Dlaczego Zidane i Beckham są popularniejsi od Jezusa? Harry Potter ma w Holandii konkurenta. Za większego magika i prestidigi-tatora uchodzi tam Ruud van Nistelrooy. Mało tego, piłkarz Manchesteru United jest w Holandii obiektem niemal religijnej czci. Uwielbienie dla Ruuda wzrosło kilka dni temu, gdy uratował remis dla swojej drużyny w końcówce meczu z Niemcami. Sposób, w jaki strzelił gola, upewnił jego wyznawców, że jeśli nawet nie jest on boski, to przynajmniej ma stały kontakt z siłami nadprzyrodzonymi. Van Nistelrooy strzelił gola, stojąc tyłem do bramki, a właściwie leżąc, w dodatku mając za plecami niemieckiego obrońcę. O napastniku, który trafia do siatki średnio w co drugim meczu, kibice mówią, że rozsiewa mistyczną aurę. Porównania z religią i magią nie są przypadkowe: piłka nożna jest współczesną religią. To do świątyń futbolu ciągną wielotysięczne pielgrzymki kibiców (a miliony zasiadają przed telewizorami), których łączy mistyka widowiska. Nieprzypadkowo też osoby nie lubiące czy nie rozumiejące piłki nożnej są nazywane "niewiernymi".
Stadiony jak katedry
Tak jak dawniej w krajobrazie europejskich miast wyróżniały się katedry, tak obecnie wzrok przykuwają stadiony - jak Stade de France w Paryżu, Highbury w Londynie, Old Trafford w Manchesterze, Santiago Bernabeu w Madrycie, Nou Camp w Barcelonie, San Siro w Mediolanie czy Arena AufSchalke w Gelsehkirchen. Tam przychodzi się po to, by uczestniczyć w futbolowej mszy, a także by potwierdzić przynależność do globalnego kultu (m.in. kupując piłkarskie dewocjonalia - szaliki czy koszulki z nazwiskami największych bożków).
"Jesteśmy popularniejsi od Jezusa Chrystusa" - mówił prowokacyjnie John Lennon u szczytu powodzenia The Beatles. Byłby bliższy prawdy, gdyby powiedział to nie o muzyce pop, lecz o futbolu. Na mecze ligi angielskiej przychodzi w każdy weekend więcej osób niż wiernych na nabożeństwa kościoła anglikańskiego. Zlaicyzowana Wielka Brytania nie jest wyjątkiem, gdyż podobnie wygląda to na przykład w katolickiej Hiszpanii. W Holandii Chrystus przegrywa popularnością z van Nistelrooyem, we Francji - z Zinedinem Zidanem, w Wielkiej Brytanii - z Davidem Beckhamem. Gdy podobizna Beckhama została umieszczona w buddyjskiej świątyni w Tajlandii, miejscowy mnich stwierdził: "Cóż w tym dziwnego, skoro futbol stał się religią i ma miliony wyznawców".
Bóg jest Brazylijczykiem
"Wiara naszych ojców" - tak zatytułował swoją książkę o piłce nożnej Alan Edge, zagorzały wielbiciel Liverpoolu. Nazwy rozdziałów w tej książce to m.in. "chrzest", "komunia", "spowiedź", "pokuta". "Bóg jest Brazylijczykiem" - pisał z kolei niemiecki "Bild" po ostatnich mistrzostwach świata, w których triumfowali canarinos, a Ronaldo (notabene przyjęty na specjalnej audiencji przez papieża Jana Pawła II) został królem strzelców. W filmie pokazywanym u nas pod tytułem "Podkręć piłkę jak Beckham" sikhijska dziewczyna Jess, marząca o zrobieniu boiskowej kariery, modli się - w przeciwieństwie do swej tradycyjnej rodziny - nie do Guru Nanaka, ale do swego piłkarskiego idola.
Futbol narodził się w wiktoriańskiej Anglii, w czasach imperium, "nad którym nie zachodziło słońce". Tamtego imperium już dawno nie ma, za to jest globalne imperium futbolu. Emocje, jakie wyzwala w milionach kibiców ta prosta, a na pierwszy rzut oka wręcz prymitywna gra, są przedmiotem dociekań psychologów, socjologów i religioznawców.
Pojedynek proroków
Jeśli piłkę nożną porównywać do religii, to jest to religia najbardziej uniwersalna, przekraczająca wszelkie bariery rasowe i kulturowe. Gdy "boski" Argentyńczyk Diego Maradona został zdyskwalifikowany za używanie narkotyków podczas mistrzostw świata w 1994 r., tysiące fanatycznych kibiców z... Bangladeszu protestowało przeciwko tej decyzji. Jedna z definicji religii mówi, że jest to społeczny twór, obejmujący wierzenia i praktyki, które pomagają ludziom nadawać sens pytaniom o życie i śmierć. Bill Shankly, legendarny były menedżer Liverpoolu, stwierdził bezczelnie, że piłka nożna jest "ważniejsza niż życie i śmierć".
Bogowie futbolu mają jednak trudniejsze zadanie niż ich religijni odpowiednicy. Kibice po prostu żądają od nich dokonywania cudów na okrągło. Tego, kto spełni ich wymagania, noszą na rękach, a zrzucają z piedestałów tych, którzy okazują się fałszywymi prorokami. Boleśnie doświadczył tego David Beckham po niedawnym meczu Francji z Anglią. Kibice skazali go na pokutę, obwiniając za porażkę. Prorok Beckham mógł być bohaterem meczu, ale zawiódł w chwili próby - nie strzelił karnego. W końcu okazał się tylko człowiekiem, w przeciwieństwie do Francuza Zidane'a, który potwierdził swoją boskość, dokonując dwóch cudów (strzelając bramki) w odstępie dwóch minut.
Zmartwychwstanie Francji
Nie na darmo Zidane'a w telewizji BBC okrzyknięto "bogiem futbolu". Bo tylko ktoś taki jak Zizou, mimo że jest daleki od życiowej formy, zdołał w końcu doprowadzić Francję do zmartwychwstania. Udowodnił, że jest prawdziwym przywódcą, który potrafi sprowadzić z nieba mannę (zwycięstwo), nawet wtedy, gdy wszystko sprzysięga się przeciwko niemu. Młodym zawodnikom - nawet tak utalentowanym, jak Wayne Rooney czy Zlatan Ibrahimovic - trudno będzie zająć pozycję bogów w rodzaju Zidane'a. Bo na razie to bogowie, a nie aspirujący do tej roli, są w stanie w jednej chwili przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.
Karol Marks mówił o religii jako o manipulacji, kontrolowanym eskapizmie, który miał dostarczać iluzji ukojenia zamiast prawdziwego szczęścia. W piłce nożnej, gdzie ściera się biznes z polityką i sportem, manipulacji nie brakuje. Niech jednak ktoś spróbuje powiedzieć francuskim kibicom, którzy już zbierali się do wyjścia ze stadionu w poczuciu totalnej klęski, że zmartwychwstanie, a potem szczęście nie były realne. To samo można powiedzieć o Grekach, których piłkarze pokonali faworyzowanych gospodarzy mistrzostw - Portugalczyków. Uniesienie Francuzów i Greków można porównać chyba tylko z religijną ekstazą.
Tak jak dawniej w krajobrazie europejskich miast wyróżniały się katedry, tak obecnie wzrok przykuwają stadiony - jak Stade de France w Paryżu, Highbury w Londynie, Old Trafford w Manchesterze, Santiago Bernabeu w Madrycie, Nou Camp w Barcelonie, San Siro w Mediolanie czy Arena AufSchalke w Gelsehkirchen. Tam przychodzi się po to, by uczestniczyć w futbolowej mszy, a także by potwierdzić przynależność do globalnego kultu (m.in. kupując piłkarskie dewocjonalia - szaliki czy koszulki z nazwiskami największych bożków).
"Jesteśmy popularniejsi od Jezusa Chrystusa" - mówił prowokacyjnie John Lennon u szczytu powodzenia The Beatles. Byłby bliższy prawdy, gdyby powiedział to nie o muzyce pop, lecz o futbolu. Na mecze ligi angielskiej przychodzi w każdy weekend więcej osób niż wiernych na nabożeństwa kościoła anglikańskiego. Zlaicyzowana Wielka Brytania nie jest wyjątkiem, gdyż podobnie wygląda to na przykład w katolickiej Hiszpanii. W Holandii Chrystus przegrywa popularnością z van Nistelrooyem, we Francji - z Zinedinem Zidanem, w Wielkiej Brytanii - z Davidem Beckhamem. Gdy podobizna Beckhama została umieszczona w buddyjskiej świątyni w Tajlandii, miejscowy mnich stwierdził: "Cóż w tym dziwnego, skoro futbol stał się religią i ma miliony wyznawców".
Bóg jest Brazylijczykiem
"Wiara naszych ojców" - tak zatytułował swoją książkę o piłce nożnej Alan Edge, zagorzały wielbiciel Liverpoolu. Nazwy rozdziałów w tej książce to m.in. "chrzest", "komunia", "spowiedź", "pokuta". "Bóg jest Brazylijczykiem" - pisał z kolei niemiecki "Bild" po ostatnich mistrzostwach świata, w których triumfowali canarinos, a Ronaldo (notabene przyjęty na specjalnej audiencji przez papieża Jana Pawła II) został królem strzelców. W filmie pokazywanym u nas pod tytułem "Podkręć piłkę jak Beckham" sikhijska dziewczyna Jess, marząca o zrobieniu boiskowej kariery, modli się - w przeciwieństwie do swej tradycyjnej rodziny - nie do Guru Nanaka, ale do swego piłkarskiego idola.
Futbol narodził się w wiktoriańskiej Anglii, w czasach imperium, "nad którym nie zachodziło słońce". Tamtego imperium już dawno nie ma, za to jest globalne imperium futbolu. Emocje, jakie wyzwala w milionach kibiców ta prosta, a na pierwszy rzut oka wręcz prymitywna gra, są przedmiotem dociekań psychologów, socjologów i religioznawców.
Pojedynek proroków
Jeśli piłkę nożną porównywać do religii, to jest to religia najbardziej uniwersalna, przekraczająca wszelkie bariery rasowe i kulturowe. Gdy "boski" Argentyńczyk Diego Maradona został zdyskwalifikowany za używanie narkotyków podczas mistrzostw świata w 1994 r., tysiące fanatycznych kibiców z... Bangladeszu protestowało przeciwko tej decyzji. Jedna z definicji religii mówi, że jest to społeczny twór, obejmujący wierzenia i praktyki, które pomagają ludziom nadawać sens pytaniom o życie i śmierć. Bill Shankly, legendarny były menedżer Liverpoolu, stwierdził bezczelnie, że piłka nożna jest "ważniejsza niż życie i śmierć".
Bogowie futbolu mają jednak trudniejsze zadanie niż ich religijni odpowiednicy. Kibice po prostu żądają od nich dokonywania cudów na okrągło. Tego, kto spełni ich wymagania, noszą na rękach, a zrzucają z piedestałów tych, którzy okazują się fałszywymi prorokami. Boleśnie doświadczył tego David Beckham po niedawnym meczu Francji z Anglią. Kibice skazali go na pokutę, obwiniając za porażkę. Prorok Beckham mógł być bohaterem meczu, ale zawiódł w chwili próby - nie strzelił karnego. W końcu okazał się tylko człowiekiem, w przeciwieństwie do Francuza Zidane'a, który potwierdził swoją boskość, dokonując dwóch cudów (strzelając bramki) w odstępie dwóch minut.
Zmartwychwstanie Francji
Nie na darmo Zidane'a w telewizji BBC okrzyknięto "bogiem futbolu". Bo tylko ktoś taki jak Zizou, mimo że jest daleki od życiowej formy, zdołał w końcu doprowadzić Francję do zmartwychwstania. Udowodnił, że jest prawdziwym przywódcą, który potrafi sprowadzić z nieba mannę (zwycięstwo), nawet wtedy, gdy wszystko sprzysięga się przeciwko niemu. Młodym zawodnikom - nawet tak utalentowanym, jak Wayne Rooney czy Zlatan Ibrahimovic - trudno będzie zająć pozycję bogów w rodzaju Zidane'a. Bo na razie to bogowie, a nie aspirujący do tej roli, są w stanie w jednej chwili przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę.
Karol Marks mówił o religii jako o manipulacji, kontrolowanym eskapizmie, który miał dostarczać iluzji ukojenia zamiast prawdziwego szczęścia. W piłce nożnej, gdzie ściera się biznes z polityką i sportem, manipulacji nie brakuje. Niech jednak ktoś spróbuje powiedzieć francuskim kibicom, którzy już zbierali się do wyjścia ze stadionu w poczuciu totalnej klęski, że zmartwychwstanie, a potem szczęście nie były realne. To samo można powiedzieć o Grekach, których piłkarze pokonali faworyzowanych gospodarzy mistrzostw - Portugalczyków. Uniesienie Francuzów i Greków można porównać chyba tylko z religijną ekstazą.
Więcej możesz przeczytać w 26/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.