukcję płac wymusi rynek. Mniej liberalna była m.in. część dawnych ekspertów "Solidarności", na przykład Ryszard Bugaj, proponujących łagodniejszą politykę ograniczania popytu (rozłożenie stabilizacji w czasie), a przyspieszenie zmian w przedsiębiorstwach, również przez "usamorządowienie" załóg firm państwowych. |
Więcej możesz przeczytać w 51/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.