Z filmów Spielberga zniknął humor i łobuzerskie mrużenie oka do widowni. Zastąpiły je moralizatorstwo i ckliwość
Tylko on zasługuje na miano pana i władcy Hollywood. Steven Spielberg od 30 lat, od daty premiery "Szczęk", jest jednym z najbardziej kasowych twórców filmowych wszech czasów. Cztery jego filmy, które znalazły się w pierwszej dwudziestce piątce największych światowych przebojów ekranowych ("Park jurajski", "E.T.", "Zaginiony świat: Jurassic Park" i "Wojna światów"), przyniosły 3 mld dolarów. W pierwszej setce przebojów jest jeszcze pięć sygnowanych przez Spielberga jako reżysera tytułów, a jego nazwisko - jako producenta - widnieje w czołówkach wielu kinowych hitów, by wspomnieć tylko cykle "Poltergeist", "Gremliny" i "Powrót do przyszłości" czy "Flintstonów", "Facetów w czerni" i "Shreka". Obecnie w różnych fazach produkcji znajdują się wielkoekranowe pewniaki z jego stemplem firmowym: "Legenda Zorro", "Park jurajski IV" i "Indiana Jones IV". Jednocześnie reżyser przygotowuje rekonstrukcję pościgu Mosadu za sprawcami masakry izraelskich sportowców na olimpiadzie w Monachium w 1972 r.
Steven Wielki
Pozycję hollywoodzkiego giganta dała Spielbergowi wytwórnia DreamWorks założona przez niego w 1995 r. wraz z Jeffreyem Katzenbergiem, byłym szefem animacji Disneya, i Davidem Geffenem, szefem wytwórni płytowej Geffen. Gdy jego film "Lista Schindlera" zdobył siedem Oscarów i zarobił 321 mln dolarów, Spielberg cały swój zysk, wynoszący ok. 65 mln dolarów, przeznaczył na założenie fundacji Shoah, dokumentującej wspomnienia Żydów ocalałych z Holocaustu.
Wydawałoby się, że Spielberg niczego nikomu już nie musi udowadniać, ale w miarę upływu lat coraz silniej w jego twórczości zaznacza się tęsknota, by podobać się wszystkim. To zaś każe mu psuć swoje filmy zakończeniami ckliwymi do mdłości i opatrzonymi nachalnymi morałami. Wpływowy magazyn "Empire" mógł go obwołać największym reżyserem w historii kina, ale tak samo niegdyś mówiono o Cecilu B. DeMilleŐu, twórcy widowisk historycznych i biblijnych ("Kleopatra", "Samson and Delilah", "Dziesięcioro przykazań"), które dziś mało kto ma cierpliwość oglądać. W Hollywood określenie "największy" znaczy raczej najpotężniejszy, a nie najlepszy.
Pokolenie opętane kinem
Krytycy Spielberga przypisują jemu i George`owi Lucasowi radykalny zwrot Hollywood w stronę nieskażonej intelektualną refleksją rozrywki. Ale to wielkie uproszczenie, bo do pokolenia opętanych kinem maniaków z lat 70. należy zaliczyć także Francisa Forda Coppolę ("Ojciec chrzestny"), Williama Friedkina ("Francuski łącznik", "Egzorcysta"), ale też twórców o większych ambicjach: Martina Scorsese ("Taksówkarz"), Hala Ashby`ego ("Ostatnie zadanie") czy Petera Bogdanovicha ("Ostatni seans filmowy"). Okres debiutów tych twórców był końcem kina amerykańskiego epoki kontestacji, które ze swym pesymizmem i czarnowidztwem do cna obrzydło publiczności zmęczonej polityką, wojną w Wietnamie i aferą Watergate.
Wiele mogło dzielić filmowców z pokolenia Spielberga, ale łączyło jedno: niemal wszyscy wnieśli do kina prostolinijną mentalność amerykańskich suburbii i nabożny szacunek dla hollywoodzkiej tradycji spod znaku Howarda Hawksa, Franka Capry, Michaela Curtiza, Vincente Minnellego czy Billy`ego Wildera. "Ojciec chrzestny", "Egzorcysta", "Szczęki", "Gwiezdne wojny" czy "Rocky" Johna G. Avildsena otwierały przed widzem nową ekranową rzeczywistość wizualną i emocjonalną - świat przygód, prawych bohaterów, elementarnych wartości i happy endów czasem zaprawionych goryczką. Sukcesy kasowe tych filmów oznaczały jednocześnie początek epoki blockbusters, czyli wysokobudżetowych ekranowych behemotów obliczonych na masowego widza, i nie mniej dochodowych "ciągów dalszych", co z czasem doprowadziło do patologicznego uzależnienia się studiów od notowań box office.
Marzyciel dzieckiem podszyty
Spielberg jak mało kto rozumiał kino. Najpierw szukał w nim ucieczki przed nudą i samotnością na przedmieściach Phoenix w Arizonie i w Los Angeles, gdzie się wychowywał, ale również ucieczki przed swą żydowską "innością" w szkole wśród dzieci anglosaskich protestantów. Szybko w realizacji filmów dojrzał swoją przyszłość, choć sam - jak przyznaje - miał dylemat, czy chce być DeMille`em czy Orsonem Wellesem. Nie miało to znaczenia dla publiczności, Dopóki był nowym DeMille`em, dopóty jego filmy były atrakcyjnymi, bezpretensjonalnymi widowiskami przygodowymi, rozgrywającymi się to na morzu ("Szczęki"), to wśród dużych i małych marzycieli z przedmieść śniących o spotkaniu z kosmitami ("Bliskie spotkania trzeciego stopnia", "E.T."), to w egzotycznych sceneriach ("Poszukiwacze zaginionej arki").
W widowiskach Spielberga spełniały się zbiorowe sny o przygodzie i bohaterskich czynach wszystkich podszytych dzieckiem Amerykanów. Był w nich humor, obca poważnym twórcom dziecinna psotność, ale też wiele ze współczesnej, popularnej mitologii - odnoszącej się zarówno do rzekomego lądowania UFO w Roswell w 1947 r. i tajemniczych zniknięć ludzi czy samolotów w Trójkącie Bermudzkim ("Bliskie spotkania trzeciego stopnia"), jak i poszukiwań przez nazistów świętych symboli religijnych (Graala czy Arki Przymierza), których żartobliwą projekcją byli "Poszukiwacze zaginionej arki".
Kubły łez i lukru
Wyniesiona z przedmieść mentalność, która była sojusznikiem Spielberga podczas realizacji jego wczesnych filmów, okazała się przeszkodą nie do pokonania w spełnieniu jego pragnienia, by pozostawić po sobie dzieło na miarę "Obywatela Kane`a". Niestety, zadatków na nowego Orsona Wellesa Spielberg nie miał, bo do tego niezbędne jest całkiem inne wykształcenie i zaplecze kulturalne w okresie dorastania. Wiedziony jednak nieomylnym instynktem reżyser szansę na zaistnienie w oscarowych rozdaniach dostrzegł w historii. Problemem jest to, że w parze ze względną rzetelnością, z jaką przedstawił on epizod z Holocaustu w "Liście Schindlera", incydent z czasów niewolnictwa w "Amistad" czy zrekonstruował lądowanie aliantów w Normandii w 1944 r. w "Szeregowcu Ryanie", szło zwykle dramaturgiczne zwieńczenie w postaci irytujących ckliwością finałów.
Emocjonalne zakończenia były obecne w filmach Spielberga niemal od początku. Mogły nie razić w oglądanych oczami dzieci "Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia" czy "E.T.", ale gdy pojawiły się w filmach poważniejszych, począwszy od "Imperium słońca" i "Koloru purpury", stało się jasne, że sprawa jest stracona. Potwierdziły to zakończenia "A.I.: Sztucznej inteligencji" czy "Raportu mniejszości", nie wspominając o podszytej społecznym dydaktyzmem łotrzykowskiej opowieści "Złap mnie, jeśli potrafisz" czy rozpaczliwie poprawnym politycznie "Terminalu". Oryginalne zakończenie tego ostatniego było takim kubłem lukru, że sam Spielberg spostrzegł, iż przesadził i nakręcił je na nowo. Dotyczy to również nieudanej adaptacji "Wojny światów" H.G. Wellsa. W tym wypadku zamiast oczekiwanego dzieła dużej rangi Spielberga stać było jedynie na stworzenie zmodernizowanej wersji "E.T.", w której samotną matkę zastąpił samotny ojciec, a przyjaznego kosmitę jacyś demoniczni killerzy wybudzeni z długiego snu w czeluściach ziemi.
Hollywoodzki tyranozaur
Cezurą między dawnym a nowym Spielbergiem był "Park jurajski". To wtedy, gdy ratował mocno nadwerężoną reputację po kasowych porażkach "Imperium słońca", "Hooka" i "Na zawsze", z jego filmów zniknął dawny humor i łobuzerskie mrużenie oka do widowni. Zastąpiło je moralizatorstwo i epatowanie okrucieństwem, by tym mocniej w finale zagrały wszystkie rzewne nutki. To prymitywny chwyt dramaturgiczny, a na dodatek pozostający w jaskrawej sprzeczności z dążeniem reżysera, by perfekcyjnie połączyć aktualny stan wiedzy na dany temat z efektami specjalnymi najnowszej generacji i nieskazitelną narracją.
Spielberg może się poszczycić dwoma reżyserskimi Oscarami (za "Listę Schindlera" i "Szeregowca Ryana"), ale wielkim reżyserem nie jest. Dziś widzów przyciągają na jego filmy wspomnienia i przyzwyczajenie - i to już nie na wszystkie filmy, czego przykładem jest słaba frekwencja na "A.I.: Sztucznej inteligencji", "Złap mnie, jeśli potrafisz" i "Terminalu".
Spielberg z enfant terrible Holly-wood zamienił się w przewidywalnego hollywoodzkiego rzemieślnika, choć sam najlepiej wie, że to właśnie nieprzewidywalność i sztuka zaskakiwania widzów są istotą magii kina. Także magii jego wczesnych filmów, której śladów próżno by szukać w późniejszych produkcjach.
Więcej możesz przeczytać w 32/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.