Zachodni producenci corocznie przynoszą w ząbkach do praskiego Barrandova nie mniej niż 80 mln USD
Informacja przebiegła dołem. Bo na kolumnach powyżej rozpierała się dyskusja o Polskim Instytucie Sztuki Filmowej i arcydziełach, które pod państwową kroplówką wygeneruje on w sezonie 2006. A dołem, po cichutku, że studia filmowe w praskim Barrandovie ciepłą rączką wyłożyły właśnie 4 mln dolarów (z ogonkiem) na dalszy pomyślny rozwój. Od tej wiadomości osunęliśmy się w nasz filmowy grajdoł jeszcze niżej. Jeżeli to możliwe.
Bo stan licznika jest taki, że zachodni producenci corocznie przynoszą w ząbkach do Barrandova nie mniej niż 80 mln dolarów. I jeszcze się z tym bogactwem napraszają, bo Hollywood na dzień dobry życzy sobie dwa, trzy razy więcej za wszystko. Plus użeranie się ze związkami zawodowymi, co kosztuje zdrowie. A związki nie dopuszczą na plan statysty poniżej 100 dolarów za filmodniówkę. Tymczasem w Barrandovie za 30 dolarów aktorzy (!) zaludniają trzeci plan punktualnie i z poczuciem misji. Co w roku 2002 sprawiło, że na tamtym terenie powstała "Tożsamość Bourne`a", w roku świeżo minionym "Oliver Twist", a w obecnym - najnowszy bondziak "Casino Royale". Po kosztach.
I żeby nam było jeszcze bardziej przykro, rozłóżmy tę czeską dalekowzroczność i naszą głupotę w czasie i przestrzeni. Bo oto lata 20. pogodnie przelewają się w lata 30. My najwyższym wysiłkiem na przeszklonym poddaszu w kamienicy przy placu Trzech Krzyży (w poniedziałki, bo aktorzy mają wolne w teatrze) kręcimy zaloty ordynata Michorowskiego do Stefci Rudeckiej. A tymczasem pięć kilometrów za granicą Pragi Vaclav Havel (tatuś tego Vaclava Havla) wytycza działkę pod rozległe profesjonalne studia filmowe. Latka lecą. My w 1935 r. przez 32 godziny kręcimy najdłuższą w polskim kinie scenę na jednym ujęciu: pięć minut tańca w "Manewrach miłosnych". A Czesi tylko w jednym 1935 r. wypuszczają z Barrandova lekką ręką 50 filmów z tańcami do koloru, do wyboru. I tak co roku. A rzecz się dzieje w zaledwie 13-milionowym "kraiku Czechosłowacja", obarczonym milionem bezrobotnych. W tym samym czasie my pęczniejemy z dumy, bo od wynalezienia kinematografu do wojny nakręciliśmy wszystkiego 150 kawałków.
Gdy Warszawę fotografowało leicą może kilkunastu esesmanów, studia z Barrandovie opuszczało każdego roku 100 (!) filmów. A Goebbels dołożył im jeszcze kabinę do kręcenia ujęć pod wodą. Wystarczało nosić drabinę na planie, by się wyreklamować od służby w Wehrmachcie. Doszło do tego, że gdy Aleksander Ford kręcił w 1948 r. "Ulicę graniczną" o powstaniu w warszawskim getcie, plenerów nie szukał na Nalewkach, ale w Barrandovie. Bo tamtejsi dekoratorzy urządzili mu takie getto, że Umschlagplatz wysiadał. I tak już zostało. Kiedy my za tłustego Gierka dawaliśmy po 30 filmów, Czesi kręcili ich trzy razy więcej. I jeszcze nam pomagali. Na przykład przy "Janosiku" - w scenach jaskiniowych. Bo także jaskinie tatrzańskie przy Barrandovie wysiadały.
I jak tu się dziwić, że gdy za późnego Jaruzelskiego halę zdjęciową Wytwórni Filmowej w Łodzi przejmował Agro Bank na pomieszczenia biurowe, a tamtejsi dekoratorzy przestawiali się na produkcję trumien, do Barrandova zjechała Barbra Streisand. Sceny z życia lubelskich Żydów do filmu "Yentl" kręciła w Barrandovie. No a to, że Milos Forman "Amadeusza" (złoty strzał oscarowy w sezonie 1984) kręcił pod Pragą, było więcej niż oczywiste.
No i teraz oni jeszcze w ten cały dobrobyt wpuszczają 4 mln dolarów. Więc my tę informację puszczamy dołem, bo po co ma nas szlag trafić? Skoro właśnie zaparzyliśmy kawę celem zainicjowania debaty w ważkiej kwestii Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Bo co się w żniwa zbiera w pierwszej kolejności, gdy plony są zagrożone? Zbiera się Biuro Polityczne. Nigdy nie było inaczej.
Bo stan licznika jest taki, że zachodni producenci corocznie przynoszą w ząbkach do Barrandova nie mniej niż 80 mln dolarów. I jeszcze się z tym bogactwem napraszają, bo Hollywood na dzień dobry życzy sobie dwa, trzy razy więcej za wszystko. Plus użeranie się ze związkami zawodowymi, co kosztuje zdrowie. A związki nie dopuszczą na plan statysty poniżej 100 dolarów za filmodniówkę. Tymczasem w Barrandovie za 30 dolarów aktorzy (!) zaludniają trzeci plan punktualnie i z poczuciem misji. Co w roku 2002 sprawiło, że na tamtym terenie powstała "Tożsamość Bourne`a", w roku świeżo minionym "Oliver Twist", a w obecnym - najnowszy bondziak "Casino Royale". Po kosztach.
I żeby nam było jeszcze bardziej przykro, rozłóżmy tę czeską dalekowzroczność i naszą głupotę w czasie i przestrzeni. Bo oto lata 20. pogodnie przelewają się w lata 30. My najwyższym wysiłkiem na przeszklonym poddaszu w kamienicy przy placu Trzech Krzyży (w poniedziałki, bo aktorzy mają wolne w teatrze) kręcimy zaloty ordynata Michorowskiego do Stefci Rudeckiej. A tymczasem pięć kilometrów za granicą Pragi Vaclav Havel (tatuś tego Vaclava Havla) wytycza działkę pod rozległe profesjonalne studia filmowe. Latka lecą. My w 1935 r. przez 32 godziny kręcimy najdłuższą w polskim kinie scenę na jednym ujęciu: pięć minut tańca w "Manewrach miłosnych". A Czesi tylko w jednym 1935 r. wypuszczają z Barrandova lekką ręką 50 filmów z tańcami do koloru, do wyboru. I tak co roku. A rzecz się dzieje w zaledwie 13-milionowym "kraiku Czechosłowacja", obarczonym milionem bezrobotnych. W tym samym czasie my pęczniejemy z dumy, bo od wynalezienia kinematografu do wojny nakręciliśmy wszystkiego 150 kawałków.
Gdy Warszawę fotografowało leicą może kilkunastu esesmanów, studia z Barrandovie opuszczało każdego roku 100 (!) filmów. A Goebbels dołożył im jeszcze kabinę do kręcenia ujęć pod wodą. Wystarczało nosić drabinę na planie, by się wyreklamować od służby w Wehrmachcie. Doszło do tego, że gdy Aleksander Ford kręcił w 1948 r. "Ulicę graniczną" o powstaniu w warszawskim getcie, plenerów nie szukał na Nalewkach, ale w Barrandovie. Bo tamtejsi dekoratorzy urządzili mu takie getto, że Umschlagplatz wysiadał. I tak już zostało. Kiedy my za tłustego Gierka dawaliśmy po 30 filmów, Czesi kręcili ich trzy razy więcej. I jeszcze nam pomagali. Na przykład przy "Janosiku" - w scenach jaskiniowych. Bo także jaskinie tatrzańskie przy Barrandovie wysiadały.
I jak tu się dziwić, że gdy za późnego Jaruzelskiego halę zdjęciową Wytwórni Filmowej w Łodzi przejmował Agro Bank na pomieszczenia biurowe, a tamtejsi dekoratorzy przestawiali się na produkcję trumien, do Barrandova zjechała Barbra Streisand. Sceny z życia lubelskich Żydów do filmu "Yentl" kręciła w Barrandovie. No a to, że Milos Forman "Amadeusza" (złoty strzał oscarowy w sezonie 1984) kręcił pod Pragą, było więcej niż oczywiste.
No i teraz oni jeszcze w ten cały dobrobyt wpuszczają 4 mln dolarów. Więc my tę informację puszczamy dołem, bo po co ma nas szlag trafić? Skoro właśnie zaparzyliśmy kawę celem zainicjowania debaty w ważkiej kwestii Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Bo co się w żniwa zbiera w pierwszej kolejności, gdy plony są zagrożone? Zbiera się Biuro Polityczne. Nigdy nie było inaczej.
Więcej możesz przeczytać w 1/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.