Polska lewica znajduje się obecnie tam, gdzie prawica była w 1993 r. Listy śmierci, konwent św. Katarzyny, targowica, proces zjednoczeniowy - to słowa-klucze z języka polskiej prawicy w latach 90. Teraz takim językiem posługuje się lewica, która właśnie zdała egzamin do przedszkola demokracji. W ramach odrabiania zaległości funduje nam cyrk, do jakiego przyzwyczaiły nas partie w rodzaju KPN czy ZChN.
Powrót Bugaja
Na lewicowym pobojowisku szansę dla siebie zwietrzyła Unia Pracy. Plan jest prosty: zaprezentować się jako formacja autentycznie lewicowa, wyeliminować konkurentów i wpełznąć do parlamentu, by tam czekać na lepsze czasy dla socjaldemokratów. A kiedy już lepsze czasy nadejdą, zagrać na lewicy solo. To dlatego znienawidzonego Marka Pola zastąpiła powabna Izabela Jaruga-Nowacka, którą zza kulis wspiera Ryszard Bugaj, gotujący się do powrotu na pierwszą linię politycznego boju. Podobnie jak Unia Pracy kalkulują pozostali konkurenci w walce o głosy lewicowego elektoratu. Socjaldemokracja Polska liczy na wizerunek politycznej nowalijki, chociaż Markowi Borowskiemu czy Tomaszowi Nałęczowi trudno będzie uchodzić za nową twarz lewicy. Z tego właśnie powodu SLD stawia na odmłodzenie partii, sięgając po najmłodsze pokolenie działaczy.
Kalkulacje lewicy do złudzenia przypominają działania prawicy w 1993 r. Rozbita, skłócona i podzielona, z góry zrezygnowała z walki o wyborcze zwycięstwo. Liderzy prawicy potraktowali wybory sprzed 9 lat jako rodzaj plebiscytu mającego rozstrzygnąć, która partyjka będzie najważniejsza. Ale się przeliczyli: do Sejmu nie przeczołgał się nikt. Wyborcy wszystkim dali równie wielkiego kopniaka. Listy śmierci - mówiło się wtedy o rywalizujących z sobą partiach, których program był z grubsza identyczny. Teraz ta nazwa doskonale pasuje do szykujących się do boju sierot po Leszku Millerze.
Zabójczy tryper demokracji
Nawoływania do jedności są obecnie na lewicy wyjątkowo niepopularne. Janusz Lisak został za to wytupany na kongresie UP, zaś Józef Oleksy zgromiony przez towarzyszy z SLD. A przecież jedność była przez lata przykazaniem numer 1 postkomunistów. To dzięki niej prezentowali się na scenie politycznej tak stabilnie. Dlaczego lewica złamała przykazanie jedności? Katalizatorem była klęska rządu Millera. Najważniejsze jest jednak to, że lewica postkomunistyczna zaraziła się demokratycznym tryprem. Wcześniej byli zabezpieczeni dyscypliną wyniesioną z PZPR. Tam demokracja była sterowana, decyzje zapadały na górze, a dół był od tego, by karnie wykonywać polecenia. Ten schemat sprawnie odtworzono w III RP. Konflikt z kierownictwem SdRP i SLD nie miał żadnego sensu. Groźna mateczka partia za nielojalność karała, za wierność nagradzała. Tak było zawsze i miało być na wieki. Przynosiło to zresztą efekty. Na tle przeżywających karnawał demokracji polityków solidarnościowych monolit SLD prezentował się jak wcielenie profesjonalizmu. Ten monolit budowano na jeszcze jednym ważnym fundamencie - strachu przed dekomunizacją.
Z czasem jednak sojusz zaczął się "polonizować" - jak to ujął Jan Rokita. Trudno było w nieskończoność hołdować moskiewskiej tradycji dyscypliny partyjnej, gdy wokół aż roiło się od swojskich warchołów, wesoło uprawiających politykę. Wprawdzie bez efektów, ale za to z przyjemnością i szczerze. Dekomunizacji też przestano się bać. W dodatku w SLD pojawili się ludzie młodzi, co prawda niemal wyłącznie potulni karierowicze, ale nawet im trudno było całkiem zrezygnować z wszelkich przypadłości swego wieku. I tak, cegiełka po cegiełce, kruszył się mur obronny czy raczej pękała polityczna prezerwatywa. Aż wreszcie pękła i SLD zaraził się na dobre wirusem demokracji.
Lewicowy dinozaur
Jak wiadomo, najprzyjemniej jest robić coś pierwszy raz. Ponieważ demokracji wcześniej nie było, działacze SLD gracko zaczęli teraz z niej korzystać. A to przewodniczącego obalali, a to rozłamu dokonali, a to frakcje pozakładali. Zobaczyli, że posłuszeństwo nie jest konieczne, by istnieć w polityce. I mają wybór, którego wcześniej nie mieli: jeśli im się coś nie podoba, mogą z SLD przejść do SDPL, a jak i tam będzie niefajnie, w rezerwie czeka UP.
Kiedy w sojuszu kształtowały się frakcje, ktoś trafnie zauważył, że mają bardzo dziecinne nazwy, na przykład borówki czy pierwszaki. Nic dziwnego, bo politycy lewicy - także wielokrotni ministrowie i działacze z wieloletnim doświadczeniem - wylądowali obecnie w demokratycznym przedszkolu. Przed nimi wiele radości i niebezpieczeństw, jakie daje i stwarza demokracja. Nagle okazało się, że lewica stoi znacznie niżej od prawicy w ewolucyjnym rozwoju. Prawica najkrwawszy etap ewolucji ma już za sobą. Słabsze gatunki wyginęły, a bystrzejsze nauczyły się, jakich błędów popełniać nie można.
Lewica znajduje się obecnie gdzieś w roku 1993. Przed nią ostra rywalizacja we własnym obozie, listy śmierci i - prawdopodobnie - gorzki chleb opozycji pozaparlamentarnej oraz rozmaite zjednoczeniowe cyrki. Czy po tym wszystkim lewicowy dinozaur będzie jeszcze komuś potrzebny, skoro jego rolę przejął niebezpieczny dubler - Samoobrona?
Na lewicowym pobojowisku szansę dla siebie zwietrzyła Unia Pracy. Plan jest prosty: zaprezentować się jako formacja autentycznie lewicowa, wyeliminować konkurentów i wpełznąć do parlamentu, by tam czekać na lepsze czasy dla socjaldemokratów. A kiedy już lepsze czasy nadejdą, zagrać na lewicy solo. To dlatego znienawidzonego Marka Pola zastąpiła powabna Izabela Jaruga-Nowacka, którą zza kulis wspiera Ryszard Bugaj, gotujący się do powrotu na pierwszą linię politycznego boju. Podobnie jak Unia Pracy kalkulują pozostali konkurenci w walce o głosy lewicowego elektoratu. Socjaldemokracja Polska liczy na wizerunek politycznej nowalijki, chociaż Markowi Borowskiemu czy Tomaszowi Nałęczowi trudno będzie uchodzić za nową twarz lewicy. Z tego właśnie powodu SLD stawia na odmłodzenie partii, sięgając po najmłodsze pokolenie działaczy.
Kalkulacje lewicy do złudzenia przypominają działania prawicy w 1993 r. Rozbita, skłócona i podzielona, z góry zrezygnowała z walki o wyborcze zwycięstwo. Liderzy prawicy potraktowali wybory sprzed 9 lat jako rodzaj plebiscytu mającego rozstrzygnąć, która partyjka będzie najważniejsza. Ale się przeliczyli: do Sejmu nie przeczołgał się nikt. Wyborcy wszystkim dali równie wielkiego kopniaka. Listy śmierci - mówiło się wtedy o rywalizujących z sobą partiach, których program był z grubsza identyczny. Teraz ta nazwa doskonale pasuje do szykujących się do boju sierot po Leszku Millerze.
Zabójczy tryper demokracji
Nawoływania do jedności są obecnie na lewicy wyjątkowo niepopularne. Janusz Lisak został za to wytupany na kongresie UP, zaś Józef Oleksy zgromiony przez towarzyszy z SLD. A przecież jedność była przez lata przykazaniem numer 1 postkomunistów. To dzięki niej prezentowali się na scenie politycznej tak stabilnie. Dlaczego lewica złamała przykazanie jedności? Katalizatorem była klęska rządu Millera. Najważniejsze jest jednak to, że lewica postkomunistyczna zaraziła się demokratycznym tryprem. Wcześniej byli zabezpieczeni dyscypliną wyniesioną z PZPR. Tam demokracja była sterowana, decyzje zapadały na górze, a dół był od tego, by karnie wykonywać polecenia. Ten schemat sprawnie odtworzono w III RP. Konflikt z kierownictwem SdRP i SLD nie miał żadnego sensu. Groźna mateczka partia za nielojalność karała, za wierność nagradzała. Tak było zawsze i miało być na wieki. Przynosiło to zresztą efekty. Na tle przeżywających karnawał demokracji polityków solidarnościowych monolit SLD prezentował się jak wcielenie profesjonalizmu. Ten monolit budowano na jeszcze jednym ważnym fundamencie - strachu przed dekomunizacją.
Z czasem jednak sojusz zaczął się "polonizować" - jak to ujął Jan Rokita. Trudno było w nieskończoność hołdować moskiewskiej tradycji dyscypliny partyjnej, gdy wokół aż roiło się od swojskich warchołów, wesoło uprawiających politykę. Wprawdzie bez efektów, ale za to z przyjemnością i szczerze. Dekomunizacji też przestano się bać. W dodatku w SLD pojawili się ludzie młodzi, co prawda niemal wyłącznie potulni karierowicze, ale nawet im trudno było całkiem zrezygnować z wszelkich przypadłości swego wieku. I tak, cegiełka po cegiełce, kruszył się mur obronny czy raczej pękała polityczna prezerwatywa. Aż wreszcie pękła i SLD zaraził się na dobre wirusem demokracji.
Lewicowy dinozaur
Jak wiadomo, najprzyjemniej jest robić coś pierwszy raz. Ponieważ demokracji wcześniej nie było, działacze SLD gracko zaczęli teraz z niej korzystać. A to przewodniczącego obalali, a to rozłamu dokonali, a to frakcje pozakładali. Zobaczyli, że posłuszeństwo nie jest konieczne, by istnieć w polityce. I mają wybór, którego wcześniej nie mieli: jeśli im się coś nie podoba, mogą z SLD przejść do SDPL, a jak i tam będzie niefajnie, w rezerwie czeka UP.
Kiedy w sojuszu kształtowały się frakcje, ktoś trafnie zauważył, że mają bardzo dziecinne nazwy, na przykład borówki czy pierwszaki. Nic dziwnego, bo politycy lewicy - także wielokrotni ministrowie i działacze z wieloletnim doświadczeniem - wylądowali obecnie w demokratycznym przedszkolu. Przed nimi wiele radości i niebezpieczeństw, jakie daje i stwarza demokracja. Nagle okazało się, że lewica stoi znacznie niżej od prawicy w ewolucyjnym rozwoju. Prawica najkrwawszy etap ewolucji ma już za sobą. Słabsze gatunki wyginęły, a bystrzejsze nauczyły się, jakich błędów popełniać nie można.
Lewica znajduje się obecnie gdzieś w roku 1993. Przed nią ostra rywalizacja we własnym obozie, listy śmierci i - prawdopodobnie - gorzki chleb opozycji pozaparlamentarnej oraz rozmaite zjednoczeniowe cyrki. Czy po tym wszystkim lewicowy dinozaur będzie jeszcze komuś potrzebny, skoro jego rolę przejął niebezpieczny dubler - Samoobrona?
Więcej możesz przeczytać w 21/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.