W słowniku biograficznym wielcy posortowani, cali w datach i przypisach: martwica
Dostawa zamulacza Szanownych Państwa oczekuje. Na początku marca rozpocznie żywot księgarniany "Słownik biograficzny historii Polski" (Ossolineum, pięć tysięcy haseł i pompa). Wielcy posortowani, cali w datach i przypisach: martwica. Szkoda, bo ich kocham. Tyle że kocham inaczej.
Kocham Janusza Kusocińskiego. Ale tego w spazmach. Stoi na najwyższym pudle olimpijskim na stadionie w Los Angeles w 1932 r. Z głośnika biegnie "Mazurek" (złoty medal za 10 km w 30 minut z drobiazgiem), a Kusociński zachłystuje się łzami. Nie ze wzruszenia! Bałwan włożył do najważniejszego biegu w swoim życiu kolce, raz - nowe, dwa - o numer za małe. Stopy - jedna rana. A łzy? Stadion widzi sentymenty, ale tylko Kusociński zna prawdę: to nie on, to organizm popuszcza. Takiego bólu nie wytrzyma ani sekundy dłużej.
Kocham Leonida Teligę. Ale nie "wilka morskiego" z pierwszych szpalt. Kocham go w stadium zezwierzęcenia. Kocham go 5 kwietnia 1969 r., kiedy pod Casablanką zamyka pętlę wokół Ziemi. Zgiętego w pałąk przez lumbago, plującego żółcią, bez czucia w dłoniach. Zdecydowanego na opłynięcie globu kosztem życia. Do entuzjastów wycharczał tylko: "Gorącej herbaty. Gdzie jest lekarz? Sucha pościel". Przeżył jeszcze rok. Lekarze uznali to za cud.
Kocham Edwarda Stachurę. Ale nie w fazie, gdy warszawka obcmokuje go na salonach. I nie wtedy, gdy zawiązuje sobie pętlę i zawisa na klamce. Kocham Stachurę, który wyklepuje piłę na wyrębie. Nie będzie francuskim pieskiem Związku Literatów - pojedzie rżnąć drewno w nadleśnictwie Kotla. Zdrowo, bo na powietrzu i wśród drwali. Teraz tłucze piłę młotkiem, bo ząbki nierówne. Parcie do ludu miał niezwalczone, a nie wiedział, że ząbki w pile muszą być wygięte. Bo jeden "tnący", a drugi "uprzątający".
Kocham Stanisława Marusarza. Ale nie wtedy, gdy rywale mistrza leżą pokotem pod progiem skoczni, byle tylko podpatrzeć ten jedyny moment, kiedy Marusarz wzbija się i szybuje. Kocham go dwadzieścia lat wcześniej. Szczeniaka, który cudem uszedł śmierci, niosą matce, leśniczynie spod Zakopanego. Rozmontował ojcu beczkę, deszczułki podwiązał pod stopy sznurkiem i zamachnął się skakać z Jaworzynki. Przeżył. Na razie skończyło się na: "Kaś tę kufę ozbił?" i podhalańskich cięgach. Ale jak się Stasiek wyrwał matce, to go już potem nikt nie utrzymał - nawet krakowskie gestapo w więzieniu na Montelupich.
Kocham Czesława Miłosza. Tyle że nie wyfraczonego przed królem szwedzkim jesienią 1980 r., ale Miłosza młodszego o trzydzieści lat. O marcowym świcie wraca warszawską ulicą z rautu Bierutowskich dyplomatów. W płaszczu podbitym, bo chłód. Ulicą ciągną ciężarówki z akowcami, których ubecja wygarnęła tej nocy. A każdy z chłopaków w kusej marynareczce. Więc Miłosz decyduje: nie będzie się obnosił w dyplomatycznym płaszczu, gdy chłopaki marnieją na zimnie. Zostanie na Zachodzie. Co go to będzie kosztować? Najmarniej tyle, że nikt więcej o nim nie usłyszy.
Kocham Franciszka Żwirkę i Stanisława Wigurę. Ale nie wtedy, gdy tłum na Okęciu zdziera im z nóg skarpetki, byle tylko wrócić do domu z relikwią. Po zwycięzcach największej imprezy lotniczej świata - Challenge 32. Kocham ich dwa tygodnie później. Właśnie im odbiło. Wsiadają do tej samej maszynki RWD-6, którą inżynier Wigura wyklepał młotkiem w podwarszawskim hangarze. Tej, którą wyżyłowali do ostatka, oblatując całą Europę. Zmierzają do Czech. Nad Beskidem dmuchnęło. Samolot w sekundzie rozpadł się na części. Runęli.
Nie mogę. Ale gdybym mógł, przytrzymałbym tych geniuszy choć na chwilę. Na ten metr od ziemi. Zanim się zderzą z własną głupotą. Na śmierć.
Kocham Janusza Kusocińskiego. Ale tego w spazmach. Stoi na najwyższym pudle olimpijskim na stadionie w Los Angeles w 1932 r. Z głośnika biegnie "Mazurek" (złoty medal za 10 km w 30 minut z drobiazgiem), a Kusociński zachłystuje się łzami. Nie ze wzruszenia! Bałwan włożył do najważniejszego biegu w swoim życiu kolce, raz - nowe, dwa - o numer za małe. Stopy - jedna rana. A łzy? Stadion widzi sentymenty, ale tylko Kusociński zna prawdę: to nie on, to organizm popuszcza. Takiego bólu nie wytrzyma ani sekundy dłużej.
Kocham Leonida Teligę. Ale nie "wilka morskiego" z pierwszych szpalt. Kocham go w stadium zezwierzęcenia. Kocham go 5 kwietnia 1969 r., kiedy pod Casablanką zamyka pętlę wokół Ziemi. Zgiętego w pałąk przez lumbago, plującego żółcią, bez czucia w dłoniach. Zdecydowanego na opłynięcie globu kosztem życia. Do entuzjastów wycharczał tylko: "Gorącej herbaty. Gdzie jest lekarz? Sucha pościel". Przeżył jeszcze rok. Lekarze uznali to za cud.
Kocham Edwarda Stachurę. Ale nie w fazie, gdy warszawka obcmokuje go na salonach. I nie wtedy, gdy zawiązuje sobie pętlę i zawisa na klamce. Kocham Stachurę, który wyklepuje piłę na wyrębie. Nie będzie francuskim pieskiem Związku Literatów - pojedzie rżnąć drewno w nadleśnictwie Kotla. Zdrowo, bo na powietrzu i wśród drwali. Teraz tłucze piłę młotkiem, bo ząbki nierówne. Parcie do ludu miał niezwalczone, a nie wiedział, że ząbki w pile muszą być wygięte. Bo jeden "tnący", a drugi "uprzątający".
Kocham Stanisława Marusarza. Ale nie wtedy, gdy rywale mistrza leżą pokotem pod progiem skoczni, byle tylko podpatrzeć ten jedyny moment, kiedy Marusarz wzbija się i szybuje. Kocham go dwadzieścia lat wcześniej. Szczeniaka, który cudem uszedł śmierci, niosą matce, leśniczynie spod Zakopanego. Rozmontował ojcu beczkę, deszczułki podwiązał pod stopy sznurkiem i zamachnął się skakać z Jaworzynki. Przeżył. Na razie skończyło się na: "Kaś tę kufę ozbił?" i podhalańskich cięgach. Ale jak się Stasiek wyrwał matce, to go już potem nikt nie utrzymał - nawet krakowskie gestapo w więzieniu na Montelupich.
Kocham Czesława Miłosza. Tyle że nie wyfraczonego przed królem szwedzkim jesienią 1980 r., ale Miłosza młodszego o trzydzieści lat. O marcowym świcie wraca warszawską ulicą z rautu Bierutowskich dyplomatów. W płaszczu podbitym, bo chłód. Ulicą ciągną ciężarówki z akowcami, których ubecja wygarnęła tej nocy. A każdy z chłopaków w kusej marynareczce. Więc Miłosz decyduje: nie będzie się obnosił w dyplomatycznym płaszczu, gdy chłopaki marnieją na zimnie. Zostanie na Zachodzie. Co go to będzie kosztować? Najmarniej tyle, że nikt więcej o nim nie usłyszy.
Kocham Franciszka Żwirkę i Stanisława Wigurę. Ale nie wtedy, gdy tłum na Okęciu zdziera im z nóg skarpetki, byle tylko wrócić do domu z relikwią. Po zwycięzcach największej imprezy lotniczej świata - Challenge 32. Kocham ich dwa tygodnie później. Właśnie im odbiło. Wsiadają do tej samej maszynki RWD-6, którą inżynier Wigura wyklepał młotkiem w podwarszawskim hangarze. Tej, którą wyżyłowali do ostatka, oblatując całą Europę. Zmierzają do Czech. Nad Beskidem dmuchnęło. Samolot w sekundzie rozpadł się na części. Runęli.
Nie mogę. Ale gdybym mógł, przytrzymałbym tych geniuszy choć na chwilę. Na ten metr od ziemi. Zanim się zderzą z własną głupotą. Na śmierć.
Więcej możesz przeczytać w 8/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.