Nie ma mody na liberalizm, jest odcinanie się od liberalizmu
Wbrew temu, co napisał Marek Borowski, na lewicy nie tylko nie ma mody na liberalizm, ale samo to słowo jest etykietą najgorszą z możliwych, używaną w celu ostatecznego pognębienia przeciwnika. Borowski polemizował z moim tekstem ("Manifest Millera", nr 30) dotyczącym lewicowego podejścia do gospodarki. Nie ma "mody na liberalizm" (tytuł tekstu Marka Borowskiego"), bo w modzie jest bliżej nieokreślony "zwrot w lewo" i odcinanie się od liberalizmu.
Dobrobyt za 100 lat
Pisałem, że Polska po zrealizowaniu strategicznych celów transformacji ustrojowej ma przed sobą ogromne zadanie zmniejszenia i w wyobrażalnej przyszłości wyeliminowania dystansu, jaki dzieli dziś nasz kraj od najlepiej rozwiniętych państw Europy. Polski PKB na mieszkańca jest bowiem znacząco niższy od najniższego w krajach dawnej "piętnastki". Różnica między Polską a Grecją wynosi prawie połowę, a dystans między liderem rankingu - Irlandią - a naszym krajem jest ponad trzykrotny.
Według autorów opracowania "Przedsiębiorczość w Polsce" (z czerwca 2004 r.), jeśli założymy, że Polska w długim okresie będzie się rozwijać szybciej od "piętnastki" o 3 punkty procentowe rocznie, to PKB na mieszkańca zrówna się ze średnim wskaźnikiem "starej" unii za 27 lat. Jeśli różnica ta wyniesie 2 punkty procentowe, to konwergencja potrwa 45 lat, zaś jeśli 1 punkt, to aż 100 lat. Zatem trwały i szybszy niż w Europie Zachodniej wzrost gospodarczy to polski problem numer jeden. Niestety, nie jest on numerem jeden w toczącej się debacie publicznej, gdzie królują sprawy dostarczające wprawdzie igrzysk, ale niekoniecznie chleba.
Urząd na wszelkie zło
W centrum uwagi polityków powinny być warunki rozwoju gospodarczego, ponieważ tylko to gwarantuje odpowiedni poziom życia ludzi. Z tego też powinny być rozliczane kolejne rządy. Tempo wzrostu PKB i skala bezrobocia to wystarczające kryteria dla oceny każdej ekipy, tym bardziej że takie spektakularne wydarzenia jak wejście do NATO i Unii Europejskiej są już poza nami. Rozumie to znakomicie mój polemista, pisząc nawet, że pod wszystkimi ogólnymi hasłami, których używam, może się podpisać. Z tekstu wprawdzie wynika, że nie pod wszystkimi, ale zgadzam się, że różnice - jak zwykle - tkwią w szczegółach.
Marek Borowski uważa na przykład, że "politycy muszą zrozumieć, iż bez zwalczania korupcji nie jest możliwy ani trwały wzrost gospodarczy, ani walka z bezrobociem". Świetnie, tylko jaki ma pomysł na walkę z tą patologią? Otóż myśl wyrażona w tej sprawie w programie jego partii jest banalnie prosta. Utwórzmy Niezależną Agencję Antykorupcyjną (NAA), czyli jeszcze jeden urząd z prezesem, pracownikami i uprawnieniami powielającymi kompetencje innych państwowych jednostek. I tu się właśnie różnimy, albowiem w moim głębokim przekonaniu korupcja nie zależy od liczby urzędów ją zwalczających, tylko od skali regulacji rynku i normatywności innych obszarów życia społecznego.
Z badań wielu instytucji wynika, że im liczniejsze i ostrzejsze są prawne regulacje rynku, tym niższa jest produkcja, a wyższe - korupcja, koszty pracy i czas poświęcony na wypełnianie obowiązków wobec państwa. Nie przypadkiem najwięcej przepisów dotyczących działalności gospodarczej mają kraje najbiedniejsze i najbardziej zagrożone korupcją. Tworzenie kolejnego urzędu jest jednak zdecydowanie łatwiejsze niż zdejmowanie kolejnych ograniczeń krępujących rynek, o czym mogłem się przekonać podczas prac nad ustawą o swobodzie działalności gospodarczej. Twardy opór resortów, a następnie silny lobbing w Sejmie nie pozostawia wątpliwości, jak trudna jest to droga. Nie ma jednak innej, bo wiara w moc urzędów do zwalczania tego lub tamtego jest zwykłą iluzją.
Liniowa alergia
Trwa kampania wyborcza i to niestety widać w polemice Marka Borowskiego. Kandydat na prezydenta sugeruje bowiem, że napisałem coś, czego nie napisałem, i pomija kwestie, które znajdują się w tekście, ale są dla niego w tym momencie niewygodne. Otóż nie powiedziałem, że Polska powinna ograniczyć wydatki socjalne. Zdaję sobie przecież sprawę ze skali biedy i potrzeb w tej mierze. Trzeba natomiast te wydatki racjonalizować tak, aby środki trafiały do rodzin rzeczywiście najuboższych, co legło u podstaw tzw. planu Hausnera. Dobrze pamiętam, jak jeszcze niedawno Marek Borowski energicznie przekonywał SLD do poparcia tego projektu, aby w SDPL zmienić zdanie. W efekcie plan racjonalizacji wydatków publicznych stanął w miejscu, złożony na ołtarzu wyborczych kalkulacji.
Nie uznaję, jak chce mój polemista, podatku liniowego za jedyną receptę na gospodarcze dolegliwości. Stwierdzam natomiast, że nowoczesna lewica powinna traktować system podatkowy jako instrument wzrostu gospodarczego, nie zaś realizacji sprawiedliwości społecznej. Po prostu obie te sfery rządzą się innymi regułami. Nieważne zatem, jak podatek się nazywa, istotne jest, czy stymuluje wzrost, czy mu przeszkadza. W tej fundamentalnej sprawie założyciel "nowej" lewicy nie ujawnia jednak swoich poglądów. Być może tylko do wyborów.
W ogóle na podatek liniowy Borowski reaguje alergicznie, choć jest to uczulenie dość świeże. Kiedy na drugi dzień po zwycięskim referendum akcesyjnym na forum Rady Krajowej SLD zaproponowałem rozpoczęcie dyskusji na temat tego podatku, ówczesny wiceprzewodniczący SLD Borowski miał wątpliwości, ale dotyczące warunków jego wprowadzenia, nie zaś odrzucenia. Nawiasem mówiąc, dyskusja na ten temat, jak i roli wzrostu gospodarczego, trwa na lewicy już jakiś czas i nie jest dysputą zamiast - jak chce Borowski - ani też efektem mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych, jak sądzi Marek Pękalski w liście do "Wprost".
"Borówki" zapatrzone w Blaira?
Zarówno polska lewica, jak i europejskie partie socjalistyczne i socjaldemokratyczne nie mogą zamykać oczu na oczywisty fakt, że wyczerpał się model państwa opiekuńczego z szerokim zakresem interwencjonizmu państwowego i świadczeń socjalnych "od kołyski i dla każdego". Kraje, które chciały go stosować, szybko traciły posiadaną przewagę w dynamice rozwoju i poziomie dobrobytu (Wielka Brytania i Szwecja w latach 60. i 70., Niemcy w latach 90.). Sukcesy odnosiły natomiast liberalne koncepcje rozwoju społeczno-gospodarczego, podkreślające znaczenie demokracji, wolnego rynku, przedsiębiorczości i ograniczonej roli ingerencji państwa. Ten model rozwoju z powodzeniem zastosowały m.in. Wielka Brytania, Irlandia, Finlandia, a zwłaszcza Stany Zjednoczone, które nie tylko utrzymały, ale nawet powiększyły przewagę nad innymi wysoko rozwiniętymi krajami. Doświadczenia ze "strategią lizbońską", która miała znieść dystans Unii Europejskiej do USA, są w tej mierze bardzo pouczające.
I na koniec. Marek Borowski napisał: "Próba wchodzenia w buty Schroedera czy Blaira przez polskich polityków lewicy wygląda groteskowo". Pewnie dlatego na niedawnej konwencji swojej partii mówił do zgromadzonych tam zwolenników: "Nie zastanawiajmy się, czy Blair jest zbyt liberalny, tylko korzystajmy z jego doświadczeń" i nie żądał sprostowania, kiedy "Gazeta Wyborcza", relacjonując to wydarzenie, napisała "`Borówki` zapatrzone w Blaira".
Dobrobyt za 100 lat
Pisałem, że Polska po zrealizowaniu strategicznych celów transformacji ustrojowej ma przed sobą ogromne zadanie zmniejszenia i w wyobrażalnej przyszłości wyeliminowania dystansu, jaki dzieli dziś nasz kraj od najlepiej rozwiniętych państw Europy. Polski PKB na mieszkańca jest bowiem znacząco niższy od najniższego w krajach dawnej "piętnastki". Różnica między Polską a Grecją wynosi prawie połowę, a dystans między liderem rankingu - Irlandią - a naszym krajem jest ponad trzykrotny.
Według autorów opracowania "Przedsiębiorczość w Polsce" (z czerwca 2004 r.), jeśli założymy, że Polska w długim okresie będzie się rozwijać szybciej od "piętnastki" o 3 punkty procentowe rocznie, to PKB na mieszkańca zrówna się ze średnim wskaźnikiem "starej" unii za 27 lat. Jeśli różnica ta wyniesie 2 punkty procentowe, to konwergencja potrwa 45 lat, zaś jeśli 1 punkt, to aż 100 lat. Zatem trwały i szybszy niż w Europie Zachodniej wzrost gospodarczy to polski problem numer jeden. Niestety, nie jest on numerem jeden w toczącej się debacie publicznej, gdzie królują sprawy dostarczające wprawdzie igrzysk, ale niekoniecznie chleba.
Urząd na wszelkie zło
W centrum uwagi polityków powinny być warunki rozwoju gospodarczego, ponieważ tylko to gwarantuje odpowiedni poziom życia ludzi. Z tego też powinny być rozliczane kolejne rządy. Tempo wzrostu PKB i skala bezrobocia to wystarczające kryteria dla oceny każdej ekipy, tym bardziej że takie spektakularne wydarzenia jak wejście do NATO i Unii Europejskiej są już poza nami. Rozumie to znakomicie mój polemista, pisząc nawet, że pod wszystkimi ogólnymi hasłami, których używam, może się podpisać. Z tekstu wprawdzie wynika, że nie pod wszystkimi, ale zgadzam się, że różnice - jak zwykle - tkwią w szczegółach.
Marek Borowski uważa na przykład, że "politycy muszą zrozumieć, iż bez zwalczania korupcji nie jest możliwy ani trwały wzrost gospodarczy, ani walka z bezrobociem". Świetnie, tylko jaki ma pomysł na walkę z tą patologią? Otóż myśl wyrażona w tej sprawie w programie jego partii jest banalnie prosta. Utwórzmy Niezależną Agencję Antykorupcyjną (NAA), czyli jeszcze jeden urząd z prezesem, pracownikami i uprawnieniami powielającymi kompetencje innych państwowych jednostek. I tu się właśnie różnimy, albowiem w moim głębokim przekonaniu korupcja nie zależy od liczby urzędów ją zwalczających, tylko od skali regulacji rynku i normatywności innych obszarów życia społecznego.
Z badań wielu instytucji wynika, że im liczniejsze i ostrzejsze są prawne regulacje rynku, tym niższa jest produkcja, a wyższe - korupcja, koszty pracy i czas poświęcony na wypełnianie obowiązków wobec państwa. Nie przypadkiem najwięcej przepisów dotyczących działalności gospodarczej mają kraje najbiedniejsze i najbardziej zagrożone korupcją. Tworzenie kolejnego urzędu jest jednak zdecydowanie łatwiejsze niż zdejmowanie kolejnych ograniczeń krępujących rynek, o czym mogłem się przekonać podczas prac nad ustawą o swobodzie działalności gospodarczej. Twardy opór resortów, a następnie silny lobbing w Sejmie nie pozostawia wątpliwości, jak trudna jest to droga. Nie ma jednak innej, bo wiara w moc urzędów do zwalczania tego lub tamtego jest zwykłą iluzją.
Liniowa alergia
Trwa kampania wyborcza i to niestety widać w polemice Marka Borowskiego. Kandydat na prezydenta sugeruje bowiem, że napisałem coś, czego nie napisałem, i pomija kwestie, które znajdują się w tekście, ale są dla niego w tym momencie niewygodne. Otóż nie powiedziałem, że Polska powinna ograniczyć wydatki socjalne. Zdaję sobie przecież sprawę ze skali biedy i potrzeb w tej mierze. Trzeba natomiast te wydatki racjonalizować tak, aby środki trafiały do rodzin rzeczywiście najuboższych, co legło u podstaw tzw. planu Hausnera. Dobrze pamiętam, jak jeszcze niedawno Marek Borowski energicznie przekonywał SLD do poparcia tego projektu, aby w SDPL zmienić zdanie. W efekcie plan racjonalizacji wydatków publicznych stanął w miejscu, złożony na ołtarzu wyborczych kalkulacji.
Nie uznaję, jak chce mój polemista, podatku liniowego za jedyną receptę na gospodarcze dolegliwości. Stwierdzam natomiast, że nowoczesna lewica powinna traktować system podatkowy jako instrument wzrostu gospodarczego, nie zaś realizacji sprawiedliwości społecznej. Po prostu obie te sfery rządzą się innymi regułami. Nieważne zatem, jak podatek się nazywa, istotne jest, czy stymuluje wzrost, czy mu przeszkadza. W tej fundamentalnej sprawie założyciel "nowej" lewicy nie ujawnia jednak swoich poglądów. Być może tylko do wyborów.
W ogóle na podatek liniowy Borowski reaguje alergicznie, choć jest to uczulenie dość świeże. Kiedy na drugi dzień po zwycięskim referendum akcesyjnym na forum Rady Krajowej SLD zaproponowałem rozpoczęcie dyskusji na temat tego podatku, ówczesny wiceprzewodniczący SLD Borowski miał wątpliwości, ale dotyczące warunków jego wprowadzenia, nie zaś odrzucenia. Nawiasem mówiąc, dyskusja na ten temat, jak i roli wzrostu gospodarczego, trwa na lewicy już jakiś czas i nie jest dysputą zamiast - jak chce Borowski - ani też efektem mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych, jak sądzi Marek Pękalski w liście do "Wprost".
"Borówki" zapatrzone w Blaira?
Zarówno polska lewica, jak i europejskie partie socjalistyczne i socjaldemokratyczne nie mogą zamykać oczu na oczywisty fakt, że wyczerpał się model państwa opiekuńczego z szerokim zakresem interwencjonizmu państwowego i świadczeń socjalnych "od kołyski i dla każdego". Kraje, które chciały go stosować, szybko traciły posiadaną przewagę w dynamice rozwoju i poziomie dobrobytu (Wielka Brytania i Szwecja w latach 60. i 70., Niemcy w latach 90.). Sukcesy odnosiły natomiast liberalne koncepcje rozwoju społeczno-gospodarczego, podkreślające znaczenie demokracji, wolnego rynku, przedsiębiorczości i ograniczonej roli ingerencji państwa. Ten model rozwoju z powodzeniem zastosowały m.in. Wielka Brytania, Irlandia, Finlandia, a zwłaszcza Stany Zjednoczone, które nie tylko utrzymały, ale nawet powiększyły przewagę nad innymi wysoko rozwiniętymi krajami. Doświadczenia ze "strategią lizbońską", która miała znieść dystans Unii Europejskiej do USA, są w tej mierze bardzo pouczające.
I na koniec. Marek Borowski napisał: "Próba wchodzenia w buty Schroedera czy Blaira przez polskich polityków lewicy wygląda groteskowo". Pewnie dlatego na niedawnej konwencji swojej partii mówił do zgromadzonych tam zwolenników: "Nie zastanawiajmy się, czy Blair jest zbyt liberalny, tylko korzystajmy z jego doświadczeń" i nie żądał sprostowania, kiedy "Gazeta Wyborcza", relacjonując to wydarzenie, napisała "`Borówki` zapatrzone w Blaira".
Więcej możesz przeczytać w 32/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.