Zwłoka we wprowadzaniu euro zniszczy polską gospodarkę Euro nie! Nie oddamy złotówki" - nawołuje na billboardach Liga Polskich Rodzin i zamierza bronić ojczyzny przed utratą suwerenności monetarnej. Do obrony złotego przed euro, Balcerowiczem, zbyt słabym dolarem i innymi plagami szykuje się kilka innych partii. A złoty zbliżający się do euro jest mocny jak nigdy dotychczas. Gospodarka z silnym złotym też ma się nieźle. Sceptycy obawiają się jednak, że przyjęcie europejskiej waluty wprowadzi nas na trwałe do przesocjalizowanej europejskiej rodziny, w której prym wiodą Francja i Niemcy, a do której nie ma ochoty wchodzić na przykład Wielka Brytania. I mają sporo racji. Rachunek strat i zysków jest wszak jednoznaczny: Polska musi się znaleźć w strefie euro. Czy mamy zatem szansę obronić się przed monetarnymi szarlatanami? Znajomy ekonomista widzi tylko jeden sposób. Unijna waluta ma wspólny dla całej strefy euro awers i inny w każdym kraju rewers. Może zatem warto by się zobowiązać, że na rewersie umieścimy Romana Giertycha lub innego obrońcę złotego. Mogą nawet być w koronach. Opłaci się!
Parytet jasnowidza
Nawet bez akcji populistów do euro mamy daleko. Przez lata najbardziej obawialiśmy się tego, czy spełnimy tzw. kryterium długu, ale zahamowanie tempa wzrostu zadłużenia związane z aprecjacją złotego (dług zagraniczny przeliczany na złotówki maleje) oraz przejście na korzystniejszą dla nas "europejską" metodologię (ESAŐ95) liczenia długu sprawiły, że o spełnienie tego kryterium w dwóch, trzech najbliższych latach możemy być spokojniejsi. Zdecydowanie za wysoki jest natomiast deficyt budżetowy - w tym roku wyniesie 4,5 proc. PKB (dopuszczalny nie może przekroczyć 3 proc. PKB).
Po spełnieniu tzw. kryteriów konwergencji (określających stopę inflacji, długoterminową stopę procentową, wysokość długu publicznego i deficytu budżetowego) niezbędne jest także włączenie waluty w tzw. system ERM2 (ponowne wprowadzenie sztywnego parytetu kursowego w stosunku do euro i utrzymanie rzeczywistych kursów rynkowych w przedziale +/-15 proc. w stosunku do parytetu). Może to być zaskakujące, ale mimo wielkich wahań kursowych Polska w latach 2003-2004 mogła wypełnić warunki ERM2! Gdyby ktoś o cechach jasnowidza ustalił parytet na poziomie średniego kursu z owych dwóch lat, czyli 4,45 zł za euro, to faktyczne wahania kursu zawarły się w tym czasie w przedziale 4-4,9 zł, a więc +/-10 proc. Odrębną kwestią jest to, czy ktokolwiek w grudniu 2002 r., kiedy euro kosztowało 4 zł, taki parytet by ustalił.
Ad calendas Graecas?
Chcąc wprowadzić euro, musimy zdecydowanie zmniejszać deficyt budżetowy. Cięcie to musi wynieść co najmniej 1,5 proc. PKB, czyli około 15 mld zł. Zredukowanie wydatków budżetowych o 15--20 mld zł jest oczywiście możliwe, ale wymaga reformy finansów publicznych (likwidacja funduszy i agencji) oraz cięć innych wydatków. To jednak - jak pokazują losy planu Hausnera - może być bardzo trudne politycznie. Za praktycznie niemożliwą można uznać taką redukcję w 2006 r. Nawet jeżeli wybory odbędą się w czerwcu, nowy rząd będzie realizować de facto budżet przygotowany przez SLD (rząd przyjmuje założenia i wstępny projekt budżetu na przełomie maja i czerwca).
Otwarta jest kwestia, czy nowy gabinet będzie miał zapał do reform. Nie wiadomo także, czy PiS, a więc istotny koalicjant, będzie zainteresowany wprowadzeniem euro. Opozycja na pewno nie będzie. SLD i SDPL będą płakać nad dolą nieszczęśliwych, PSL tradycyjnie nie lubi redukcji budżetowych, a LPR już określiła się jako przeciwniczka euro. W efekcie na euro raczej nie przejdziemy do 2010 r., co będzie oznaczać, że decyzję tę możemy odłożyć ad calendas Graecas!
Skok w bok
A co nas czeka, jeśli - jak chce LPR - "nie oddamy złotówki"? Gwałtowne zmiany kursu, które będą zaskakiwać eksporterów i importerów. Przedsmak takich zjawisk mieliśmy już w zeszłym roku. Złoty umocnił się w stosunku do dolara o 20 proc. Mimo zrozumiałych narzekań eksporterów, których przychody w podobny sposób spadły, nie byłoby to wielkie nieszczęście. Aprecjacja pieniądza krajowego ma bowiem także swoje dobre strony: zbliża kurs do parytetu walutowego, zmniejsza koszty importu (a znaczna część naszej produkcji oparta jest na maszynach i surowcach pochodzących z zagranicy), obniża presję inflacyjną i presję na wzrost płac. Mówiąc skrótowo - gospodarka rynkowa może się dostosować do każdego kursu, tyle że potrzebuje na to trochę czasu. Polski problem polega na tym, że kurs walutowy zmienia się w sposób dość chaotyczny
- raz w lewo, raz w prawo - i są to zmiany stosunkowo duże. A to już duży kłopot. Do takich zmian trudno się dostosować, a rachunek ekonomiczny staje się narzędziem mniej precyzyjnym niż wyciąganie karteczek z kapelusza przez pijaną papugę. Na dodatek nic w tej kwestii - poza przejściem na euro - zrobić nie można.
Kurs na zawał
Po kilku latach zastoju wskaźniki giełdowe (głównie WIG) zaczęły szybko rosnąć. Dlaczego? Popatrzmy na kształtowanie się kursu dolara. W momencie startowym, czyli w marcu 2003 r., dolar kosztował 4 zł (średni miesięczny kurs NBP). Od tego momentu taniał - z przejściowymi zwyżkami, które odpowiadały krótkotrwałym spadkom na giełdzie - i pod koniec grudnia 2004 kosztował 2,99 zł, co wielu eksporterów omal nie przyprawiło o zawał.
Jeśli przebieg dwóch zmiennych jest taki, że każdej zmianie X odpowiada określona zmiana Y, nie może być mowy o przypadku. Trzeba więc wskazać związek przyczynowy. A jest on taki, że przy niewielkiej skali przeciętnych obrotów wzrost kursów na GPW niemal w całości jest determinowany przez inwestycje zagraniczne. Napływ kapitału zagranicznego oznacza jednak, że na rynku krajowym wzrasta podaż walut (zwłaszcza dolara, bo przy wielkim deficycie płatniczym USA świat zasypywany jest dolarami), spada ich cena, a rosną notowania złotego.
Przy względnie stabilnych pozostałych czynnikach kształtujących podaż walut i popyt na nie (zrównoważenie bilansu obrotów bieżących i pewne przyhamowanie szaleństwa pożyczkowego budżetu) przedstawiony wyżej mechanizm staje się podstawowym źródłem zmian kursowych. Dodajmy, że są to zmiany, które na ogół nie mają uzasadnienia w realnych procesach zachodzących w gospodarce i wobec których władze monetarne są bezradne (interwencje walutowe w podobnej sytuacji oznaczałyby rozrzucanie pieniędzy z okien budynku NBP przy Świętokrzyskiej).
Raz jeszcze trzeba powiedzieć, że przy utrzymaniu waluty krajowej nie da się uniknąć okresowej nadmiernej aprecjacji złotego oraz dużych i nagłych skoków kursowych. Maksymalne przyspieszenie w tym wypadku oznaczałoby podjęcie stosownych decyzji przez nową koalicję bezpośrednio po wyborach, co stwarzałoby szansę na wprowadzenie euro 1 stycznia 2009 r. Każde opóźnienie oznacza, że do tej daty możemy dopisywać rok, dwa, trzy... Oznacza także, że na pytanie, jaki będzie kurs dolara 1 stycznia 2009 r., uczciwy prognostyk musi odpowiadać: może to być 2,54 zł albo 5,24 zł.
Nawet bez akcji populistów do euro mamy daleko. Przez lata najbardziej obawialiśmy się tego, czy spełnimy tzw. kryterium długu, ale zahamowanie tempa wzrostu zadłużenia związane z aprecjacją złotego (dług zagraniczny przeliczany na złotówki maleje) oraz przejście na korzystniejszą dla nas "europejską" metodologię (ESAŐ95) liczenia długu sprawiły, że o spełnienie tego kryterium w dwóch, trzech najbliższych latach możemy być spokojniejsi. Zdecydowanie za wysoki jest natomiast deficyt budżetowy - w tym roku wyniesie 4,5 proc. PKB (dopuszczalny nie może przekroczyć 3 proc. PKB).
Po spełnieniu tzw. kryteriów konwergencji (określających stopę inflacji, długoterminową stopę procentową, wysokość długu publicznego i deficytu budżetowego) niezbędne jest także włączenie waluty w tzw. system ERM2 (ponowne wprowadzenie sztywnego parytetu kursowego w stosunku do euro i utrzymanie rzeczywistych kursów rynkowych w przedziale +/-15 proc. w stosunku do parytetu). Może to być zaskakujące, ale mimo wielkich wahań kursowych Polska w latach 2003-2004 mogła wypełnić warunki ERM2! Gdyby ktoś o cechach jasnowidza ustalił parytet na poziomie średniego kursu z owych dwóch lat, czyli 4,45 zł za euro, to faktyczne wahania kursu zawarły się w tym czasie w przedziale 4-4,9 zł, a więc +/-10 proc. Odrębną kwestią jest to, czy ktokolwiek w grudniu 2002 r., kiedy euro kosztowało 4 zł, taki parytet by ustalił.
Ad calendas Graecas?
Chcąc wprowadzić euro, musimy zdecydowanie zmniejszać deficyt budżetowy. Cięcie to musi wynieść co najmniej 1,5 proc. PKB, czyli około 15 mld zł. Zredukowanie wydatków budżetowych o 15--20 mld zł jest oczywiście możliwe, ale wymaga reformy finansów publicznych (likwidacja funduszy i agencji) oraz cięć innych wydatków. To jednak - jak pokazują losy planu Hausnera - może być bardzo trudne politycznie. Za praktycznie niemożliwą można uznać taką redukcję w 2006 r. Nawet jeżeli wybory odbędą się w czerwcu, nowy rząd będzie realizować de facto budżet przygotowany przez SLD (rząd przyjmuje założenia i wstępny projekt budżetu na przełomie maja i czerwca).
Otwarta jest kwestia, czy nowy gabinet będzie miał zapał do reform. Nie wiadomo także, czy PiS, a więc istotny koalicjant, będzie zainteresowany wprowadzeniem euro. Opozycja na pewno nie będzie. SLD i SDPL będą płakać nad dolą nieszczęśliwych, PSL tradycyjnie nie lubi redukcji budżetowych, a LPR już określiła się jako przeciwniczka euro. W efekcie na euro raczej nie przejdziemy do 2010 r., co będzie oznaczać, że decyzję tę możemy odłożyć ad calendas Graecas!
Skok w bok
A co nas czeka, jeśli - jak chce LPR - "nie oddamy złotówki"? Gwałtowne zmiany kursu, które będą zaskakiwać eksporterów i importerów. Przedsmak takich zjawisk mieliśmy już w zeszłym roku. Złoty umocnił się w stosunku do dolara o 20 proc. Mimo zrozumiałych narzekań eksporterów, których przychody w podobny sposób spadły, nie byłoby to wielkie nieszczęście. Aprecjacja pieniądza krajowego ma bowiem także swoje dobre strony: zbliża kurs do parytetu walutowego, zmniejsza koszty importu (a znaczna część naszej produkcji oparta jest na maszynach i surowcach pochodzących z zagranicy), obniża presję inflacyjną i presję na wzrost płac. Mówiąc skrótowo - gospodarka rynkowa może się dostosować do każdego kursu, tyle że potrzebuje na to trochę czasu. Polski problem polega na tym, że kurs walutowy zmienia się w sposób dość chaotyczny
- raz w lewo, raz w prawo - i są to zmiany stosunkowo duże. A to już duży kłopot. Do takich zmian trudno się dostosować, a rachunek ekonomiczny staje się narzędziem mniej precyzyjnym niż wyciąganie karteczek z kapelusza przez pijaną papugę. Na dodatek nic w tej kwestii - poza przejściem na euro - zrobić nie można.
Kurs na zawał
Po kilku latach zastoju wskaźniki giełdowe (głównie WIG) zaczęły szybko rosnąć. Dlaczego? Popatrzmy na kształtowanie się kursu dolara. W momencie startowym, czyli w marcu 2003 r., dolar kosztował 4 zł (średni miesięczny kurs NBP). Od tego momentu taniał - z przejściowymi zwyżkami, które odpowiadały krótkotrwałym spadkom na giełdzie - i pod koniec grudnia 2004 kosztował 2,99 zł, co wielu eksporterów omal nie przyprawiło o zawał.
Jeśli przebieg dwóch zmiennych jest taki, że każdej zmianie X odpowiada określona zmiana Y, nie może być mowy o przypadku. Trzeba więc wskazać związek przyczynowy. A jest on taki, że przy niewielkiej skali przeciętnych obrotów wzrost kursów na GPW niemal w całości jest determinowany przez inwestycje zagraniczne. Napływ kapitału zagranicznego oznacza jednak, że na rynku krajowym wzrasta podaż walut (zwłaszcza dolara, bo przy wielkim deficycie płatniczym USA świat zasypywany jest dolarami), spada ich cena, a rosną notowania złotego.
Przy względnie stabilnych pozostałych czynnikach kształtujących podaż walut i popyt na nie (zrównoważenie bilansu obrotów bieżących i pewne przyhamowanie szaleństwa pożyczkowego budżetu) przedstawiony wyżej mechanizm staje się podstawowym źródłem zmian kursowych. Dodajmy, że są to zmiany, które na ogół nie mają uzasadnienia w realnych procesach zachodzących w gospodarce i wobec których władze monetarne są bezradne (interwencje walutowe w podobnej sytuacji oznaczałyby rozrzucanie pieniędzy z okien budynku NBP przy Świętokrzyskiej).
Raz jeszcze trzeba powiedzieć, że przy utrzymaniu waluty krajowej nie da się uniknąć okresowej nadmiernej aprecjacji złotego oraz dużych i nagłych skoków kursowych. Maksymalne przyspieszenie w tym wypadku oznaczałoby podjęcie stosownych decyzji przez nową koalicję bezpośrednio po wyborach, co stwarzałoby szansę na wprowadzenie euro 1 stycznia 2009 r. Każde opóźnienie oznacza, że do tej daty możemy dopisywać rok, dwa, trzy... Oznacza także, że na pytanie, jaki będzie kurs dolara 1 stycznia 2009 r., uczciwy prognostyk musi odpowiadać: może to być 2,54 zł albo 5,24 zł.
Co zyskamy, co stracimy po przyjęciu euro |
---|
Zysk 1 Likwidacja ryzyka kursowego oraz niebezpieczeństwa ponoszenia strat przez eksporterów i importerów, ułatwienie prowadzenia rachunku ekonomicznego 2 Obniżka stóp procentowych 3 Pozbawienie rządu możliwości nacisku na bank centralny i manipulowania stopą procentową 4 Ułatwienia w handlu zagranicznym, zmniejszenie jego kosztów 5 Zmniejszenie inflacji i skali jej wahań Strata 1 Utrata części zysku związanego z produkowaniem monet i banknotów 2 Brak możliwości oddziaływania centralną stopą procentową na oprocentowanie kredytów na rynku komercyjnym i obligacji skarbu państwa 3 Brak możliwości manipulowania kursem waluty w celu łagodzenia tzw. szoków podażowych (na przykład gwałtownej zwyżki cen ropy) 4 Przejęcie na siebie części kłopotów, które w coraz większym stopniu będą odczuwane przez przesocjalizowane gospodarki zachodnioeuropejskie |
Więcej możesz przeczytać w 3/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.