Oto miara postępu: kiedyś, w czasach przedrozbiorowych, Polska nierządem stała, a teraz stoi półrządem. Półpremier Marek Belka stoi na czele półrządu wspieranego w pół-Sejmie przez półkoalicję półrządową, złożoną z dwóch półpartii, a nad naszym półpaństwem na wpół czuwa coraz bardziej karykaturalnie bezsilny półprezydent Aleksander Kwaśniewski. Nawet nasz obecny szybki i dynamiczny wzrost gospodarczy, osiągnięty przez przedsiębiorców wbrew naszym półpolitykom, a ostatnio dodatkowo napompowany dzięki wejściu Polski do Unii Europejskiej, gdy mu się bliżej przyjrzeć, okazuje się ledwie szybkim i dynamicznym półwzrostem, w znacznej mierze zależnym od pół-Sejmu pozbawionego zdolności wyłonienia stabilnej koalicji rządzącej i co za tym idzie - zdolności zapobieżenia kryzysowi finansów publicznych, który najpewniej przegoni z Polski wielu inwestorów i znacznie spowolni tempo owego wzrostu (vide: "Wzrost mniemany").
Półrządowi Belki - nawet gdyby za miesiąc w tzw. trzecim kroku konstytucyjnym cudownym zrządzeniem uzyskał on jednak w pół-Sejmie konieczne do przetrwania poparcie - w żaden sposób nie uda się uporać z naszymi problemami, które wymagają natychmiastowego rozwiązania. Jeśliby półrządowi i popierającej go półkoalicji starczyło nawet woli, nie starczyłoby im głosów, by uzdrowić finanse publiczne Polski oraz przygotować i uchwalić zgodną z konstytucją, zdrowym rozsądkiem i finansowymi możliwościami podatników pacjentów ustawę o narodowym systemie zdrowia. Boję się też, że półrządowi Belki nie starczyłoby sił, by skutecznie chronić nas przed wilczym apetytem niemiecko-francuskiego smoka ostrzącego sobie zęby na nasze wciąż niższe od niemieckich i francuskich stawki podatkowe i na naszą zagwarantowaną przez traktat nicejski stosunkowo silną pozycję w Unii Europejskiej (vide: "Balcerowicz wprost" i "Ryba po polsku"). Zresztą - jak wynika z artykułu "Ostatnia Belka ratunku" - półgabinet Marka Belki został raczej powołany do załatwienia zupełnie innych spraw - tych, które naprawdę spędzają sen z powiek wolno żegnającym się z władzą politykom naszej półlewicy (vide: "Pęknięta prezerwatywa"), skoncentrowanym na zapewnieniu sobie miękkiego lądowania w pozaparlamentarnej przyszłości.
Tymczasem jednym z katastrofalnych w skutkach ubocznych produktów polskiej półpolityki jest polski apartheid: szybko rosnąca armia ludzi wykluczonych, ludzi bez pracy i z coraz mniejszymi szansami na jej znalezienie, którzy - zaludniając polskie fawele - są coraz bardziej odseparowani od lepiej radzących sobie na wolnym rynku rówieśników i stanowią coraz realniejsze zarzewie takich buntów jak ten łódzki sprzed tygodnia (vide: "Polski apartheid"). A półpolitycy, producenci polskiej odmiany apartheidu, zajęci niemal wyłącznie sobą, nie mają czasu, pomysłu ani ochoty, by się zająć tworzeniem warunków, które sprzyjałyby wyrywaniu się ofiar apartheidu z gett beznadziei.
Po rocznej przygodzie z rządem mniejszościowym, czyli półrządem Jerzego Buzka (2000-2001), po ponad roku sam na sam z półrządem Leszka Millera (2003-2004) i dwóch tygodniach obcowania z półrządem Marka Belki dobrze już wiadomo, że lepiej stać półrządem niż nierządem, ale jeszcze lepiej wiadomo, że najlepiej stać rządem - dobrym, silnym, stabilnym rządem. I to właśnie proces przekształcenia naszego nieefektywnego systemu politycznego w system zapewniający skuteczne zarządzanie państwem jest najpilniejszym zadaniem dla polityków z głową. Nimi, mam nadzieję, wyborcy wreszcie zastąpią tę część polskiej sceny politycznej, którą na razie zapełniają półpolitycy półgłówki.
Tymczasem jednym z katastrofalnych w skutkach ubocznych produktów polskiej półpolityki jest polski apartheid: szybko rosnąca armia ludzi wykluczonych, ludzi bez pracy i z coraz mniejszymi szansami na jej znalezienie, którzy - zaludniając polskie fawele - są coraz bardziej odseparowani od lepiej radzących sobie na wolnym rynku rówieśników i stanowią coraz realniejsze zarzewie takich buntów jak ten łódzki sprzed tygodnia (vide: "Polski apartheid"). A półpolitycy, producenci polskiej odmiany apartheidu, zajęci niemal wyłącznie sobą, nie mają czasu, pomysłu ani ochoty, by się zająć tworzeniem warunków, które sprzyjałyby wyrywaniu się ofiar apartheidu z gett beznadziei.
Po rocznej przygodzie z rządem mniejszościowym, czyli półrządem Jerzego Buzka (2000-2001), po ponad roku sam na sam z półrządem Leszka Millera (2003-2004) i dwóch tygodniach obcowania z półrządem Marka Belki dobrze już wiadomo, że lepiej stać półrządem niż nierządem, ale jeszcze lepiej wiadomo, że najlepiej stać rządem - dobrym, silnym, stabilnym rządem. I to właśnie proces przekształcenia naszego nieefektywnego systemu politycznego w system zapewniający skuteczne zarządzanie państwem jest najpilniejszym zadaniem dla polityków z głową. Nimi, mam nadzieję, wyborcy wreszcie zastąpią tę część polskiej sceny politycznej, którą na razie zapełniają półpolitycy półgłówki.
Więcej możesz przeczytać w 21/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.