W czterdziestą rocznicę najazdu The Beatles na Amerykę brytyjscy rockmani znowu zdobyli jankeskie okopy
Amerykanie w 1776 r. pogonili Brytyjczyków, ci jednak nigdy nie zrezygnowali z podboju zbuntowanej kolonii. Wymyślenie nowej tajnej broni zajęło im wprawdzie trochę czasu, gdy ta w końcu powstała - w Liverpoolu - i została przetestowana na własnym podwórku, okazała się zdumiewająco skuteczna. Rekonesans The Beatles do USA w 1964 r. zamienił się w blitzkrieg. Ameryka poddała się bez walki i pokornie otworzyła swe podwoje dla całej inwazyjnej floty.
Niemal równo w 40. rocznicę wiktorii Beatlesów Brytyjczycy znowu z powodzeniem szturmują dawną kolonię. Teraz rolę tarana odegrała grupa Coldplay, której album "A Rush of Blood to the Head"
z 2002 r. odniósł w USA ogromny sukces i sprzedał się w nakładzie 10 mln egzemplarzy. Na podobne powodzenie była skazana i tegoroczna płyta zespołu dowodzonego przez Chrisa Martina, męża Amerykanki Gwyneth Paltrow, która wcześniej z zakochanym w niej Szekspirem.
Nowa fala
W ciągu trzech lat, które upłynęły między ukazaniem się "A Rush of Blood" a "X&Y" grupy Coldplay, rockowy świat zmienił się nie do poznania. Wtedy przeciętny amerykański fan po rzuceniu nazwy Coldplay dokładał Radiohead, a po dłuższej chwili zastanowienia mógł jeszcze dorzucić Oasis czy Blur. Dziś recytuje on bez zająknienia: Franz Ferdinand, Bloc Party, Maximo Park, Kaiser Chiefs, Keane, Futureheads, Razorlight, The Kills, Snow Patrol, Hard-Fi... A tymczasem, po udanych debiutach do szturmu szykuje się nowy kontyngent liczących na życzliwe przyjęcie za oceanem wykonawców: Editors (którym prognozuje się karierę kalibru Coldplay), The Rakes, Art Brut czy fenomen ostatnich tygodni - Arctic Monkeys. Pierwsze miejsce na listach przebojów wydanego niezależnie, bez wsparcia wielkiej wytwórni płytowej, debiutanckiego singla tego zespołu "I Bet You Look Good on the Dancefloor" objawiło potencjał promocyjny tkwiący w fanach, porozumiewających się za pośrednictwem Internetu - blogów, czatów, interaktywnych serwisów muzycznych i altkulturalnych - i nowego środka porozumiewania się, za jaki należy uważać coraz bardziej multimedialne iPody.
Zjednoczone Królestwo takiego hurtowego triumfu za oceanem nie święciło od 40 lat. Naturalnie, ten nowy narybek jeszcze nie sprzedaje płyt w liczbach porównywalnych do U2 czy Coldplay, ale w ciągu ostatnich dwóch lat stał się liczącym się graczem na rockowej scenie. Prawie cztery miliony egzemplarzy pierwszego albumu Franza Ferdinanda i wróżące nie mniejszy sukces tempo rozchodzenia się ich drugiej płyty "You Could Have It So Much Better", ponad dwa miliony "Hopes And Fears" grupy Keane w 2004 r., a w tym roku ponad milionowe nakłady "Silent Alarm" Bloc Party (album uznany przez "New Musical Express" za płytę roku) dobitnie wskazują, że spora część wykonawców, która rozbujała tę nową nową falę brytyjskiego rocka, ma szansę pozostać z nami na dłużej.
Dyskretny urok amerykańskiego tortu
Nagła atrakcyjność młodych brytyjskich zespołów dla odbiorcy w USA polega na tym, że ostro i bez kompleksów zaczynają rywalizować z rockiem amerykańskim, któremu patronują The Strokes, The White Stripes, The Rapture czy Interpol. Obie strony mocno łączy oparcie się na muzyce z lat 1975-1985 - Patti Smith, Blondie, The Ramones, Television i Talking Heads oraz Joy Division, Gang Of Four, Echo & The Bunnymen, The Cure i The Smiths. O różnicach decyduje finalny szlif. Amerykanie chętnie sięgają do swych korzeni: od bluesa i folku po garażowy rock, co na przykład słychać wyraźnie na ostatnim albumie The White Stripes - "Get Behind Me Satan". Brytyjczycy natomiast odwołują się do swojej tradycji: od The Beatles, z ich pierwszych porywających witalnością i szorstką arogancją albumów, i The Kinks, po stosunkowo świeżej daty Pulp i Blur. To kolejny dowód na to, że od czasów punk rocka siłą napędową ewolucji rocka nie są związki między czarnymi i białymi artystami, jak to było za czasów młodości Elvisa Presleya, Micka Jaggera i Erica Claptona, ale konfrontacja między Wielką Brytanią i Ameryką.
Tym, co ostatecznie przesądziło o tym, że Brytyjczycy w latach 2004-2005 tak łatwo podbili USA, jest pewien negatywny aspekt tamtejszego rynku. Tam każdy sukces inauguruje seryjną produkcję imitacji, która ustaje dopiero wtedy, gdy zaśnie ostatni słuchacz. Po naszej stronie Atlantyku jest to rzecz nie do pomyślenia, bo rynek jest nieporównanie mniejszy, a do podziału jest tylko skromne ciastko. Walka między zespołami tworzonymi przez absolwentów szkół artystycznych jest więc zażarta, a sekunduje jej prasa, która pod względem okrucieństwa nie ma sobie równych na świecie. Oczywiście, każdy Brytyjczyk marzy o zatopieniu zębów w amerykańskim torcie, ale w ciągu ostatnich 25 lat udało się to niewielu: The Clash, The Police, Dire Straits, U2, Bush (był taki zespół, w Anglii totalnie lekceważony, który w połowie lat 90. sprzedał
12 mln egzemplarzy dwóch pierwszych albumów - "Sixteen Stone" i "Razorblade Suitcase"), no i Coldplay. Reszta musiała grzecznie się zadowolić tym, co ukroił amerykański gospodarz. A gospodarz ten jest wprawdzie gościnny, ale kroi skąpo.
Desant Franza Ferdinanda
Brytyjskie zespoły odkrywają dokładnie to, co pod koniec lat 70. odkryli już The Police, a nieco później U2. To, że Amerykanów może i łatwo na chwilę oczarować, ale na ich trwałą miłość i lojalność trzeba harować w pocie czoła. Od dwóch więc lat praktycznie nie schodzą z amerykańskich scen, bez szemrania koncertują w dużych salach i obskurnych klubach niewiele się różniących od publicznych toalet, są wszechobecne na wszelkiego rodzaju małych i dużych imprezach i spędach. To musiało zaprocentować. Świadczy o tym tegoroczna powtórka sukcesu ekipy Franza Ferdinanda z 2004 r. na najważniejszym dziś forum prezentacji młodego rocka, jakim jest konferencja South by South West w Austin, w stanie Teksas. Na to pięciodniowe połączenie festiwalu rockowego, targów branżowych i sympozjum naukowego Wielka Brytania wystawiła równie silny jak Ameryka kontyngent w składzie Bloc Party, Kaiser Chiefs, Futureheads, Kasabian i The Kills. Mocną brytyjską obecność na SXSW podkreślała pomysłowa kampania pod hasłem "sUK on this", sponsorowana przez połączone siły British Phonographic Industry, United Kingdom Trade & Investment, Welsh Music Foundation i Scottish Art Council.
Artystyczne talenty z jednej strony i potężne wsparcie logistyczne i finansowe ze strony poważnych instytucji wskazują, że atak brytyjskiego rocka na Amerykę nie jest jakąś spontaniczną partyzantką - jak za czasów bitelmanii, lecz operacją na miarę desantu w Normandii.
Niemal równo w 40. rocznicę wiktorii Beatlesów Brytyjczycy znowu z powodzeniem szturmują dawną kolonię. Teraz rolę tarana odegrała grupa Coldplay, której album "A Rush of Blood to the Head"
z 2002 r. odniósł w USA ogromny sukces i sprzedał się w nakładzie 10 mln egzemplarzy. Na podobne powodzenie była skazana i tegoroczna płyta zespołu dowodzonego przez Chrisa Martina, męża Amerykanki Gwyneth Paltrow, która wcześniej z zakochanym w niej Szekspirem.
Nowa fala
W ciągu trzech lat, które upłynęły między ukazaniem się "A Rush of Blood" a "X&Y" grupy Coldplay, rockowy świat zmienił się nie do poznania. Wtedy przeciętny amerykański fan po rzuceniu nazwy Coldplay dokładał Radiohead, a po dłuższej chwili zastanowienia mógł jeszcze dorzucić Oasis czy Blur. Dziś recytuje on bez zająknienia: Franz Ferdinand, Bloc Party, Maximo Park, Kaiser Chiefs, Keane, Futureheads, Razorlight, The Kills, Snow Patrol, Hard-Fi... A tymczasem, po udanych debiutach do szturmu szykuje się nowy kontyngent liczących na życzliwe przyjęcie za oceanem wykonawców: Editors (którym prognozuje się karierę kalibru Coldplay), The Rakes, Art Brut czy fenomen ostatnich tygodni - Arctic Monkeys. Pierwsze miejsce na listach przebojów wydanego niezależnie, bez wsparcia wielkiej wytwórni płytowej, debiutanckiego singla tego zespołu "I Bet You Look Good on the Dancefloor" objawiło potencjał promocyjny tkwiący w fanach, porozumiewających się za pośrednictwem Internetu - blogów, czatów, interaktywnych serwisów muzycznych i altkulturalnych - i nowego środka porozumiewania się, za jaki należy uważać coraz bardziej multimedialne iPody.
Zjednoczone Królestwo takiego hurtowego triumfu za oceanem nie święciło od 40 lat. Naturalnie, ten nowy narybek jeszcze nie sprzedaje płyt w liczbach porównywalnych do U2 czy Coldplay, ale w ciągu ostatnich dwóch lat stał się liczącym się graczem na rockowej scenie. Prawie cztery miliony egzemplarzy pierwszego albumu Franza Ferdinanda i wróżące nie mniejszy sukces tempo rozchodzenia się ich drugiej płyty "You Could Have It So Much Better", ponad dwa miliony "Hopes And Fears" grupy Keane w 2004 r., a w tym roku ponad milionowe nakłady "Silent Alarm" Bloc Party (album uznany przez "New Musical Express" za płytę roku) dobitnie wskazują, że spora część wykonawców, która rozbujała tę nową nową falę brytyjskiego rocka, ma szansę pozostać z nami na dłużej.
Dyskretny urok amerykańskiego tortu
Nagła atrakcyjność młodych brytyjskich zespołów dla odbiorcy w USA polega na tym, że ostro i bez kompleksów zaczynają rywalizować z rockiem amerykańskim, któremu patronują The Strokes, The White Stripes, The Rapture czy Interpol. Obie strony mocno łączy oparcie się na muzyce z lat 1975-1985 - Patti Smith, Blondie, The Ramones, Television i Talking Heads oraz Joy Division, Gang Of Four, Echo & The Bunnymen, The Cure i The Smiths. O różnicach decyduje finalny szlif. Amerykanie chętnie sięgają do swych korzeni: od bluesa i folku po garażowy rock, co na przykład słychać wyraźnie na ostatnim albumie The White Stripes - "Get Behind Me Satan". Brytyjczycy natomiast odwołują się do swojej tradycji: od The Beatles, z ich pierwszych porywających witalnością i szorstką arogancją albumów, i The Kinks, po stosunkowo świeżej daty Pulp i Blur. To kolejny dowód na to, że od czasów punk rocka siłą napędową ewolucji rocka nie są związki między czarnymi i białymi artystami, jak to było za czasów młodości Elvisa Presleya, Micka Jaggera i Erica Claptona, ale konfrontacja między Wielką Brytanią i Ameryką.
Tym, co ostatecznie przesądziło o tym, że Brytyjczycy w latach 2004-2005 tak łatwo podbili USA, jest pewien negatywny aspekt tamtejszego rynku. Tam każdy sukces inauguruje seryjną produkcję imitacji, która ustaje dopiero wtedy, gdy zaśnie ostatni słuchacz. Po naszej stronie Atlantyku jest to rzecz nie do pomyślenia, bo rynek jest nieporównanie mniejszy, a do podziału jest tylko skromne ciastko. Walka między zespołami tworzonymi przez absolwentów szkół artystycznych jest więc zażarta, a sekunduje jej prasa, która pod względem okrucieństwa nie ma sobie równych na świecie. Oczywiście, każdy Brytyjczyk marzy o zatopieniu zębów w amerykańskim torcie, ale w ciągu ostatnich 25 lat udało się to niewielu: The Clash, The Police, Dire Straits, U2, Bush (był taki zespół, w Anglii totalnie lekceważony, który w połowie lat 90. sprzedał
12 mln egzemplarzy dwóch pierwszych albumów - "Sixteen Stone" i "Razorblade Suitcase"), no i Coldplay. Reszta musiała grzecznie się zadowolić tym, co ukroił amerykański gospodarz. A gospodarz ten jest wprawdzie gościnny, ale kroi skąpo.
Desant Franza Ferdinanda
Brytyjskie zespoły odkrywają dokładnie to, co pod koniec lat 70. odkryli już The Police, a nieco później U2. To, że Amerykanów może i łatwo na chwilę oczarować, ale na ich trwałą miłość i lojalność trzeba harować w pocie czoła. Od dwóch więc lat praktycznie nie schodzą z amerykańskich scen, bez szemrania koncertują w dużych salach i obskurnych klubach niewiele się różniących od publicznych toalet, są wszechobecne na wszelkiego rodzaju małych i dużych imprezach i spędach. To musiało zaprocentować. Świadczy o tym tegoroczna powtórka sukcesu ekipy Franza Ferdinanda z 2004 r. na najważniejszym dziś forum prezentacji młodego rocka, jakim jest konferencja South by South West w Austin, w stanie Teksas. Na to pięciodniowe połączenie festiwalu rockowego, targów branżowych i sympozjum naukowego Wielka Brytania wystawiła równie silny jak Ameryka kontyngent w składzie Bloc Party, Kaiser Chiefs, Futureheads, Kasabian i The Kills. Mocną brytyjską obecność na SXSW podkreślała pomysłowa kampania pod hasłem "sUK on this", sponsorowana przez połączone siły British Phonographic Industry, United Kingdom Trade & Investment, Welsh Music Foundation i Scottish Art Council.
Artystyczne talenty z jednej strony i potężne wsparcie logistyczne i finansowe ze strony poważnych instytucji wskazują, że atak brytyjskiego rocka na Amerykę nie jest jakąś spontaniczną partyzantką - jak za czasów bitelmanii, lecz operacją na miarę desantu w Normandii.
Więcej możesz przeczytać w 1/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.