10 miejsc, które musisz zobaczyć - Ojczyzna Aborygenów Odradzać komukolwiek obejrzenie australijskiej Wielkiej Rafy Koralowej? To byłaby przesada, bo to przecież prawdziwy cud! Ale można zobaczyć rafę, a przy okazji zetknąć się z kulturą pierwotnych mieszkańców Australii.
Pierwsza trudność polega na dotarciu do któregoś z portów, które leżą przy rafie, na przykład do Port Douglas. To z Melbourne prawie 3,5 tys. kilometrów. Najlepiej dolecieć samolotem do Cairns. Ale nie po to, by podziwiać sławne morskie polipy. Ciekawsza jest wizyta u Aborygenów, żyjących w północnej Queenslandii, nad rzeką Barron. Są to przedstawiciele 230 tys. rozproszonych po wielkiej wyspie tubylców, z których tylko część ocalała spod młota dyskryminacji.
Ci, którzy przeżyli własną śmierć
Słynna Wielka Rafa (Great Barrier Reef) oferuje niesamowite przeżycia i możliwość uzupełnienia wiedzy o świecie. Można też - ze wszech miar warto! - pojechać na pobliskie, porośnięte tropikalnym lasem wzgórza, by spotkać się z ludźmi, którzy nie poddali się niszczącemu działaniu postępu. Z tymi, którzy - jak zauważył pewien autor reportażu w australijskim tygodniku - "przeżyli własną śmierć".
Trzeba wyruszyć z Port Douglas, lecz lepiej z Cairns, bo stamtąd na płaskowyż Adherton, do interesującej nas Kurandy, dochodzi kolejka wąskotorowa. Aborygeni w tym miasteczku postanowili zademonstrować wszystkim chętnym mało znane, oryginalne dokumenty swojej kultury. Sami zbudowali teatrzyk, zorganizowali zespół pochodzący wyłącznie z rejonów północnej Queenslandii - z osad Mona Mona, Mossman, Mareeba, Kuranda. Przewodzi im David Hudson, urodzony w Cairns choreograf i aktor, znawca sztuki i muzyki Aborygenów. Gdy tam trafiłem, przedstawiano program "Tjapukai", czyli dżungla, co jest także lokalną nazwą ich kraju.
W obszernej piwnicy jednego z domów osady, na przyciemnionej scenie, widzowie obserwowali misterium pełne dźwięków, wydobywanych z oryginalnych instrumentów: rozmaitego typu bębnów i tub, ale także śpiewów o różnej tonacji i rytmie. Aktorzy mieli całe ciała wymalowane białą farbą z popiołem i ochrą. Gołe stopy klaskały o deski estrady. Demonstrowali rytualne tańce o motywach magicznych, zawsze związanych z przyrodą, z obecnością dzikich zwierząt, z poszukiwaniem wody i pożywienia. Były one dramatyczne, przeważnie wzbogacone mimiką: a to sceny polowań, a to kontaktów z bogami. Innymi słowy, ilustracje do obyczajowych ceremonii.
W pewnym momencie przedstawienia widzowie na sali przeżyli szok. Oto rytualnie wymalowani i ubrani (powiedzmy raczej - rozebrani) czarni tancerze i śpiewacy przeszli nagle ze śpiewanej powolnie starej pieśni w jazz, a potem w rock and roll. Żart czy świadomy zamysł? Wszystko jedno, bo wrażenie było niesamowite.
Davida Hudsona, reżysera tego spektaklu, spytałem: "O co chodzi z tą niespodziewaną nowoczesną wstawką muzyczną?". Odpowiedział: "Chcieliśmy pokazać, że potrafimy się z łatwością przystosować do norm i wymogów współczesnej kultury. Jesteśmy pierwotnymi mieszkańcami tego kraju, ale nie dzikusami". Dowiedziałem się od Davida, że wszystkie tańce, utwory muzyczne, scenki obyczajowe pochodzą znad rzeki Barron. Od jej źródeł do ujścia, gdzie przodkowie uczestników spektaklu koczowali przez czterdzieści, a może pięćdziesiąt tysięcy lat. I gdzie nadal żyją. Jak powiedział David: "Dzięki tradycji mamy bogate życie duchowe. Chcemy, aby inni je poznali, dostrzegli nasze autentyczne korzenie".
Gdybym nie widział licznych podpitych, zaniedbanych, brudnych Aborygenów w Cairns i nie znał dzielnicy slumsów Redfern w Sydney, uwierzyłbym w bogactwo życia duchowego tych ludzi. Ale koryguję od razu: smutne obrazki z ulic dużych miast dotyczą życia materialnego, które jest marne, co widać gołym okiem, a nie spraw bliższych metafizyce, związków z przodkami, z historią. To alkohol dokonał wśród australijskich Aborygenów - jak w Ameryce wśród Indian - straszliwych spustoszeń, co od pewnego czasu państwo usiłuje, z różnym skutkiem, naprawić.
Malowidła sprzed 35 tysięcy lat
W Queenslandii i na Terytorium Północnym pozostało sporo aborygeńskich grup koczowniczych, które - podobnie jak nad rzeką Barron - zachowały potrzebę i ochotę kultywowania własnej kultury i obyczajów. Jeżeli w całej Australii żyje zaledwie 1 proc. Aborygenów, to pewna część tego odsetka przypada na interior wielkiej wyspy, gdzie cywilizacja ciągle jest gościem.
Kuranda liczy niewiele ponad 600 mieszkańców, ale ma kulturalne ambicje. Przy głównej ulicy można zobaczyć małe aborygeńskie muzeum, a w centrum handlowym - miniaturową galerię sztuki. Po więcej należałoby się udać do Uluru i Ayers Rock, a może do parku narodowego Kakadu w pobliżu Darwin, ale to znad rzeki Barron daleko.
Jeżeli się ma trochę szczęścia, w Cairns można spotkać Jacka, nauczyciela rysunków w jednej ze szkół. Jack, mężczyzna o wyjątkowo ciemnej karnacji, należy do plemienia Gagudju (potem ktoś mi powiedział, że uzurpuje sobie tę przynależność), które jeszcze przed dwudziestu laty zamieszkiwało obszar Kakadu. Jack wie dużo o naskalnych malowidłach w Malangangerr: twierdzi, że są znacznie starsze niż rysunki w jaskiniach francuskich i hiszpańskich. Mówi, że najstarsze dzieła mają 35 tys. lat. Artyści najchętniej uwieczniali takie zwierzęta jak sowy, krokodyle czy kangury.
Jack twierdzi, że aktorzy teatru w Kurandzie "dużo śpiewów i tańców pożyczyli sobie od Gagudju i innych plemion, na przykład taniec poświęcony polowaniu". Dodaje jednak zaraz: "To chyba dobrze, że są wierni naszemu duchowi, że ilustrują nasze najgłębsze sny, bo to nasi bracia".
Blisko ziemi
W Kurandzie kupiłem dwa wspaniale wydane albumy o życiu pierwotnych mieszkańców Australii. Bajeczne fotografie nomadów i osad, ilustracje dzieł ludowej sztuki. Przypominają mi się słowa aborygeńskich pieśni i utworów poetyckich: "Należymy do ziemi/ To nasza siła, musimy być z nią blisko/ Blisko niej/ Lub zginiemy".
W Cairns podsuwają mi numer magazynu "National Geographic" z 1988 r., gdzie zwraca się uwagę na "najbogatsze i najstarsze na kuli ziemskiej muzeum twórczości artystycznej człowieka". To znowu o parku Kakadu, gdzie znajduje się ponad 5 tys. naskalnych malowideł i rysunków: wyobrażeń zwierząt, roślin, ludzi. Tam też stale powtarza się jeden element - rozczapierzone ręce człowieka. Podobno w Malangangerr mała grupa ludzi żyje w tym samym miejscu nieprzerwanie od 23 tys. lat.
Nad rzeką Barron aktorzy tańczą corroboree - klasyczny taniec australijskich tubylców. Śpiewają też o Matce Ziemi, którą nazywają Imbarembera. Zaskakująco mało uwagi przywiązują do sąsiedztwa oceanu.
Zawsze obecne jest tu słońce. Czarny człowiek patrzy w słońce nieustannie, czerpie z niego siłę, ono jest dla niego wyrocznią. Z jakiejś pieśni w Kurandzie wynika coś jeszcze: "Kiedyś Ziemia była całkowicie ciemna. We wnętrzu jaskini spała piękna kobieta - Słońce". Ani słowa o Księżycu, który jest u nich mężczyzną.
Ci, którzy przeżyli własną śmierć
Słynna Wielka Rafa (Great Barrier Reef) oferuje niesamowite przeżycia i możliwość uzupełnienia wiedzy o świecie. Można też - ze wszech miar warto! - pojechać na pobliskie, porośnięte tropikalnym lasem wzgórza, by spotkać się z ludźmi, którzy nie poddali się niszczącemu działaniu postępu. Z tymi, którzy - jak zauważył pewien autor reportażu w australijskim tygodniku - "przeżyli własną śmierć".
Trzeba wyruszyć z Port Douglas, lecz lepiej z Cairns, bo stamtąd na płaskowyż Adherton, do interesującej nas Kurandy, dochodzi kolejka wąskotorowa. Aborygeni w tym miasteczku postanowili zademonstrować wszystkim chętnym mało znane, oryginalne dokumenty swojej kultury. Sami zbudowali teatrzyk, zorganizowali zespół pochodzący wyłącznie z rejonów północnej Queenslandii - z osad Mona Mona, Mossman, Mareeba, Kuranda. Przewodzi im David Hudson, urodzony w Cairns choreograf i aktor, znawca sztuki i muzyki Aborygenów. Gdy tam trafiłem, przedstawiano program "Tjapukai", czyli dżungla, co jest także lokalną nazwą ich kraju.
W obszernej piwnicy jednego z domów osady, na przyciemnionej scenie, widzowie obserwowali misterium pełne dźwięków, wydobywanych z oryginalnych instrumentów: rozmaitego typu bębnów i tub, ale także śpiewów o różnej tonacji i rytmie. Aktorzy mieli całe ciała wymalowane białą farbą z popiołem i ochrą. Gołe stopy klaskały o deski estrady. Demonstrowali rytualne tańce o motywach magicznych, zawsze związanych z przyrodą, z obecnością dzikich zwierząt, z poszukiwaniem wody i pożywienia. Były one dramatyczne, przeważnie wzbogacone mimiką: a to sceny polowań, a to kontaktów z bogami. Innymi słowy, ilustracje do obyczajowych ceremonii.
W pewnym momencie przedstawienia widzowie na sali przeżyli szok. Oto rytualnie wymalowani i ubrani (powiedzmy raczej - rozebrani) czarni tancerze i śpiewacy przeszli nagle ze śpiewanej powolnie starej pieśni w jazz, a potem w rock and roll. Żart czy świadomy zamysł? Wszystko jedno, bo wrażenie było niesamowite.
Davida Hudsona, reżysera tego spektaklu, spytałem: "O co chodzi z tą niespodziewaną nowoczesną wstawką muzyczną?". Odpowiedział: "Chcieliśmy pokazać, że potrafimy się z łatwością przystosować do norm i wymogów współczesnej kultury. Jesteśmy pierwotnymi mieszkańcami tego kraju, ale nie dzikusami". Dowiedziałem się od Davida, że wszystkie tańce, utwory muzyczne, scenki obyczajowe pochodzą znad rzeki Barron. Od jej źródeł do ujścia, gdzie przodkowie uczestników spektaklu koczowali przez czterdzieści, a może pięćdziesiąt tysięcy lat. I gdzie nadal żyją. Jak powiedział David: "Dzięki tradycji mamy bogate życie duchowe. Chcemy, aby inni je poznali, dostrzegli nasze autentyczne korzenie".
Gdybym nie widział licznych podpitych, zaniedbanych, brudnych Aborygenów w Cairns i nie znał dzielnicy slumsów Redfern w Sydney, uwierzyłbym w bogactwo życia duchowego tych ludzi. Ale koryguję od razu: smutne obrazki z ulic dużych miast dotyczą życia materialnego, które jest marne, co widać gołym okiem, a nie spraw bliższych metafizyce, związków z przodkami, z historią. To alkohol dokonał wśród australijskich Aborygenów - jak w Ameryce wśród Indian - straszliwych spustoszeń, co od pewnego czasu państwo usiłuje, z różnym skutkiem, naprawić.
Malowidła sprzed 35 tysięcy lat
W Queenslandii i na Terytorium Północnym pozostało sporo aborygeńskich grup koczowniczych, które - podobnie jak nad rzeką Barron - zachowały potrzebę i ochotę kultywowania własnej kultury i obyczajów. Jeżeli w całej Australii żyje zaledwie 1 proc. Aborygenów, to pewna część tego odsetka przypada na interior wielkiej wyspy, gdzie cywilizacja ciągle jest gościem.
Kuranda liczy niewiele ponad 600 mieszkańców, ale ma kulturalne ambicje. Przy głównej ulicy można zobaczyć małe aborygeńskie muzeum, a w centrum handlowym - miniaturową galerię sztuki. Po więcej należałoby się udać do Uluru i Ayers Rock, a może do parku narodowego Kakadu w pobliżu Darwin, ale to znad rzeki Barron daleko.
Jeżeli się ma trochę szczęścia, w Cairns można spotkać Jacka, nauczyciela rysunków w jednej ze szkół. Jack, mężczyzna o wyjątkowo ciemnej karnacji, należy do plemienia Gagudju (potem ktoś mi powiedział, że uzurpuje sobie tę przynależność), które jeszcze przed dwudziestu laty zamieszkiwało obszar Kakadu. Jack wie dużo o naskalnych malowidłach w Malangangerr: twierdzi, że są znacznie starsze niż rysunki w jaskiniach francuskich i hiszpańskich. Mówi, że najstarsze dzieła mają 35 tys. lat. Artyści najchętniej uwieczniali takie zwierzęta jak sowy, krokodyle czy kangury.
Jack twierdzi, że aktorzy teatru w Kurandzie "dużo śpiewów i tańców pożyczyli sobie od Gagudju i innych plemion, na przykład taniec poświęcony polowaniu". Dodaje jednak zaraz: "To chyba dobrze, że są wierni naszemu duchowi, że ilustrują nasze najgłębsze sny, bo to nasi bracia".
Blisko ziemi
W Kurandzie kupiłem dwa wspaniale wydane albumy o życiu pierwotnych mieszkańców Australii. Bajeczne fotografie nomadów i osad, ilustracje dzieł ludowej sztuki. Przypominają mi się słowa aborygeńskich pieśni i utworów poetyckich: "Należymy do ziemi/ To nasza siła, musimy być z nią blisko/ Blisko niej/ Lub zginiemy".
W Cairns podsuwają mi numer magazynu "National Geographic" z 1988 r., gdzie zwraca się uwagę na "najbogatsze i najstarsze na kuli ziemskiej muzeum twórczości artystycznej człowieka". To znowu o parku Kakadu, gdzie znajduje się ponad 5 tys. naskalnych malowideł i rysunków: wyobrażeń zwierząt, roślin, ludzi. Tam też stale powtarza się jeden element - rozczapierzone ręce człowieka. Podobno w Malangangerr mała grupa ludzi żyje w tym samym miejscu nieprzerwanie od 23 tys. lat.
Nad rzeką Barron aktorzy tańczą corroboree - klasyczny taniec australijskich tubylców. Śpiewają też o Matce Ziemi, którą nazywają Imbarembera. Zaskakująco mało uwagi przywiązują do sąsiedztwa oceanu.
Zawsze obecne jest tu słońce. Czarny człowiek patrzy w słońce nieustannie, czerpie z niego siłę, ono jest dla niego wyrocznią. Z jakiejś pieśni w Kurandzie wynika coś jeszcze: "Kiedyś Ziemia była całkowicie ciemna. We wnętrzu jaskini spała piękna kobieta - Słońce". Ani słowa o Księżycu, który jest u nich mężczyzną.
Więcej możesz przeczytać w 36/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.