W północnej Ugandzie właśnie kończy się najokrutniejsza z afrykańskich wojen
Rozklekotany autobus rusza przed świtem. Chyba jako jedyny z kilkudziesięciu wyjeżdżających z dworca w Kampali jest prawie pusty. Bagaż nielicznych pasażerów to głównie reklamówki wypchane chlebem oraz worki z ryżem i fasolą. Po siedmiu godzinach podróży na północ, dawno po tym, jak asfaltowa szosa zmieniła się w błotnisty dziedziniec, w miasteczku Pabo wsiadają żołnierze ubrani w pocerowane mundury i gumiaki. Rozsiadają się przy tylnej szybie i w otwartych drzwiach. Od tej chwili autobus, trzeszcząc, jakby się miał rozlecieć, pędzi w konwoju z kilkoma innymi samochodami. Zwalnia tylko przy wojskowych posterunkach. Kilka miesięcy temu jeden z autobusów nie zdążył wyruszyć z konwojem. Pół godziny później wszyscy pasażerowie byli martwi. Partyzanci spalili ich żywcem. Wrak tamtego autobusu ponuro wystaje z wysokiej trawy na poboczu. Tak zaczyna się położona na północy Ugandy ziemia ludu Acholi. Miejsce, o którym była wysłanniczka ONZ Olara A. Otunnu niedawno napisała, że po cichu dokonuje się tu ludobójstwo, prawdopodobnie jedno z największych na świecie.
Tłuczenie ludzi na śmierć maczetami, masowe gwałty, rozpruwanie brzuchów ciężarnych kobiet i wyjmowanie z nich dzieci, obcinanie piersi, nóg, warg, uszu, główÉ Trudno znaleźć zbrodnie, do których tu nie doszło. Dokonywały ich zwykle dzieci. Wcześniej porywali je partyzanci z Bożej Armii Oporu, zmieniając z ofiar w oprawców. Czasem były zmuszane do zabijania rodziców, rodzeństwa, sąsiadów. A wszystko to za podszeptami Ducha Świętego, z którym podobno rozmawia przywódca rebeliantów Joseph Kony. W ubiegłą sobotę, po dwóch miesiącach negocjacji, ugandyjski rząd podpisał z rebeliantami porozumienie o zawieszeniu broni. Kony obiecał, że wejdzie w życie we wtorek. Odkąd zaczęły się te rozmowy, pierwszy raz od lat jest spokojniej. Mało kto jednak wierzy, że rzeczywiście nastanie pokój.
Odpocząć znaczy umrzeć
W Gulu, które wygląda jak zwykłe miasteczko na afrykańskiej prowincji, niedaleko magazynów Światowego Programu Żywnościowego znajduje się ośrodek dla dzieci, które były żołnierzami. Na jednej ze ścian wisi kartka. Dziecięcą ręką narysowano na niej ogień oraz kilku mężczyzn z karabinami i czymś, co przypomina tasaki. Obok nich stoi mniejsza postać. Też ma tasak, ale tylko ten jest pomazany czerwoną kredką.
William, 10 lat: "Byliśmy w domu. Porwali mnie i starszego brata. [É] Najpierw nas pobili, a potem popędzili przez busz. Kazali mi nieść radiostację i karabin dowódcy. Był ciężki i bałem się, że wystrzeli mi w ramię, ale nie miał amunicji. Potem dołączyliśmy do większej grupy i szliśmy bardzo daleko, aż mi stopy spuchły. Jak ktoś powiedział, że go boli, to oni pytali: czy powinniśmy dać mu odpocząć? Ale to znaczyło, że cię zabiją, więc jeśli nie chciałeś umrzeć, musiałeś mówić, że nie chcesz odpoczywać. Wiele dzieci próbowało uciec, ale oni je zabili. Bałem się i tęskniłem do mamy". William mówił to coraz ciszej, opuszczając coraz niżej głowę, aż wreszcie oparł czoło o blat stołu.
Rebelianci zwykle przychodzili do wiosek w nocy. Plądrowali je i palili. Często zabijali dorosłych lub okaleczali tak, by nie mogli powiedzieć, kto ich napadł. Najmniejsze dzieci i takie, które nie były zdolne do długiej wędrówki, także często zabijano. Starsze brano do niewoli. Jedną z osób, które przetrwały napaść, był14-latek z wioski pod Kitgum. Jego nogi rebelianci zmasakrowali. Przez tydzień czołgał się w stronę miasta. Dzień po tym, jak go znaleziono i dowieziono do szpitala, zmarł. Pochowano go niedaleko wejścia do szpitala. Na grobie oznaczonym dwoma zatkniętymi w ziemię patykami nie ma tabliczki, bo nie wiadomo, jak chłopiec miał na imię.
Kule czerwone w nocy
Porwane dzieci przez pierwszy tydzień nie dostawały jedzenia ani wody. Te, które płakały, były za słabe, by podołać morderczej wędrówce, próbowały uciec albo zachorowały, zabijano. Zabójstw zwykle dokonywały inne dzieci. Większość z nich pierwszy raz musiała zabić w ciągu tygodnia od uprowadzenia. Dowódcy mówili im, że po tym, jak popełniły zbrodnię, nie będą mogły już nigdy wrócić do domu. Sharon, 13 lat: "Jedna z dziewczyn próbowała uciec, ale ją złapali. Powiedzieli, że musimy ją zabić. Jakby ktoś odmówił, też by go zabili". Christie, 17 lat: "Jak widziałam to pierwszy raz, to jakbym sama umarła. I przestałam czuć".
Dzieci, które przeżyły drogę przez dżunglę i potyczki z ugandyjską armią, docierały zwykle do obozów rebeliantów na południu Sudanu. Tam uczono je walki i obsługi broni. Dziewczynki rozdzielano między starszych rebeliantów. W obozach śmiertelne żniwo zbierały malaria, głód i brak wody. W zeznaniach dzieci często powtarza się, że część z nich sprzedano sudańskim żołnierzom. Od lat istniał układ między Konym a władzami Sudanu. W zamian za broń i żywność dzieci wyszkolone w jego obozach walczyły ze znienawidzoną przez władze w Chartumie Sudańską Ludową Armią Wyzwolenia (SPLA). W ubiegłym roku SPLA dogadała się jednak z rządem. Chartum pozwolił, by ugandyjska armia zapuszczała się w głąb Sudanu, by ścigać rebeliantów KonyŐego. W tych bitwach ginęły setki dzieci. Catherine, 17 lat: "Arabowie [tak dzieci nazywają sudańskich żołnierzy], dowódcy KonyŐego i Juma Orisa [tytułowany dowódcą Frontu Zachodniego Brzegu Nilu w Bożej Armii Oporu] zebrali się przed walką. [É] Jedna kobieta kazała mi iść za obóz po wodę [É] i tam usłyszałam, że czołgi wjechały do obozu. Był późny wieczór. Kule w nocy są czerwone. Wiele godzin czekałam, aż zrobi się zupełnie cicho, i wtedy wróciłam. Wszędzie były inne dzieci. Wyglądały, jakby spały, ale one nie żyły. Usłyszałam ludzi mówiących w suahili i wiedziałam, że to SPLA, bo Kony ani Arabowie nie mówią w suahili. Jeden SPLA zobaczył mnie i zaczął krzyczeć. SPLA zabrali mnie do ugandyjskich żołnierzy, którzy byli w Sudanie, a potem przywieźli do Gulu".
Podczas ataków rebeliantów SPLA i Ugandyjczyków większość obozów Bożej Armii Oporu została zniszczona. Jej dowódcy zdołali jednak umknąć i ukrywają się w Parku Narodowym Garamba na terytorium Konga przy ugandyjskiej granicy.
Pokonać winę
"Poyo too per weny" - mawiają Acholi, co znaczy: śmierć jest blizną, która się nie goi. - Część dzieci nie jest w stanie rozpocząć rehabilitacji lub jej odmawia - mówi Christine, wolontariuszka ze schroniska dla byłych dzieci-żołnierzy Arka Noego w Gulu. Niektórym udaje się przemycić ostre przedmioty. Wtedy w nocy okaleczają siebie albo inne dzieci. Tłumaczą, że jeśli nie widzą zbyt długo krwi, czują się niepewnie.
Ośrodki, do których trafiają dzieci, starają się znaleźć ich rodziców. Część nie ma jednak gdzie wracać, bo rodziny zginęły albo nie chcą ich, obwiniając o okaleczenie bądź zabicie kogoś bliskiego. - Są też dzieci, które nie chcą wracać z powodu poczucia winy. Staramy się je przekonać, że choć robiły przerażające rzeczy, to wciąż zasługują na to, by je kochać - mówi Julius Tibia z Organizacji Wspierania Dzieci w Gulu. Zwykle jednak rodzice zgłaszają się sami. Bywa, że ci, którym udaje się odnaleźć dziecko, doznają szoku, widząc synów z odciętymi ustami czy odrąbanymi dłońmi, a nastoletnie córki z ich własnymi dziećmi na rękach. Jednocześnie prawie wszystkie uratowane dziewczynki mają choroby przenoszone drogą płciową. - Możliwe, że większość ma też AIDS, ale po tym, co przeszły, nikt im nie będzie robił testów, które wykażą, że i tak umrą - twierdzi Joshua Obonu z ośrodka rehabilitacji Stowarzyszenia Spraw Kobiet w Kingum. - Zresztą, w naszej kulturze nie mówi się o seksie, a gwałt to wstydliwa rzecz. Dzieciom łatwiej przychodzi wyznanie, że kogoś zabiły, niż że zostały zgwałcone albo zmuszono je do gwałcenia.
Malaika, czyli anioł
"Mieszkających na północy Acholich tępił już Idi Amin. Choć pochodził z tego samego regionu, wywodził się z Kakwów. Acholim, którzy od czasów kolonialnych dominowali w armii, nie ufał" - twierdzi historyk A.B.K. Kasozi, autor pracy "Społeczne źródła przemocy w Ugandzie". Kolejnemu dyktatorowi, Miltonowi Obote, też nie podobała się dominacja Acholich w wojsku. Obote, podobnie jak Amin, grał jednak żołnierzami z północy, zmuszając ich do masakr, tłumienia rebelii i wszelkiej brudnej roboty. W ten sposób Acholich znienawidziła reszta kraju. Ich los miał się odmienić, gdy gen. Tito Okello, Acholi, dokonał zamachu stanu, obalając Obote. Nie zagrzał jednak długo miejsca w stolicy. Na scenie był bowiem jeszcze jeden gracz. Przywódca partyzantki z południa Yoweri Museveni najpierw pokonał niedobitki dyktatora, a potem gen. Okello. Wówczas dowódcy Acholich zaczęli uciekać z Kampali w rodzinne strony, wieszcząc, że nowy przywódca będzie chciał odwetu na mieszkańcach północy.
Alicja Abongowat pochodząca z Bungatira, wioski położonej 10 km od Gulu, uważana była za nawiedzoną prostytutkę. Uganda poznała ją w grudniu 1986 r. Pół roku wcześniej Alicja ogłosiła, że przemówił do niej Tipu Melang, Duch Święty. Cudownie nawrócona przekonała tysiące Acholich, by poszli z nią na krucjatę przeciw Museveniemu. W ten sposób powstała Armia Ducha Świętego. Jej fanatyczni bojownicy byli uzbrojeni głównie w maczety i kamienie, ale Alicja twierdziła, że dzięki jej czarom kamienie podczas walki zmienią się w granaty, a jeśli rebelianci namaszczą się olejem orzechowym, nie będą ich ranić kule. Armia Alicji podczas pierwszej poważnej walki z rządowym wojskiem poszła w rozsypkę, a sama Alicja uciekła z kraju. Wkrótce potem dowództwo nad garstką ocalałych rebeliantów przejął jej kuzyn, wiejski katecheta Joseph Kony. On też twierdził, że rozmawia z Tipu Melang. Swoje oddziały przechrzcił na Bożą Armię Oporu. Acholi nie chcieli już jednak walczyć. Nie chcieli też oddawać mu synów, by szli do walki. Zdradzony Kony sam zaczął więc odbierać im dzieci, Acholich uznał za zdrajców, a swym dowódcom rozkazał, by wyrzynali ich bez litości.
Dzieci mówią, że rebelianci modlą się "trochę jak muzułmanie, a trochę jak chrześcijanie". Samuel, 14 lat: "Na pewno ważne są dla nich malaikas [anioły]. Raz jeden kazał, żeby nie jedli dwa dni. Malaikas kazały też, by dzieciom przed bitwami robić oliwą znak krzyża na piersiach, bo to daje moc Ducha Świętego".
33 zbrodnie wojenne
Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze na prośbę prezydenta Museveniego zajął się Konym i jego komendantami. Na początku roku rozesłano za nimi listy gończe. KonyŐemu postawiono 33 zarzuty zbrodni wojennych i przeciwko ludzkości. Tylko że szybko się okazało, że trybunał jest bezradny. Ukrywających się w Kongu zbrodniarzy nie miał kto zatrzymać. Mogliby to zrobić żołnierze ONZ, ale nie mają stosownego mandatu. - Społeczność międzynarodowa wypięła się na nas. Nikogo nie obchodzi Uganda - klarował mi Afi Gudow Ali, żołnierz z Pabo. Do tego samego wniosku doszedł ugandyjski prezydent. Jego wysłannicy 4 lipca w sudańskiej Dżubie, nie bacząc na międzynarodowe konwencje, zaproponowali KonyŐemu i jego dowódcom amnestię w zamian za pokój. Wkrótce potem na znak dobrej woli Kony pozwolił 100 spośród 500 dzieci, które wciąż są przetrzymywane, na spotkanie z pracownikami UNICEF.
Możliwe, że Museveni nie ma tak szlachetnych intencji, jak mogłoby się zdawać. Ugandyjski dziennik "Monitor", komentując jego ofertę dla rebeliantów, pisał: "Możliwe, że Kony mógłby w Hadze wyjawić obrzydliwą prawdę, jaką nasz rząd stara się ukryć. Na przykład, że nie tylko Boża Armia Oporu mordowała ludzi na północy. Albo jaką naprawdę rolę odegrało ugandyjskie wojsko, uprawiając obojętną politykę wobec rebelii, albo jak łobuzy w szeregach armii przyczyniały się do morderstw i okaleczania ludzi". "Jestem człowiekiem takim jak wy [É], ale oni mówią, że nawet nie chodzę jak człowiek. Że pożeram ludzi. Że jesteśmy mordercami. To nieprawda - przekonywał w czerwcu Kony w BBC podczas jedynego wywiadu, którego udzielił. - To Museveni gnębi Acholich [É] Nie zabijałem cywilów. Zabijałem żołnierzy Museveniego".
Obozy śmierci
Większość obozów powstała 10 lat temu. Museveni zdecydował o przesiedleniu tam 2 mln Acholich, by, jak twierdził, ochronić ich przed atakami rebeliantów. Ludzie zostali zamknięci z daleka od pól, które mogliby uprawiać. Od lat wegetują w nędzy uzależnieni od międzynarodowej pomocy. W 200 obozach żyje ponad 70 proc. populacji północy. "Pod pretekstem wojny z bandytami całe społeczeństwo, lud Acholi, zostało przeniesione do tych obozów koncentracyjnych i jest tam systematycznie wyniszczane fizycznie, kulturalnie i ekonomicznie [É] Wyobraź sobie 4 tys. ludzi, którzy muszą dzielić jedną latrynę, kobiety czekające 12 godzin w kolejce, by napełnić baniak na wodę, albo 10 ludzi upychających się w chacie jak sardynki" - pisała Olara A. Otunnu w "Foreign Policy". Wywodząca się z Acholich Otunnu pracowała dla ONZ na północy Ugandy i twierdzi, że przez 20 lat armia, epidemie i głód zabiły tu 100 tys. ludzi. Ojciec Carlos Rodriguez, katolicki misjonarz działający w tym regionie, uważa, że "wszystko co Acholi, pogrąża się w agonii". Ugandyjska dziennikarka Elias Biryabarema po wizycie w obozach napisała: "Nie ma wytłumaczenia na tej ziemi, którym by można usprawiedliwić obrzydliwą katastrofę tych ludzi, ich upodlenie, rozpacz i mordowanie pokolenia za pokoleniem".
Jednym z takich obozów jest Atiak niedaleko Gulu. Najbardziej nie przeraża tam nędza, lecz cisza. W miejscu, gdzie jest tak dużo dzieci, powinno słychać ich śmiech. W Atiak dzieci z rozdętymi z głodu brzuchami siedzą na ubitej ziemi i gapią się w pustkę. Ostatnio mieszkające tam kobiety znalazły kilka kilometrów od obozu przywiązane do drzewa dwie dziewczynki. Starsza miała około 16 lat. Została pobita i zgwałcona. Kiedy ją przyniesiono, była nieprzytomna. Młodsza, najwyżej czteroletnia, miała posiniaczoną buzię, ręce i klatkę piersiową opuchnięte od sznura, na którym wisiała. Nie była w stanie nic powiedzieć, tylko zanosiła się od bezgłośnego szlochu. Szybko zasnęła. I już się nie obudziła.
Z raportu 50 organizacji humanitarnych działających na północy Ugandy wynika, że każdego miesiąca umiera w tym rejonie 600 osób, z czego 41 proc. to dzieci. Spośród 25 tys. porwanych dzieci 10 tys. uznaje się za zaginione.
Wykorzystałam fragmenty "The Scars of Death", raportu o Bożej Armii Oporu opracowanego przez HRW
Tłuczenie ludzi na śmierć maczetami, masowe gwałty, rozpruwanie brzuchów ciężarnych kobiet i wyjmowanie z nich dzieci, obcinanie piersi, nóg, warg, uszu, główÉ Trudno znaleźć zbrodnie, do których tu nie doszło. Dokonywały ich zwykle dzieci. Wcześniej porywali je partyzanci z Bożej Armii Oporu, zmieniając z ofiar w oprawców. Czasem były zmuszane do zabijania rodziców, rodzeństwa, sąsiadów. A wszystko to za podszeptami Ducha Świętego, z którym podobno rozmawia przywódca rebeliantów Joseph Kony. W ubiegłą sobotę, po dwóch miesiącach negocjacji, ugandyjski rząd podpisał z rebeliantami porozumienie o zawieszeniu broni. Kony obiecał, że wejdzie w życie we wtorek. Odkąd zaczęły się te rozmowy, pierwszy raz od lat jest spokojniej. Mało kto jednak wierzy, że rzeczywiście nastanie pokój.
Odpocząć znaczy umrzeć
W Gulu, które wygląda jak zwykłe miasteczko na afrykańskiej prowincji, niedaleko magazynów Światowego Programu Żywnościowego znajduje się ośrodek dla dzieci, które były żołnierzami. Na jednej ze ścian wisi kartka. Dziecięcą ręką narysowano na niej ogień oraz kilku mężczyzn z karabinami i czymś, co przypomina tasaki. Obok nich stoi mniejsza postać. Też ma tasak, ale tylko ten jest pomazany czerwoną kredką.
William, 10 lat: "Byliśmy w domu. Porwali mnie i starszego brata. [É] Najpierw nas pobili, a potem popędzili przez busz. Kazali mi nieść radiostację i karabin dowódcy. Był ciężki i bałem się, że wystrzeli mi w ramię, ale nie miał amunicji. Potem dołączyliśmy do większej grupy i szliśmy bardzo daleko, aż mi stopy spuchły. Jak ktoś powiedział, że go boli, to oni pytali: czy powinniśmy dać mu odpocząć? Ale to znaczyło, że cię zabiją, więc jeśli nie chciałeś umrzeć, musiałeś mówić, że nie chcesz odpoczywać. Wiele dzieci próbowało uciec, ale oni je zabili. Bałem się i tęskniłem do mamy". William mówił to coraz ciszej, opuszczając coraz niżej głowę, aż wreszcie oparł czoło o blat stołu.
Rebelianci zwykle przychodzili do wiosek w nocy. Plądrowali je i palili. Często zabijali dorosłych lub okaleczali tak, by nie mogli powiedzieć, kto ich napadł. Najmniejsze dzieci i takie, które nie były zdolne do długiej wędrówki, także często zabijano. Starsze brano do niewoli. Jedną z osób, które przetrwały napaść, był14-latek z wioski pod Kitgum. Jego nogi rebelianci zmasakrowali. Przez tydzień czołgał się w stronę miasta. Dzień po tym, jak go znaleziono i dowieziono do szpitala, zmarł. Pochowano go niedaleko wejścia do szpitala. Na grobie oznaczonym dwoma zatkniętymi w ziemię patykami nie ma tabliczki, bo nie wiadomo, jak chłopiec miał na imię.
Kule czerwone w nocy
Porwane dzieci przez pierwszy tydzień nie dostawały jedzenia ani wody. Te, które płakały, były za słabe, by podołać morderczej wędrówce, próbowały uciec albo zachorowały, zabijano. Zabójstw zwykle dokonywały inne dzieci. Większość z nich pierwszy raz musiała zabić w ciągu tygodnia od uprowadzenia. Dowódcy mówili im, że po tym, jak popełniły zbrodnię, nie będą mogły już nigdy wrócić do domu. Sharon, 13 lat: "Jedna z dziewczyn próbowała uciec, ale ją złapali. Powiedzieli, że musimy ją zabić. Jakby ktoś odmówił, też by go zabili". Christie, 17 lat: "Jak widziałam to pierwszy raz, to jakbym sama umarła. I przestałam czuć".
Dzieci, które przeżyły drogę przez dżunglę i potyczki z ugandyjską armią, docierały zwykle do obozów rebeliantów na południu Sudanu. Tam uczono je walki i obsługi broni. Dziewczynki rozdzielano między starszych rebeliantów. W obozach śmiertelne żniwo zbierały malaria, głód i brak wody. W zeznaniach dzieci często powtarza się, że część z nich sprzedano sudańskim żołnierzom. Od lat istniał układ między Konym a władzami Sudanu. W zamian za broń i żywność dzieci wyszkolone w jego obozach walczyły ze znienawidzoną przez władze w Chartumie Sudańską Ludową Armią Wyzwolenia (SPLA). W ubiegłym roku SPLA dogadała się jednak z rządem. Chartum pozwolił, by ugandyjska armia zapuszczała się w głąb Sudanu, by ścigać rebeliantów KonyŐego. W tych bitwach ginęły setki dzieci. Catherine, 17 lat: "Arabowie [tak dzieci nazywają sudańskich żołnierzy], dowódcy KonyŐego i Juma Orisa [tytułowany dowódcą Frontu Zachodniego Brzegu Nilu w Bożej Armii Oporu] zebrali się przed walką. [É] Jedna kobieta kazała mi iść za obóz po wodę [É] i tam usłyszałam, że czołgi wjechały do obozu. Był późny wieczór. Kule w nocy są czerwone. Wiele godzin czekałam, aż zrobi się zupełnie cicho, i wtedy wróciłam. Wszędzie były inne dzieci. Wyglądały, jakby spały, ale one nie żyły. Usłyszałam ludzi mówiących w suahili i wiedziałam, że to SPLA, bo Kony ani Arabowie nie mówią w suahili. Jeden SPLA zobaczył mnie i zaczął krzyczeć. SPLA zabrali mnie do ugandyjskich żołnierzy, którzy byli w Sudanie, a potem przywieźli do Gulu".
Podczas ataków rebeliantów SPLA i Ugandyjczyków większość obozów Bożej Armii Oporu została zniszczona. Jej dowódcy zdołali jednak umknąć i ukrywają się w Parku Narodowym Garamba na terytorium Konga przy ugandyjskiej granicy.
Pokonać winę
"Poyo too per weny" - mawiają Acholi, co znaczy: śmierć jest blizną, która się nie goi. - Część dzieci nie jest w stanie rozpocząć rehabilitacji lub jej odmawia - mówi Christine, wolontariuszka ze schroniska dla byłych dzieci-żołnierzy Arka Noego w Gulu. Niektórym udaje się przemycić ostre przedmioty. Wtedy w nocy okaleczają siebie albo inne dzieci. Tłumaczą, że jeśli nie widzą zbyt długo krwi, czują się niepewnie.
Ośrodki, do których trafiają dzieci, starają się znaleźć ich rodziców. Część nie ma jednak gdzie wracać, bo rodziny zginęły albo nie chcą ich, obwiniając o okaleczenie bądź zabicie kogoś bliskiego. - Są też dzieci, które nie chcą wracać z powodu poczucia winy. Staramy się je przekonać, że choć robiły przerażające rzeczy, to wciąż zasługują na to, by je kochać - mówi Julius Tibia z Organizacji Wspierania Dzieci w Gulu. Zwykle jednak rodzice zgłaszają się sami. Bywa, że ci, którym udaje się odnaleźć dziecko, doznają szoku, widząc synów z odciętymi ustami czy odrąbanymi dłońmi, a nastoletnie córki z ich własnymi dziećmi na rękach. Jednocześnie prawie wszystkie uratowane dziewczynki mają choroby przenoszone drogą płciową. - Możliwe, że większość ma też AIDS, ale po tym, co przeszły, nikt im nie będzie robił testów, które wykażą, że i tak umrą - twierdzi Joshua Obonu z ośrodka rehabilitacji Stowarzyszenia Spraw Kobiet w Kingum. - Zresztą, w naszej kulturze nie mówi się o seksie, a gwałt to wstydliwa rzecz. Dzieciom łatwiej przychodzi wyznanie, że kogoś zabiły, niż że zostały zgwałcone albo zmuszono je do gwałcenia.
Malaika, czyli anioł
"Mieszkających na północy Acholich tępił już Idi Amin. Choć pochodził z tego samego regionu, wywodził się z Kakwów. Acholim, którzy od czasów kolonialnych dominowali w armii, nie ufał" - twierdzi historyk A.B.K. Kasozi, autor pracy "Społeczne źródła przemocy w Ugandzie". Kolejnemu dyktatorowi, Miltonowi Obote, też nie podobała się dominacja Acholich w wojsku. Obote, podobnie jak Amin, grał jednak żołnierzami z północy, zmuszając ich do masakr, tłumienia rebelii i wszelkiej brudnej roboty. W ten sposób Acholich znienawidziła reszta kraju. Ich los miał się odmienić, gdy gen. Tito Okello, Acholi, dokonał zamachu stanu, obalając Obote. Nie zagrzał jednak długo miejsca w stolicy. Na scenie był bowiem jeszcze jeden gracz. Przywódca partyzantki z południa Yoweri Museveni najpierw pokonał niedobitki dyktatora, a potem gen. Okello. Wówczas dowódcy Acholich zaczęli uciekać z Kampali w rodzinne strony, wieszcząc, że nowy przywódca będzie chciał odwetu na mieszkańcach północy.
Alicja Abongowat pochodząca z Bungatira, wioski położonej 10 km od Gulu, uważana była za nawiedzoną prostytutkę. Uganda poznała ją w grudniu 1986 r. Pół roku wcześniej Alicja ogłosiła, że przemówił do niej Tipu Melang, Duch Święty. Cudownie nawrócona przekonała tysiące Acholich, by poszli z nią na krucjatę przeciw Museveniemu. W ten sposób powstała Armia Ducha Świętego. Jej fanatyczni bojownicy byli uzbrojeni głównie w maczety i kamienie, ale Alicja twierdziła, że dzięki jej czarom kamienie podczas walki zmienią się w granaty, a jeśli rebelianci namaszczą się olejem orzechowym, nie będą ich ranić kule. Armia Alicji podczas pierwszej poważnej walki z rządowym wojskiem poszła w rozsypkę, a sama Alicja uciekła z kraju. Wkrótce potem dowództwo nad garstką ocalałych rebeliantów przejął jej kuzyn, wiejski katecheta Joseph Kony. On też twierdził, że rozmawia z Tipu Melang. Swoje oddziały przechrzcił na Bożą Armię Oporu. Acholi nie chcieli już jednak walczyć. Nie chcieli też oddawać mu synów, by szli do walki. Zdradzony Kony sam zaczął więc odbierać im dzieci, Acholich uznał za zdrajców, a swym dowódcom rozkazał, by wyrzynali ich bez litości.
Dzieci mówią, że rebelianci modlą się "trochę jak muzułmanie, a trochę jak chrześcijanie". Samuel, 14 lat: "Na pewno ważne są dla nich malaikas [anioły]. Raz jeden kazał, żeby nie jedli dwa dni. Malaikas kazały też, by dzieciom przed bitwami robić oliwą znak krzyża na piersiach, bo to daje moc Ducha Świętego".
33 zbrodnie wojenne
Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze na prośbę prezydenta Museveniego zajął się Konym i jego komendantami. Na początku roku rozesłano za nimi listy gończe. KonyŐemu postawiono 33 zarzuty zbrodni wojennych i przeciwko ludzkości. Tylko że szybko się okazało, że trybunał jest bezradny. Ukrywających się w Kongu zbrodniarzy nie miał kto zatrzymać. Mogliby to zrobić żołnierze ONZ, ale nie mają stosownego mandatu. - Społeczność międzynarodowa wypięła się na nas. Nikogo nie obchodzi Uganda - klarował mi Afi Gudow Ali, żołnierz z Pabo. Do tego samego wniosku doszedł ugandyjski prezydent. Jego wysłannicy 4 lipca w sudańskiej Dżubie, nie bacząc na międzynarodowe konwencje, zaproponowali KonyŐemu i jego dowódcom amnestię w zamian za pokój. Wkrótce potem na znak dobrej woli Kony pozwolił 100 spośród 500 dzieci, które wciąż są przetrzymywane, na spotkanie z pracownikami UNICEF.
Możliwe, że Museveni nie ma tak szlachetnych intencji, jak mogłoby się zdawać. Ugandyjski dziennik "Monitor", komentując jego ofertę dla rebeliantów, pisał: "Możliwe, że Kony mógłby w Hadze wyjawić obrzydliwą prawdę, jaką nasz rząd stara się ukryć. Na przykład, że nie tylko Boża Armia Oporu mordowała ludzi na północy. Albo jaką naprawdę rolę odegrało ugandyjskie wojsko, uprawiając obojętną politykę wobec rebelii, albo jak łobuzy w szeregach armii przyczyniały się do morderstw i okaleczania ludzi". "Jestem człowiekiem takim jak wy [É], ale oni mówią, że nawet nie chodzę jak człowiek. Że pożeram ludzi. Że jesteśmy mordercami. To nieprawda - przekonywał w czerwcu Kony w BBC podczas jedynego wywiadu, którego udzielił. - To Museveni gnębi Acholich [É] Nie zabijałem cywilów. Zabijałem żołnierzy Museveniego".
Obozy śmierci
Większość obozów powstała 10 lat temu. Museveni zdecydował o przesiedleniu tam 2 mln Acholich, by, jak twierdził, ochronić ich przed atakami rebeliantów. Ludzie zostali zamknięci z daleka od pól, które mogliby uprawiać. Od lat wegetują w nędzy uzależnieni od międzynarodowej pomocy. W 200 obozach żyje ponad 70 proc. populacji północy. "Pod pretekstem wojny z bandytami całe społeczeństwo, lud Acholi, zostało przeniesione do tych obozów koncentracyjnych i jest tam systematycznie wyniszczane fizycznie, kulturalnie i ekonomicznie [É] Wyobraź sobie 4 tys. ludzi, którzy muszą dzielić jedną latrynę, kobiety czekające 12 godzin w kolejce, by napełnić baniak na wodę, albo 10 ludzi upychających się w chacie jak sardynki" - pisała Olara A. Otunnu w "Foreign Policy". Wywodząca się z Acholich Otunnu pracowała dla ONZ na północy Ugandy i twierdzi, że przez 20 lat armia, epidemie i głód zabiły tu 100 tys. ludzi. Ojciec Carlos Rodriguez, katolicki misjonarz działający w tym regionie, uważa, że "wszystko co Acholi, pogrąża się w agonii". Ugandyjska dziennikarka Elias Biryabarema po wizycie w obozach napisała: "Nie ma wytłumaczenia na tej ziemi, którym by można usprawiedliwić obrzydliwą katastrofę tych ludzi, ich upodlenie, rozpacz i mordowanie pokolenia za pokoleniem".
Jednym z takich obozów jest Atiak niedaleko Gulu. Najbardziej nie przeraża tam nędza, lecz cisza. W miejscu, gdzie jest tak dużo dzieci, powinno słychać ich śmiech. W Atiak dzieci z rozdętymi z głodu brzuchami siedzą na ubitej ziemi i gapią się w pustkę. Ostatnio mieszkające tam kobiety znalazły kilka kilometrów od obozu przywiązane do drzewa dwie dziewczynki. Starsza miała około 16 lat. Została pobita i zgwałcona. Kiedy ją przyniesiono, była nieprzytomna. Młodsza, najwyżej czteroletnia, miała posiniaczoną buzię, ręce i klatkę piersiową opuchnięte od sznura, na którym wisiała. Nie była w stanie nic powiedzieć, tylko zanosiła się od bezgłośnego szlochu. Szybko zasnęła. I już się nie obudziła.
Z raportu 50 organizacji humanitarnych działających na północy Ugandy wynika, że każdego miesiąca umiera w tym rejonie 600 osób, z czego 41 proc. to dzieci. Spośród 25 tys. porwanych dzieci 10 tys. uznaje się za zaginione.
Wykorzystałam fragmenty "The Scars of Death", raportu o Bożej Armii Oporu opracowanego przez HRW
Więcej możesz przeczytać w 35/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.