Tylko Lech Wałęsa i Ralf Dahrendorf wyłamali się ze wspominkowych pokus i mówili o przyszłości Granatowe limuzyny śmigały, aż się w oczach dwoiło, smokingi i szyfony ocierały się o siebie, wydając przyjemne dla ucha dźwięki. Roje oficerów BOR imponowały wzrostem i nowoczesnością sterczących spod pach rewolwerów, a dyskretny zapach drogich perfum oszałamiał rozbudzone zmysły starszych pań i panów.
Tak wielu widziało srebrne gody "Solidarności". Na dowód, że zrodzony w Stoczni Gdańskiej ruch robotniczy odniósł sukces, w pięciogwiazdkowym hotelu kombatantom i sympatykom serwowano iście kremlowską obfitość jadła. Robotnicy też tam byli, ale tylko ci oswojeni, przebrani w garnitury i krawaty. Tak było w Warszawie.
Niespodzianka Dziwisza
W Gdańsku robotnicy stawili się licznie, nagnani przez Janusza Śniadka, który chciał dowieść, że on i "Solidarność" jeszcze się w Polsce liczą. Nie w filharmonii wprawdzie, gdzie kilku premierów i prezydentów prześcigało się w peanach na cześć klasy pracującej, ale najpierw w hali Olivia, a potem pod stocznią, tam gdzie komuniści zwykli ich byli zabijać.
Na mszy abp Stanisław Dziwisz, wysłannik Benedykta XVI, wygłosił homilię, która zdumiała watykanistów. "Trzeba przywrócić prawo do wolnej niedzieli. Likwidować częste łamanie prawa do ośmiogodzinnego dnia pracy, wyeliminować nieludzkie traktowanie pracowników czy też dbać o godziwe wynagrodzenie za pracę" - grzmiał krakowski metropolita.
Mur arogancji
"Solidarność" nie była ani pierwszą antykomunistyczną organizacją w bloku sowieckim, ani najbardziej radykalną. Była zjawiskiem historycznym dlatego, że zjednoczyła robotników i intelektualistów. Jeśli jubileusz ćwierćwiecza wypadł pretensjonalnie, to głównie dlatego, że nikt się nawet nie starał owej jedności odbudować. Tzw. świat pracy ma dzisiaj swoje życiowe problemy, tak jak miał je 25 lat temu. Chciałoby się pomarzyć, by wszyscy ci wygarniturowani dostojnicy choć na jeden dzień wysiedli z limuzyn i zasiedli w kole z robotnikami, by powspominać, ale by pogadać też o dzisiejszych bolączkach. Ale nie - między dwoma komponentami historycznej "Solidarności" organizatorzy wznieśli wysoki mur arogancji.
Czy jubileusz zdezawuował legendę "Solidarności"? Na pewno naród polski zdobył się na jedność nie wokół wspólnego, choćby najbardziej szczytnego ideału, lecz został zmuszony do jedności przez wspólnego wroga. Gdy wroga zabrakło, prysła jedność i nie sposób jej odbudować nawet od święta. Ten wspólny wróg to był nasz luksus i nasz listek figowy: mogliśmy zrzucić wszystko na komunistów. Kiedy odeszli do lamusa historycznych obrzydliwości, stanęliśmy nadzy w lustrze i okazało się, że alibi nie trzyma się kupy: bez komunistów jesteśmy niewiele lepsi niż z nimi.
Kaznodzieje zła
Na warszawskich i gdańskich uroczystościach było mnóstwo byłych rządzących i byłych opozycjonistów. Zadowoleni z siebie dżentelmeni (no i damy też) prześcigali się we wspominaniu: słowa "ja jako były" zdominowały dyskusje. Tylko dwóch mówców wyłamało się ze wspominkowych pokus i mówiło o przyszłości - Lech Wałęsa i Ralf Dahrendorf. W swym charakterystycznym stylu Lechu mówił o wyzwaniach przyszłości, o globalizacji, zachowaniu tożsamości i "człowieku sumienia" jako recepcie na konflikty i zagrożenia wynikające z konfrontacji cywilizacji. Zaimponował niejednemu profesorowi.
Lord profesor Ralf Dahrendorf dotknął nieprzyjemnego tematu ludzi odsuniętych od beneficjów historycznych przemian wolnościowo-liberalnych. "To mniejszość - mówił - ale naturalny, niebezpieczny teren działania "kaznodziejów zła", których jest w zachodnim świecie równie wielu jak w islamie, jeśli nie więcej. Czyżby miał się powtórzyć scenariusz z pierwszych dekad XX wieku, kiedy "kaznodzieje zła" zawładnęli sfrustrowanymi i ubogimi masami Europejczyków? Dzisiaj - kontynuował lord Dahrendorf - nie ma takiego niebezpieczeństwa, "kaznodzieje" docierają do nielicznych, ale uważajcie, liberałowie, nie lekceważcie społecznego niezadowolenia, bo zagrożenia są za rogiem".
Fot. K. Pacuła
Niespodzianka Dziwisza
W Gdańsku robotnicy stawili się licznie, nagnani przez Janusza Śniadka, który chciał dowieść, że on i "Solidarność" jeszcze się w Polsce liczą. Nie w filharmonii wprawdzie, gdzie kilku premierów i prezydentów prześcigało się w peanach na cześć klasy pracującej, ale najpierw w hali Olivia, a potem pod stocznią, tam gdzie komuniści zwykli ich byli zabijać.
Na mszy abp Stanisław Dziwisz, wysłannik Benedykta XVI, wygłosił homilię, która zdumiała watykanistów. "Trzeba przywrócić prawo do wolnej niedzieli. Likwidować częste łamanie prawa do ośmiogodzinnego dnia pracy, wyeliminować nieludzkie traktowanie pracowników czy też dbać o godziwe wynagrodzenie za pracę" - grzmiał krakowski metropolita.
Mur arogancji
"Solidarność" nie była ani pierwszą antykomunistyczną organizacją w bloku sowieckim, ani najbardziej radykalną. Była zjawiskiem historycznym dlatego, że zjednoczyła robotników i intelektualistów. Jeśli jubileusz ćwierćwiecza wypadł pretensjonalnie, to głównie dlatego, że nikt się nawet nie starał owej jedności odbudować. Tzw. świat pracy ma dzisiaj swoje życiowe problemy, tak jak miał je 25 lat temu. Chciałoby się pomarzyć, by wszyscy ci wygarniturowani dostojnicy choć na jeden dzień wysiedli z limuzyn i zasiedli w kole z robotnikami, by powspominać, ale by pogadać też o dzisiejszych bolączkach. Ale nie - między dwoma komponentami historycznej "Solidarności" organizatorzy wznieśli wysoki mur arogancji.
Czy jubileusz zdezawuował legendę "Solidarności"? Na pewno naród polski zdobył się na jedność nie wokół wspólnego, choćby najbardziej szczytnego ideału, lecz został zmuszony do jedności przez wspólnego wroga. Gdy wroga zabrakło, prysła jedność i nie sposób jej odbudować nawet od święta. Ten wspólny wróg to był nasz luksus i nasz listek figowy: mogliśmy zrzucić wszystko na komunistów. Kiedy odeszli do lamusa historycznych obrzydliwości, stanęliśmy nadzy w lustrze i okazało się, że alibi nie trzyma się kupy: bez komunistów jesteśmy niewiele lepsi niż z nimi.
Kaznodzieje zła
Na warszawskich i gdańskich uroczystościach było mnóstwo byłych rządzących i byłych opozycjonistów. Zadowoleni z siebie dżentelmeni (no i damy też) prześcigali się we wspominaniu: słowa "ja jako były" zdominowały dyskusje. Tylko dwóch mówców wyłamało się ze wspominkowych pokus i mówiło o przyszłości - Lech Wałęsa i Ralf Dahrendorf. W swym charakterystycznym stylu Lechu mówił o wyzwaniach przyszłości, o globalizacji, zachowaniu tożsamości i "człowieku sumienia" jako recepcie na konflikty i zagrożenia wynikające z konfrontacji cywilizacji. Zaimponował niejednemu profesorowi.
Lord profesor Ralf Dahrendorf dotknął nieprzyjemnego tematu ludzi odsuniętych od beneficjów historycznych przemian wolnościowo-liberalnych. "To mniejszość - mówił - ale naturalny, niebezpieczny teren działania "kaznodziejów zła", których jest w zachodnim świecie równie wielu jak w islamie, jeśli nie więcej. Czyżby miał się powtórzyć scenariusz z pierwszych dekad XX wieku, kiedy "kaznodzieje zła" zawładnęli sfrustrowanymi i ubogimi masami Europejczyków? Dzisiaj - kontynuował lord Dahrendorf - nie ma takiego niebezpieczeństwa, "kaznodzieje" docierają do nielicznych, ale uważajcie, liberałowie, nie lekceważcie społecznego niezadowolenia, bo zagrożenia są za rogiem".
Fot. K. Pacuła
Więcej możesz przeczytać w 36/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.