"Postępowcy" są skłonni wypisać na sztandarach każdy nonsens Nie ma żadnych wątpliwości. Nareszcie mamy nową, prawdziwie politycznie poprawną socjaldemokrację. To znaczy SDPL. Po czym możemy to poznać? Pismo Święte twierdzi wprawdzie, że "po owocach ich poznacie", ale jeśli akurat chodzi o zainteresowania nowej socjaldemokracji, takie efekty nie będą możliwe. Nowa socjaldemokracja - w odróżnieniu od starej - nieco mniej interesuje się bowiem dzieleniem zabieranych ciężko pracującym obywatelom pieniędzy (czemu mogę tylko przyklasnąć!), a znacznie bardziej - regulowaniem życia obywateli, zwłaszcza w sprawach dotyczących czterech liter. Przy czym akurat najmniej interesują ją związki, które można by poznać po owocach.
Dlatego widok Andrzeja Celińskiego, jednego z liderów "borówek", programowego "postępowca", idącego na czele krakowskiego marszu tolerancji gejów i lesbijek stanowi potwierdzenie postępowości naszej rodzącej się w bólach socjaldemokracji. Tak samo nie zaskakuje oświadczenie pani wicepremier widmowego rządu Jarugi-Nowackiej domagającej się utworzenia urzędu do spraw równości, "zwłaszcza że można na te cele dostać pieniądze z Unii Europejskiej".
Szukanie pieniędzy na sfinansowanie własnych - politycznych czy innych - preferencji zbliża panią wicepremier do sfer, jak by to zapewne określił prof. Kozielecki, żebraczo-roszczeniowych. Czyli raczej do starej socjaldemokracji w stylu Millera czy Schrödera. Niemniej bądźmy wyrozumiali. Prowadzenie postępowej polityki kosztuje i być może lepiej (dla nas, nie dla zachodnioeuropejskich podatników!), by politycznie poprawne idiotyzmy rodem stamtąd były finansowane również przez zachodnią Europę.
"Zgadzający się dorośli"
Nie wiem, jakiej orientacji seksualnej jest pan Celiński czy pani Jaruga-Nowacka. I tak być powinno! Mnie to nie interesuje, tak jak nie interesuje to zapewne 90 proc. współobywateli. Anglosaska doktryna liberalna mówi o consenting adults, czyli "zgadzających się dorosłych". Stosunki seksualne między dorosłymi są ich sprawą. I tylko ich.
W jednym z tygodników w krótkim komentarzu dotyczącym marszu w Krakowie znalazłem szczególną insynuację. Oto w dzień po Krakowie chodzą "straszni mieszczanie", a wieczorem obserwujemy "Kraków tolerancji". Kluby gejowskie zaludniają się i tętnią życiem do późnych godzin nocnych. Jeżeli tak jest naprawdę i homoseksualiści mają swoje kluby, w których nikt im się nie przeszkadza bawić we własnym gronie, to po jakiego grzyba organizują marsz tolerancji w Krakowie, skoro mają się tam tak dobrze?
Może dlatego, że nie chodzi im bynajmniej o tolerancję, ale o coś zupełnie innego? I tutaj podejmę temat, który był już cover story jednego z numerów "Wprost", tyle że przedstawionym z innej perspektywy. Moim zdaniem, na pewno nie chodzi tu o tolerancję. Nie widać na przykład na ścianach krakowskich czy warszawskich domów napisów, które potępiałyby tę właśnie orientację seksualną. Na przykład jakiś typek nie cierpiący prof. Balcerowicza namaże raczej jako obelgę: "Balcerowicz Żyd" albo "Balcerowicz - sługus kapitału międzynarodowego", a nie "Balcerowicz pedał". Tak więc te typki dają upust swojej niechęci do "orientacji" etnicznej bądź ekonomicznej, a nie seksualnej...
Polityczna nieznalszczyzna
We wszystkich imprezach typu marsze tolerancji, równości itp. chodzi o coś, co nazwałbym polityczną nieznalszczyzną. Przypomnijmy sprawę pani Nieznalskiej. Otóż artystyczne beztalencie postanowiło zaistnieć w świecie sztuki w wypróbowany wśród beztalenci sposób, to znaczy skandalem, obrażając uczucia innych. Reakcje były zgodne z oczekiwaniami. Potępienie ze strony środowisk tradycyjnych, wzniosłe wystąpienia mniej myślących artystów, broniących - jak im się zdawało - wolności słowa, no i bezsensowny wyrok sądu (zamiast skazania pani Nieznalskiej na zwrot publicznych pieniędzy, przeznaczonych na jej wystawę, co byłoby sygnałem, że nie wolno obrażać podatników, skandalizując za ich pieniądze!).
Tutaj mamy sytuację identyczną, mianowicie środowiska, które usiłują się dowartościować, obrażając współobywateli. Nie słyszałem o żadnych doktrynach politycznych, ekonomicznych czy społecznych identyfikowanych ze środowiskiem homoseksualistów. Nie znam żadnych spójnych programów, na przykład podatkowych czy socjalnych, wywodzących się z tych środowisk. Są one bez reszty zajęte sobą. Nie mają nic do powiedzenia (oczywiście jako środowisko, nie jednostki!) w żywotnych sprawach współobywateli. Nie mają więc żadnego programu społecznego. A jeżeli tak, to dowartościować się, zaistnieć politycznie mogą najłatwiej przez skandal. Tak bowiem wielu krakowian odebrało propozycję marszu tolerancji w dzień tradycyjnych krakowskich procesji, upamiętniających dramatyczne wydarzenia z XI wieku.
I proszę mnie nie bajerować, że chodzi tutaj o równość. Chodzi właśnie o uzyskanie uprzywilejowanego statusu. Bowiem uczestnicy marszu nie są zainteresowani moją orientacją seksualną, natomiast ja muszę z konieczności być zainteresowany ich orientacją seksualną. W tego rodzaju marszach w Berlinie o to właśnie chodzi; to maszerujący prowokacyjnie rzucają spacerującym berlińczykom w twarz prezerwatywy czy nadmuchiwane balony w kształcie organów płciowych. Reakcje są również typowe - jawna czy skryta pod polityczną poprawnością niechęć. To znaczy efekt odwrotny do deklarowanego. Ale w tym właśnie rzecz, że tylko deklarowanego, a nie zamierzonego, którym jest właśnie status uprzywilejowany.
Adoptowane dziecko nowej socjaldemokracji
Poszukiwanie "postępowego" elektoratu wywoła znane także skądinąd zjawisko adopcji gejowskich i lesbijskich środowisk i ich egoistycznego programu. Tak więc następnym krokiem w ramach "walki o tolerancję i równość" będzie żądanie prawa do legalnego małżeństwa dla par jednopłciowych. Pozornie będzie to dotyczyć kwestii równości. Realnie jednak, gdy odejdziemy od związku naturalnego, trudno gdzieś zakreślić granice ładu prawnego.
W warunkach politycznej poprawności i hołdowania hasłom ochrony praw mniejszości napotkamy w następnym politycznym rozdaniu prawa do małżeństw osób płci nieokreślonej lub zmiennej, a może także żądanie legalizacji związków ze zwierzętami. Czy to już koniec możliwości, czy też może ktoś zażąda legalizacji związków z seksualnym robotem (co dziś nie wydaje się już tylko science fiction) lub choćby z wibratorem?
Ponieważ nie ma takiego nonsensu, którego by politycznie poprawni "postępowcy" nie byli skłonni wypisać na swoich czerwonawych sztandarach (bo czerwone skompromitowały się już całkowicie w XX wieku!), należy być bardzo ostrożnym w poszerzaniu granic ładu prawnego.
Znacznie łatwiej z punktu widzenia doktryny liberalnej odpowiedzieć na inne żądanie: prawo do adopcji (oczywiście też pod hasłem równych praw!). Odpowiedź jest jednoznacznie negatywna. Tu się nie można powoływać na regułę "zgadzających się dorosłych". Dziecko adoptowane przez taką parę odbierać będzie jako normę obraz związku emocjonalnego i seksualnego charakterystycznego dla pięciu, dziesięciu czy piętnastu procent społeczeństwa. W ten sposób ingeruje się radykalnie w uwarunkowania wyboru przyszłej orientacji seksualnej, dokonywanego przez dziecko!
Napisałem, że zainteresowania nowej socjaldemokracji dotyczą związków seksualnych, których nie można na biblijną modłę "poznać po owocach". Otóż postulat prawa do adopcji jest próbą uzyskania tych "owoców" na drodze prawnej, właśnie przez oddziaływanie na prawdopodobieństwo wyboru dokonywanego przez dziecko. Doktryna liberalna mówi, że jednostka staje się bogatsza, gdy ma czegoś pożądanego więcej lub gdy ma szersze możliwości wyboru. Tutaj zaś mielibyśmy próbę ewidentnej ingerencji w prawo wyboru!
"Postępowcom" z nowej socjaldemokracji możliwości wyboru mogą być rzeczą obojętną, bo dla nich bezrefleksyjnie liczy się równość - jak w pasztecie z zająca według recepty: "pół na pół, jeden zając, jeden wół". Ale na politycznie postępowej socjaldemokracji świat się na szczęście nie kończy! Dlatego takie pomysły napotykają opór środowisk wyznających bardzo różniące się od siebie filozofie.
Szukanie pieniędzy na sfinansowanie własnych - politycznych czy innych - preferencji zbliża panią wicepremier do sfer, jak by to zapewne określił prof. Kozielecki, żebraczo-roszczeniowych. Czyli raczej do starej socjaldemokracji w stylu Millera czy Schrödera. Niemniej bądźmy wyrozumiali. Prowadzenie postępowej polityki kosztuje i być może lepiej (dla nas, nie dla zachodnioeuropejskich podatników!), by politycznie poprawne idiotyzmy rodem stamtąd były finansowane również przez zachodnią Europę.
"Zgadzający się dorośli"
Nie wiem, jakiej orientacji seksualnej jest pan Celiński czy pani Jaruga-Nowacka. I tak być powinno! Mnie to nie interesuje, tak jak nie interesuje to zapewne 90 proc. współobywateli. Anglosaska doktryna liberalna mówi o consenting adults, czyli "zgadzających się dorosłych". Stosunki seksualne między dorosłymi są ich sprawą. I tylko ich.
W jednym z tygodników w krótkim komentarzu dotyczącym marszu w Krakowie znalazłem szczególną insynuację. Oto w dzień po Krakowie chodzą "straszni mieszczanie", a wieczorem obserwujemy "Kraków tolerancji". Kluby gejowskie zaludniają się i tętnią życiem do późnych godzin nocnych. Jeżeli tak jest naprawdę i homoseksualiści mają swoje kluby, w których nikt im się nie przeszkadza bawić we własnym gronie, to po jakiego grzyba organizują marsz tolerancji w Krakowie, skoro mają się tam tak dobrze?
Może dlatego, że nie chodzi im bynajmniej o tolerancję, ale o coś zupełnie innego? I tutaj podejmę temat, który był już cover story jednego z numerów "Wprost", tyle że przedstawionym z innej perspektywy. Moim zdaniem, na pewno nie chodzi tu o tolerancję. Nie widać na przykład na ścianach krakowskich czy warszawskich domów napisów, które potępiałyby tę właśnie orientację seksualną. Na przykład jakiś typek nie cierpiący prof. Balcerowicza namaże raczej jako obelgę: "Balcerowicz Żyd" albo "Balcerowicz - sługus kapitału międzynarodowego", a nie "Balcerowicz pedał". Tak więc te typki dają upust swojej niechęci do "orientacji" etnicznej bądź ekonomicznej, a nie seksualnej...
Polityczna nieznalszczyzna
We wszystkich imprezach typu marsze tolerancji, równości itp. chodzi o coś, co nazwałbym polityczną nieznalszczyzną. Przypomnijmy sprawę pani Nieznalskiej. Otóż artystyczne beztalencie postanowiło zaistnieć w świecie sztuki w wypróbowany wśród beztalenci sposób, to znaczy skandalem, obrażając uczucia innych. Reakcje były zgodne z oczekiwaniami. Potępienie ze strony środowisk tradycyjnych, wzniosłe wystąpienia mniej myślących artystów, broniących - jak im się zdawało - wolności słowa, no i bezsensowny wyrok sądu (zamiast skazania pani Nieznalskiej na zwrot publicznych pieniędzy, przeznaczonych na jej wystawę, co byłoby sygnałem, że nie wolno obrażać podatników, skandalizując za ich pieniądze!).
Tutaj mamy sytuację identyczną, mianowicie środowiska, które usiłują się dowartościować, obrażając współobywateli. Nie słyszałem o żadnych doktrynach politycznych, ekonomicznych czy społecznych identyfikowanych ze środowiskiem homoseksualistów. Nie znam żadnych spójnych programów, na przykład podatkowych czy socjalnych, wywodzących się z tych środowisk. Są one bez reszty zajęte sobą. Nie mają nic do powiedzenia (oczywiście jako środowisko, nie jednostki!) w żywotnych sprawach współobywateli. Nie mają więc żadnego programu społecznego. A jeżeli tak, to dowartościować się, zaistnieć politycznie mogą najłatwiej przez skandal. Tak bowiem wielu krakowian odebrało propozycję marszu tolerancji w dzień tradycyjnych krakowskich procesji, upamiętniających dramatyczne wydarzenia z XI wieku.
I proszę mnie nie bajerować, że chodzi tutaj o równość. Chodzi właśnie o uzyskanie uprzywilejowanego statusu. Bowiem uczestnicy marszu nie są zainteresowani moją orientacją seksualną, natomiast ja muszę z konieczności być zainteresowany ich orientacją seksualną. W tego rodzaju marszach w Berlinie o to właśnie chodzi; to maszerujący prowokacyjnie rzucają spacerującym berlińczykom w twarz prezerwatywy czy nadmuchiwane balony w kształcie organów płciowych. Reakcje są również typowe - jawna czy skryta pod polityczną poprawnością niechęć. To znaczy efekt odwrotny do deklarowanego. Ale w tym właśnie rzecz, że tylko deklarowanego, a nie zamierzonego, którym jest właśnie status uprzywilejowany.
Adoptowane dziecko nowej socjaldemokracji
Poszukiwanie "postępowego" elektoratu wywoła znane także skądinąd zjawisko adopcji gejowskich i lesbijskich środowisk i ich egoistycznego programu. Tak więc następnym krokiem w ramach "walki o tolerancję i równość" będzie żądanie prawa do legalnego małżeństwa dla par jednopłciowych. Pozornie będzie to dotyczyć kwestii równości. Realnie jednak, gdy odejdziemy od związku naturalnego, trudno gdzieś zakreślić granice ładu prawnego.
W warunkach politycznej poprawności i hołdowania hasłom ochrony praw mniejszości napotkamy w następnym politycznym rozdaniu prawa do małżeństw osób płci nieokreślonej lub zmiennej, a może także żądanie legalizacji związków ze zwierzętami. Czy to już koniec możliwości, czy też może ktoś zażąda legalizacji związków z seksualnym robotem (co dziś nie wydaje się już tylko science fiction) lub choćby z wibratorem?
Ponieważ nie ma takiego nonsensu, którego by politycznie poprawni "postępowcy" nie byli skłonni wypisać na swoich czerwonawych sztandarach (bo czerwone skompromitowały się już całkowicie w XX wieku!), należy być bardzo ostrożnym w poszerzaniu granic ładu prawnego.
Znacznie łatwiej z punktu widzenia doktryny liberalnej odpowiedzieć na inne żądanie: prawo do adopcji (oczywiście też pod hasłem równych praw!). Odpowiedź jest jednoznacznie negatywna. Tu się nie można powoływać na regułę "zgadzających się dorosłych". Dziecko adoptowane przez taką parę odbierać będzie jako normę obraz związku emocjonalnego i seksualnego charakterystycznego dla pięciu, dziesięciu czy piętnastu procent społeczeństwa. W ten sposób ingeruje się radykalnie w uwarunkowania wyboru przyszłej orientacji seksualnej, dokonywanego przez dziecko!
Napisałem, że zainteresowania nowej socjaldemokracji dotyczą związków seksualnych, których nie można na biblijną modłę "poznać po owocach". Otóż postulat prawa do adopcji jest próbą uzyskania tych "owoców" na drodze prawnej, właśnie przez oddziaływanie na prawdopodobieństwo wyboru dokonywanego przez dziecko. Doktryna liberalna mówi, że jednostka staje się bogatsza, gdy ma czegoś pożądanego więcej lub gdy ma szersze możliwości wyboru. Tutaj zaś mielibyśmy próbę ewidentnej ingerencji w prawo wyboru!
"Postępowcom" z nowej socjaldemokracji możliwości wyboru mogą być rzeczą obojętną, bo dla nich bezrefleksyjnie liczy się równość - jak w pasztecie z zająca według recepty: "pół na pół, jeden zając, jeden wół". Ale na politycznie postępowej socjaldemokracji świat się na szczęście nie kończy! Dlatego takie pomysły napotykają opór środowisk wyznających bardzo różniące się od siebie filozofie.
Więcej możesz przeczytać w 26/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.