Socjalizm, własność państwowa, planowanie, kontrola nad gospodarką - to droga do nędzy
Jan Winiecki
Parada głupców, o jakiej pisałem niedawno z okazji kolejnej szopki z "oddłużaniem biednych krajów" (czytaj: zasilaniem zagranicznych rachunków bankowych kleptokratów rządzących tymi krajami), pokazywała, jak niewiele zachodnie elity są zdolne nauczyć się, wyciągając wnioski z niepowodzeń. Ale sytuacja jest - jak to często bywa - znacznie gorsza! Postępowe elity naszego zachodniego świata nie są bowiem w stanie wiele się nauczyć dzięki oczywistym sukcesom.
Afryka, na której skoncentrowali się nasi głupcy, jest dzisiaj najbiedniejszym kontynentem. Tyle że nie zawsze tak było.
Po II wojnie światowej niewątpliwie najbiedniejszym kontynentem była Azja. Podniesienie poziomu życia choćby powyżej progu zdolności przetrwania wydawało się zadaniem nie do zrealizowania. Jeden z "unoblowionych" później cymbałów, szwedzki ekonomista Gunnar Myrdal, w swojej książce "Asian Drama" widział (podobnie jak wielu innych) tylko jedno wyjście: socjalizm. Podobnie uważali komunistyczni satrapowie rządzący Chinami z Mao Tse-tungiem na czele. Popierani, rzecz jasna, przez rozmaitych "postępowców" na Zachodzie.
I rzeczywiście, socjalizm - demokratyczny w indyjskim i totalitarny w chińskim wydaniu - stał się losem mas ludzkich w obu tych krajach. Tyle że, jak śpiewał w 1981 r. Stanisław Klawe, "budowaliśmy socjalizm - i na nic więcej nie starczyło już czasu". Chińczycy i Hindusi też nie mogli liczyć na nic więcej przez następnych 30-40 lat, nawet na więcej ryżu i chleba (o frykasach już nie wspominając).
Od paranoi do produkcji
Likwidacja wrogów klasowych, czystki wewnątrz reżimu, ataki paranoi kulturowej ("wielka rewolucja kulturalna") - wszystko to było przerabiane w Chinach z okrutną zajadłością. Przerabiana była również gospodarka planowa. W dramatycznie biednym kraju nie trzeba było długo czekać na ujawnienie się negatywnych jej skutków. Szukając wyjścia, kierownictwo partyjne rzuciło hasło: "Niech kwitnie sto kwiatów! Niech rozkwita sto szkół myślenia!". I niedobitki ludzi myślących dały się na to nabrać, śpiesząc z radami, jak można by naprawić czy nawet ucywilizować chiński socjalizm. Ale rady były bardzo nie w smak Mao Tse-tungowi i jego kolegom. Dlatego bardziej nieprawomyślne kwiatki zostały powyrywane. Pozostali już tylko "intelektualiści partyjni", potakujący wielkiemu przywódcy. Dlatego nikt nie próbował już przestrzegać przywódców przed konsekwencjami ich genialnych pomysłów. Pomysł przewodniczącego Mao, by chłopi w komunach, zamiast (leniwie) produkować ryż, (ochoczo) produkowali stal w domowych paleniskach, był największą katastrofą w historii ludzkości. W następstwie "wielkiego skoku" ponad 30 mln ludzi zmarło z głodu, dwa miliony szczęśliwców uciekło do Hongkongu, a reszta wróciła do poziomu życia na granicy biologicznego przetrwania. W 1978 r., w przededniu reform systemu gospodarczego w Chinach, PKB na mieszkańca w Hongkongu, liberalnej enklawie brytyjskiej, był 25 razy wyższy niż w Chinach (a przed II wojną światową był tak samo niski).
Chińskie reformy Deng Xiaopinga, przybliżające stopniowo ten kraj do skorumpowanego i biurokratycznego, ale jednak kapitalizmu, wyzwoliły - po latach ekonomicznej wegetacji i politycznego szaleństwa - takie pokłady pracowitości, pomysłowości i przedsiębiorczości, że Chiny od tego czasu idą do przodu jak burza. Ludzie, jak to podkreślał noblista John Hicks, mają podejście ekonomiczne. To znaczy, że jeśli trafi się okazja, by poprawić własnym działaniem warunki bytowania - podejmą próbę. Chiny nie są żadnym eldorado. Są despotyczną dyktaturą, skorumpowaną i źle zarządzaną. Ale ludzie dostali w sektorze niepaństwowym szansę i uchwycili się jej zębami i pazurami. Żyją wyraźnie lepiej niż za Mao i to ich (na razie!) satysfakcjonuje.
Marsz kulawego żółwia
Chociaż to o Chinach rozpisywano się w lewicowej prasie świata zachodniego, to jednak Indie - przy całym swoim biurokratyczno-socjalistycznym garbie - wykazywały wyższy poziom życia. I to aż do 1991 r. Wywodzące się z warstw wyższych (w szczególności bramińskiej) hinduskie elity narzuciły krajowi system planowania bardzo zbliżony do gospodarki sowieckiej, ale z dużym, choć celowo redukowanym, udziałem sektora prywatnego.
I to właśnie te tak nie lubiane relikty potępianego kapitalizmu pozwalały gospodarce Indii uniknąć skrajnych aberracji, łagodząc nieco dramatyczną niewydolność systemu. Owszem, doszło do ostracyzmu tych nielicznych, którzy twierdzili, że rynek lepiej rozwiązuje problemy ekonomiczne. Ale ostracyzm to nie fizyczna likwidacja jak w Chinach. Owszem, rosnący sektor państwowy był niewydolny i, pochłaniając coraz większą część krajowych inwestycji, dawał coraz mniejszą część produkcji. Owszem, system planowania powodował, że na przykład na decyzje w sprawie zakupu za granicą części zamiennych czekało się pięć, siedem miesięcy. Ale w porównaniu z Chinami to nie były paroksyzmy, lecz - powiedzmy - marsz kulawego żółwia. Pozwalało to uniknąć tragedii na miarę "wielkiego skoku", ale nie było również powodów do chwały. Indie startowały po II wojnie światowej z tego samego, bardzo niskiego poziomu PKB per capita co na przykład Tajwan, ale już w latach 70. ten ostatni, idący od końca lat 50. drogą kapitalistyczną, miał wskaźnik PKB na mieszkańca dziesięć razy wyższy!
Rolnictwa nie skolektywizowano, ale interwencja państwa nie dała właściwie nic. Do połowy lat 60., czyli tzw. zielonej rewolucji (wywołanej postępem biologiczno-technicznym, transplantowanym z Zachodu), wydajność z hektara się nie zmieniła przez 4 tys. lat! Wprowadzenie gospodarki scentralizowanej nie zmieniło liczby osób żyjących poniżej granicy ubóstwa - utrzymywała się ona w mieście i na wsi przez kilkadziesiąt lat na tym samym poziomie około 40 proc.
I znowu, w Indiach trzeba było odrobiny kapitalizmu, dania ludziom szansy, aby zaczęło się dziać lepiej. W latach 1982-1990 ówczesny premier Rajiv Gandhi zaczął trochę liberalizować gospodarkę, co zaowocowało przyspieszeniem tempa wzrostu PKB do 5,2 proc. rocznie (o połowę więcej niż poprzednio). Potem pomógł kryzys bilansu płatniczego w 1991 r.: obniżono wówczas znacznie taryfy celne, sprywatyzowano trochę państwowych "kulawych kaczątek", zmniejszono zakres biurokratycznej kontroli nad sektorem prywatnym. I wzrost przyspieszył jeszcze trochę.
Nieoczekiwana zamiana miejsc
Azja to w naszej pamięci przede wszystkim kraj "azjatyckich tygrysów", czwórki krajów prowadzących od dawna prorynkową i otwartą na świat politykę gospodarczą. I dlatego rozwijających się w fantastycznym tempie. Do tej czwórki doszlusowały Chiny, a następnie trochę wolniej rosnące Indie (po wzmiankowanym kryzysie i liberalizacji - w tempie prawie 6 proc. rocznie). Nastąpiła nieoczekiwana w roku, powiedzmy, 1950 zamiana miejsc. Wtedy na przykład w Afryce lokowano 7 proc. światowych zagranicznych inwestycji bezpośrednich, podczas gdy Azja miała ich śladowe ilości. Dzisiaj tych inwestycji w Afryce jest mniej niż 2 proc., natomiast Azja przyciąga ich prawie 30 proc.
Tyle że zapatrzone w swoje lewicowe utopie elity nie chcą przyjąć do wiadomości tego, że socjalizm, własność państwowa, planowanie, kontrola nad gospodarką - to droga do nędzy, a kapitalistyczny rynek - wprost przeciwnie. I co i raz powtarzają, jak inny "unoblowiony", Joseph Stiglitz, że "źle zorganizowany rynek niszczy gospodarkę i równowagę społeczną. Psuje demokrację i wpędza ludzi w biedę" (cytat z wywiadu w "Polityce").
Rynek nie jest ideałem, funkcjonuje w realnym, a nie wymyślonym świecie. Ale gdy nie ma się ideologicznych klapek na oczach, to trzeba natychmiast dodać, że nawet "źle zorganizowany rynek" i tak działa nieskończenie lepiej niż wszystkie bzdurne utopie ekonomiczne, wymyślane przez rozmaitych nawiedzonych naprawiaczy świata. I antykapitalistyczne elity swoim ukochanym biednym, o których tak się rzekomo troszczą, mają do zaoferowania tylko nędzę.
Więcej możesz przeczytać w 32/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.