Jest tak wielkim strategiem, że potrafi przewidzieć dziesięć ruchów naprzód – mówi się o niektórych politykach. Albo chwali się wielkie analityczne umysły innych, którym zwoje mózgowe wręcz grzeją się od wyrafinowanego myślenia. Gdybyż to uprawiano politykę w takim właśnie stylu, moglibyśmy spać spokojnie.
Niestety, z elitami politycznymi jest tak samo jak z przeciętnymi ludźmi. Najwięcej dzieje się nie z powodu ich fantastycznych strategii i wielkich przemyśleń, lecz z przypadku i lenistwa. Mówienie o strategicznym mistrzostwie i politycznym geniuszu to zwykle tylko ładnie opakowany kit. Trzeba go sprzedawać, bo przyziemność i szarość rzeczywistości jeszcze bardziej by nas przygnębiała.
Ile to się nasłuchaliśmy o wielkich strategach w publicznej telewizji i w jej politycznym tle, którzy mieli zastąpić Urbańskiego Siwkiem, a potem Siwka Czabańskim, a wszystko to przy pomocy Rudomina. No i skończyło się tak, że wszyscy wielcy stratedzy dostali – mówiąc językiem ze Szwejka – przesławne lanie, czyli odnieśli gigantyczny sukces, ale wspak. W czystej już polityce równie gigantyczny sukces wspak odnieśli stratedzy nad strategami, czyli Jan Rokita w Platformie Obywatelskiej i Ludwik Dorn w Prawie i Sprawiedliwości. Wyglądało to tak, jakby Donald Tusk i Jarosław Kaczyński mieli bardzo długie ręce, które położyli na główkach genialnych strategów, osadzając ich w miejscu. Ci sobie pomachali w powietrzu kończynami, zmęczyli się, po czym oklapli i wysłuchali słów: „Chłopaki, spadajcie!". I sobie spadli. I ani w tym machaniu kończynami przez jednych geniuszy, ani w ich osadzeniu przez innych geniuszy nie było wielkiej strategii. Wystarczyło poczekać. Tak samo było z genialnymi strategiami Marka Jurka, Kazimierza Ujazdowskiego czy Pawła Zalewskiego (wszyscy spadli z PiS).
W polityce często bywa tak jak w wyliczance: „Raz, dwa, trzy, dziś liderem jesteś ty". Potem taki delikwent stanie przed lustrem, napuszy się i skonstatuje: „Do czego to człowiek doszedł”, czyli ex post zinterpretuje swój sukces jako wynik wielkiej przebiegłości i strategicznego mistrzostwa. A w rzeczywistości najczęściej przez przypadek znajdzie się na pewnej ścieżce, z której wcale nie jest tak łatwo spaść. Albo poczeka, aż inni już spadną. Każdy, kto czytał Tadeusza Dołęgę- -Mostowicza albo oglądał film na podstawie jego książki, wie, jak to może wyglądać. Wystarczy znaleźć na ulicy zaproszenie na rządowy raut, a potem już trudno się opędzić od różnych Kunickich, którzy wpychają pieniądze do kieszeni i oferują posady. Dopiero gdy się naprawdę spadnie z tej ścieżki, widać, ile w tym było przypadku.
Oczywiście upraszczam, ale mechanizm tworzenia się elit, w tym politycznych, ani nie jest przesadnie skomplikowany, ani nie wymaga żadnego strategicznego geniuszu. Trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu w stosownym czasie, przykleić się do kogoś, kto już się przejrzał w lustrze i dostrzegł swój geniusz, a potem jechać naprzód, nawet bez trzymanki. Jeśli się nie jest ostatnią sierotą, to można dostać polityczną posadę, a gdy się trochę wystaje ponad przeciętność, to i stanowisko w zarządzie czy radzie nadzorczej spółki skarbu państwa, nawet bardzo wielkiej i bardzo bogatej.
W sferze publicznej (bo w prywatnej zwykle na takie marnotrawstwo nikogo nie stać) zasada jest taka: im wyższe stanowisko, tym bardziej można się na niczym nie znać. Ryzyka nie ma, bo operuje się zbyt wielkimi sumami i zajmuje zbyt ogólnymi sprawami, by przejmować się utopieniem jakichś miliardów czy zniszczeniem jakiegoś sektora (np. stoczniowego). Wtedy problem ma wyłącznie państwo, czyli albo nikt, albo wszyscy. I tę zasadę doskonale widać w związku ze światowym kryzysem. Wystarczy operować miliardami i na wysokim szczeblu, by za nic nie odpowiadać i na nic się nie narażać. Życie może być zatem piękne, tylko trzeba dać sobie szansę.
Ile to się nasłuchaliśmy o wielkich strategach w publicznej telewizji i w jej politycznym tle, którzy mieli zastąpić Urbańskiego Siwkiem, a potem Siwka Czabańskim, a wszystko to przy pomocy Rudomina. No i skończyło się tak, że wszyscy wielcy stratedzy dostali – mówiąc językiem ze Szwejka – przesławne lanie, czyli odnieśli gigantyczny sukces, ale wspak. W czystej już polityce równie gigantyczny sukces wspak odnieśli stratedzy nad strategami, czyli Jan Rokita w Platformie Obywatelskiej i Ludwik Dorn w Prawie i Sprawiedliwości. Wyglądało to tak, jakby Donald Tusk i Jarosław Kaczyński mieli bardzo długie ręce, które położyli na główkach genialnych strategów, osadzając ich w miejscu. Ci sobie pomachali w powietrzu kończynami, zmęczyli się, po czym oklapli i wysłuchali słów: „Chłopaki, spadajcie!". I sobie spadli. I ani w tym machaniu kończynami przez jednych geniuszy, ani w ich osadzeniu przez innych geniuszy nie było wielkiej strategii. Wystarczyło poczekać. Tak samo było z genialnymi strategiami Marka Jurka, Kazimierza Ujazdowskiego czy Pawła Zalewskiego (wszyscy spadli z PiS).
W polityce często bywa tak jak w wyliczance: „Raz, dwa, trzy, dziś liderem jesteś ty". Potem taki delikwent stanie przed lustrem, napuszy się i skonstatuje: „Do czego to człowiek doszedł”, czyli ex post zinterpretuje swój sukces jako wynik wielkiej przebiegłości i strategicznego mistrzostwa. A w rzeczywistości najczęściej przez przypadek znajdzie się na pewnej ścieżce, z której wcale nie jest tak łatwo spaść. Albo poczeka, aż inni już spadną. Każdy, kto czytał Tadeusza Dołęgę- -Mostowicza albo oglądał film na podstawie jego książki, wie, jak to może wyglądać. Wystarczy znaleźć na ulicy zaproszenie na rządowy raut, a potem już trudno się opędzić od różnych Kunickich, którzy wpychają pieniądze do kieszeni i oferują posady. Dopiero gdy się naprawdę spadnie z tej ścieżki, widać, ile w tym było przypadku.
Oczywiście upraszczam, ale mechanizm tworzenia się elit, w tym politycznych, ani nie jest przesadnie skomplikowany, ani nie wymaga żadnego strategicznego geniuszu. Trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu w stosownym czasie, przykleić się do kogoś, kto już się przejrzał w lustrze i dostrzegł swój geniusz, a potem jechać naprzód, nawet bez trzymanki. Jeśli się nie jest ostatnią sierotą, to można dostać polityczną posadę, a gdy się trochę wystaje ponad przeciętność, to i stanowisko w zarządzie czy radzie nadzorczej spółki skarbu państwa, nawet bardzo wielkiej i bardzo bogatej.
W sferze publicznej (bo w prywatnej zwykle na takie marnotrawstwo nikogo nie stać) zasada jest taka: im wyższe stanowisko, tym bardziej można się na niczym nie znać. Ryzyka nie ma, bo operuje się zbyt wielkimi sumami i zajmuje zbyt ogólnymi sprawami, by przejmować się utopieniem jakichś miliardów czy zniszczeniem jakiegoś sektora (np. stoczniowego). Wtedy problem ma wyłącznie państwo, czyli albo nikt, albo wszyscy. I tę zasadę doskonale widać w związku ze światowym kryzysem. Wystarczy operować miliardami i na wysokim szczeblu, by za nic nie odpowiadać i na nic się nie narażać. Życie może być zatem piękne, tylko trzeba dać sobie szansę.
Więcej możesz przeczytać w 4/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.