Patrycja Zaczyńska (koleżanka Kasi) i Krzysztof Schröder, architekci po Politechnice Poznańskiej, do Londynu przyjechali z Nowego Jorku. Pierwszy znalazł pracę Krzysztof – dzięki ogłoszeniu w internecie. Oboje w Londynie od początku pracowali w swoim zawodzie. – Nigdy nie zdarzyło mi się odczuć, że moje pochodzenie jest źle widziane. Wręcz odwrotnie – jako że na budowach pracuje dużo polskich robotników, znajomość polskiego była dla mnie jako architekta nadzorującego prace dodatkowym atutem. Inna sprawa, że w biurach była taka mieszanka narodowościowa, że rdzenni Anglicy stanowili zaledwie niewielki odsetek pracowników – podkreśla Patrycja.
Zupełnie inny start miał 25-letni Michał z Krakowa, który przyjechał do Wielkiej Brytanii pięć lat temu. W Polsce pracował jako kelner, w Londynie zaczął na budowie. – Przyjechałem, znając jedynie kilka zwrotów po angielsku. Po kilku miesiącach mówiłem już na tyle, by się zaczepić w restauracji – opowiada. Początkowo pracował „na zmywaku", z czasem zaczął pomagać kelnerom. O żadnej karierze nie było jednak mowy. Najpierw z kolegami wynajmował mieszkanie w Ealing (dzielnica w zachodniej części Londynu), potem przeprowadził się do dziewczyny. Po trzech latach zaczął się zastanawiać nad tym, co dalej. – Nie dorobiłem się, nie zarobiłem wystarczająco dużo, by móc po powrocie do Polski kupić na przykład mieszkanie. Z czasem, kiedy kurs funta zaczął słabnąć, było coraz gorzej. Najgorsze przyszło, kiedy ponad rok temu straciłem pracę w knajpie i nie mogłem znaleźć następnej. A trzeba było z czegoś żyć. Postanowiłem wyjechać – mówi.
Rok temu myśl o wyjeździe zaczęła też świtać Kasi i Patrycji. Recesja sprawiła, że spadła liczba zamówień. Patrycja ponadto bardzo tęskniła za Polską. Dziewczyny wymyśliły sobie wówczas dodatkowe zajęcie –program telewizyjny o najnowszych i najciekawszych trendach w polskiej architekturze. Nawiązały współpracę z „Dzień dobry TVN". Kilka miesięcy temu Patrycja z mężem wyjechali z Londynu. – Od początku zakładaliśmy, że kiedyś wrócimy do Polski, nie wiedzieliśmy tylko, kiedy to nastąpi. Otworzyliśmy tu własną firmę architektoniczną, współpracujemy też z firmami brytyjskimi, robimy projekty na Lazurowym Wybrzeżu i w Moskwie – mówi Patrycja. Kasia została w Londynie. – Zaczęłam pracować na własny rachunek. Współpracuję teraz z koleżanką, też Polką z pochodzenia, która jest projektantem wnętrz. Realizujemy projekty na rynku brytyjskim i zaczynamy projektować dla firm azjatyckich – cieszy się.
Michał wyjechał z Londynu. Ale nie do Polski. Pojechał do Holandii, gdzie znów zaczynał od zera, na budowie. Pod koniec tego roku opuścił również Holandię. – Budowlankę dotknęła recesja, też nie mogłem znaleźć żadnej pracy, a na dodatek nie znam jeszcze holenderskiego. Kiedy skończyły się oszczędności, pojechałem szukać szczęścia do Niemiec, gdzie nie było lepiej. Nie wiem, co teraz. Do Polski jeszcze nie wrócę, bo przyjechałbym z niczym, zresztą pewnie też nie byłoby lepiej. Może wrócę jednak do Londynu – zastanawia się. – Mam wielu znajomych, którzy wyjechali z Wielkiej Brytanii, pobyli rok czy półtora w Polsce i wrócili do Londynu – opowiada Patrycja.
Kiedy Londyn i Dublin jako jedne z pierwszych stolic europejskich otworzyły dla nas swoje rynki pracy, setki tysięcy Polaków ruszyły w tamtym kierunku. Na przybyszów z zazdrością patrzyli starsi imigranci, którym przyszło pracować tu przez wiele lat na czarno. „Nowi" tymczasem nie dość, że mogli pracować legalnie, to jeszcze od 2006 r. dzięki nowelizacji prawa unijnego mogli po raz pierwszy głosować i startować w wyborach samorządowych. W uważanej za najbardziej spolszczoną dzielnicy Ealing (oficjalnie Polacy stanowią jedynie 5 proc. ludności prawie 300-tysięcznego okręgu, jednak ich rzeczywista liczba jest o wiele większa) jedynie troje z nich postanowiło się ubiegać o tytuł radnego. Ostatecznie udało się to dwóm paniom. Dwa lata później uprawnionych do głosowania było – według różnych statystyk – 50-100 tys. Polaków, czyli co najmniej 25 proc. więcej niż rok wcześniej. Ale wcale nie wynikało to z większej świadomości społecznej, lecz raczej z przywilejów, jakie dawała np. możliwość łatwiejszego otwarcia konta w banku. Naszą obecność odnotowali czołowi politycy brytyjscy – obaj ówcześni kandydaci na burmistrza Londynu, konserwatysta Boris Johnson i socjalista Ken Livingston, spotykali się ze społecznością polską.
Recesja, która Wielką Brytanię dotknęła jako pierwszy kraj w Europie, wyjątkowo mocno, odbiła się także na Polakach, ale głównie na polskich robotnikach. – Już wcześniej zaczęły się pojawiać w pewnych środowiskach nastroje antypolskie – mówi jeden z działaczy polonijnych. Dużą rolę odegrały media bulwarowe, z gazetą „Daily Mail" na czele, które zaczęły straszyć polską inwazją, a samych Polaków przedstawiać nie tylko jako konkurencję dla Brytyjczyków na rynku pracy, lecz także jako nieokrzesanych barbarzyńców. Nawet tak szanowanym mediom jak BBC zdarzało się sporadycznie ulegać histerii. Dopiero jednak wybuch kryzysu finansowego jesienią 2008 r. sprawił, że zaczęto powszechnie mówić o „polskim problemie”. Przeciwko obecności Polaków zaczęły protestować brytyjskie związki zawodowe. – Polacy są niestety dyżurnym chłopcem do bicia – przyznaje Daniel Kawczyński, konserwatywny deputowany brytyjski, wnuk polskiego pilota. Swego czasu Kawczyński proponował nawet, by w ramach odwrócenia trendu Wielka Brytania obchodziła dzień wdzięczności dla Polaków. Teraz jednak jest na to za wcześnie lub za późno.
Znamienne jest jednak, że niechęć, która dotyka robotników, nie przenosi się na dobrze wykwalifikowanych i wykształconych Polaków, takich jak Kasia czy Patrycja. I nie jest mimo wszystko zjawiskiem masowym. – To normalne, że jak trzeba redukować zatrudnienie, to pierwsi tracą pracę cudzoziemcy i to nie jest wymierzone przeciwko Polakom – mówi Katarzyna Bzowska, dziennikarka polonijna. Potwierdza to brytyjski minister ds. imigracji Phil Woolas. Przytacza dane, według których w ubiegłym roku na oficjalnym rynku pracy było zarejestrowanych o kilkadziesiąt tysięcy Polaków mniej niż rok wcześniej.
Alarmujące dane przedstawił niedawno waszyngtoński Instytut Polityki Migracyjnej (Migration Policy Institute) – z 1,5 mln przybyszów z nowej Europy, którzy nadpłynęli po 2004 r. do Wielkiej Brytanii, aż połowa opuściła wyspy. I to w ostatnim czasie. Prof. Krystyna Iglicka, ceniony socjolog z Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie, uważa jednak, że dane te są stanowczo przesadzone, a Polacy wcale masowo nie wracają i wciąż na Wyspach Brytyjskich przebywa milion naszych obywateli. Niezależnie od wszystkiego Polakom udało się już odcisnąć swój ślad na brytyjskiej ziemi. zdjęcie: archiwum domowe
Dominika Ćosić z Londynu
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.