Liderzy LPR i Samoobrony muszą przyjąć dyktat PiS albo zostaną odesłani na polityczną emeryturę
Ugrupowania, które weszły w nieformalną koalicję z PiS i poparły rząd Kazimierza Marcinkiewicza, nie mają powodu do radości z mijającego roku. Jak pokazują badania opinii publicznej, LPR, PSL i Samoobrona szybko tracą swoich zwolenników. Obdarzają oni teraz zaufaniem PiS, które dzięki temu coraz wyżej szybuje w sondażach. Za to LPR i PSL trwale lokują się poniżej pięcioprocentowego progu wyborczego, a i Samoobrona niebezpiecznie zbliża się do tej granicy politycznego unicestwienia.
Jest wprawdzie początek kadencji i dołujące w sondażach partie mogłyby się tym nie przejmować, gdyby nie to, że zanik społecznego poparcia radykalnie zmienia moc ich politycznego oddziaływania. Giertychowi i Lepperowi wydawało się, że jeśli nie dojdzie do koalicji PiS i Platformy Obywatelskiej, bracia Kaczyńscy staną się ich zakładnikami. Będą zdani na ich łaskę i niełaskę albo na ponowne, bardzo upokarzające umizgiwanie się do Tuska i Rokity. Liderzy LPR i Samoobrony byli wręcz pewni, że złowią osamotnione PiS niczym Kozacy Tatarzyna. Okazało się jednak, że to Tatarzyn za łeb trzyma. PiS przejęło znaczną część ich wyborców i dyktuje teraz warunki bezsilnym wodzom stopniałych armii. Albo przyjmą jego dyktat, albo zafunduje im nowe wybory i definitywnie odeśle na polityczną emeryturę.
Historia polityki jest pełna takich przykładów. Równie bolesna przygoda spotkała partie lewicy w maju 1926 r. Poparły one zamachowe działania Józefa Piłsudskiego, chociaż jako zdeklarowane zwolenniczki demokracji parlamentarnej powinny się przeciwstawić przewrotowi. Liczyły jednak, że rękami marszałka pognębią swojego śmiertelnego wroga, jakim była endecka prawica, i zapewnią sobie udział we władzy, niemożliwy do osiągnięcia w innych warunkach. Piłsudski, owszem, poparcie przyjął, ale zakładnikiem lewicy być nie zamierzał. Korzystał ze wsparcia majowych sprzymierzeńców tak długo, jak było to niezbędne do podkopania wpływów prawicy. Kiedy ją osłabił, zwrócił się przeciwko niedawnym przyjaciołom. Nie chciał ich zniszczyć, a jedynie zamienić w posłusznych wasali. Kiedy nie zaakceptowali tej roli, najpierw osłabił ich rozłamami, a potem brutalnie zaatakował, nie bacząc na dawne przyjaźnie i kierując się wyłącznie własnymi celami politycznymi.
Nie trzeba być Pytią, by przewidzieć powtórkę tego scenariusza. Liderzy mniejszych ugrupowań sejmowych udzielających wsparcia PiS będą mieli do wyboru: albo pogodzą się z jego hegemoniczną pozycją, albo w 2006 r. wydana im zostanie wojna, w której nie będzie się brało jeńców. O efekcie tego starcia przesądzą wyborcy. A im - jak już była mowa - coraz bardziej podoba się rządzące PiS, a nie wykonujący na jego rzecz czarną robotę polityczni murzyni z LPR i Samoobrony. Murzyn - jak w sztuce Schillera - już zrobił swoje i może odejść.
Jest wprawdzie początek kadencji i dołujące w sondażach partie mogłyby się tym nie przejmować, gdyby nie to, że zanik społecznego poparcia radykalnie zmienia moc ich politycznego oddziaływania. Giertychowi i Lepperowi wydawało się, że jeśli nie dojdzie do koalicji PiS i Platformy Obywatelskiej, bracia Kaczyńscy staną się ich zakładnikami. Będą zdani na ich łaskę i niełaskę albo na ponowne, bardzo upokarzające umizgiwanie się do Tuska i Rokity. Liderzy LPR i Samoobrony byli wręcz pewni, że złowią osamotnione PiS niczym Kozacy Tatarzyna. Okazało się jednak, że to Tatarzyn za łeb trzyma. PiS przejęło znaczną część ich wyborców i dyktuje teraz warunki bezsilnym wodzom stopniałych armii. Albo przyjmą jego dyktat, albo zafunduje im nowe wybory i definitywnie odeśle na polityczną emeryturę.
Historia polityki jest pełna takich przykładów. Równie bolesna przygoda spotkała partie lewicy w maju 1926 r. Poparły one zamachowe działania Józefa Piłsudskiego, chociaż jako zdeklarowane zwolenniczki demokracji parlamentarnej powinny się przeciwstawić przewrotowi. Liczyły jednak, że rękami marszałka pognębią swojego śmiertelnego wroga, jakim była endecka prawica, i zapewnią sobie udział we władzy, niemożliwy do osiągnięcia w innych warunkach. Piłsudski, owszem, poparcie przyjął, ale zakładnikiem lewicy być nie zamierzał. Korzystał ze wsparcia majowych sprzymierzeńców tak długo, jak było to niezbędne do podkopania wpływów prawicy. Kiedy ją osłabił, zwrócił się przeciwko niedawnym przyjaciołom. Nie chciał ich zniszczyć, a jedynie zamienić w posłusznych wasali. Kiedy nie zaakceptowali tej roli, najpierw osłabił ich rozłamami, a potem brutalnie zaatakował, nie bacząc na dawne przyjaźnie i kierując się wyłącznie własnymi celami politycznymi.
Nie trzeba być Pytią, by przewidzieć powtórkę tego scenariusza. Liderzy mniejszych ugrupowań sejmowych udzielających wsparcia PiS będą mieli do wyboru: albo pogodzą się z jego hegemoniczną pozycją, albo w 2006 r. wydana im zostanie wojna, w której nie będzie się brało jeńców. O efekcie tego starcia przesądzą wyborcy. A im - jak już była mowa - coraz bardziej podoba się rządzące PiS, a nie wykonujący na jego rzecz czarną robotę polityczni murzyni z LPR i Samoobrony. Murzyn - jak w sztuce Schillera - już zrobił swoje i może odejść.
Więcej możesz przeczytać w 1/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.