Krall powykreślała wszystko, co niekonieczne, wszystkie ozdobniki tekstu - jest oszczędna jak skąpiec Moliera Pierwsza noc mija na czytaniu. Na czytaniu "Wyjątkowo długiej linii" - nowo wydanej książki Hanny Krall. "Kamienica jest trzypiętrowa, otynkowana, z dachem dwuspadowym o więźbie drewnianej z sienią pośrodku... zbudowano ją czterysta siedemdziesiąt lat temu" - tak zaczyna się ta niezwykła opowieść i do sto trzydziestej pierwszej strony trzyma za gardło. I nie puszcza, aż kończy się nocny chłód, zaczyna świtać i obecni mieszkańcy domu stwierdzą, że nic im nie wiadomo o dawnych lokatorach kamienicy, że "takie coś dyskutowane u nas nie było" - tak się kończy.
Jaka to sztuka - myślałam drugiej nocy - na stu trzydziestu stronach zawrzeć losy tylu ludzi zamieszkujących trzypiętrową kamienicę, która w XIX wieku "przeszła na własność małżeństwa Arnsztajnów - Franciszki i Marka. Ona była poetką, on doktorem medycyny". Krall powykreślała wszystko, co niekonieczne, wszystkie ozdobniki tekstu, jest oszczędna jak skąpiec Moliera. I to ona właśnie, ta do perfekcji skąpa w słowa pisarka, opisuje losy młodopolskiej, mało znanej poetki, lubującej się w stylu: "Blask słońca przeglądał się czerwienią w żelazie szabli i pługa" albo "Lśni niebios błękitów szmat siny". Popuszcza nieco swojemu stylowi, opisując warkocz pani Arnsztajnowej, i trzeciej nocy już ją wyraźnie widzę - tę młodą, uzdolnioną, piszącą wiersze dziewczynę o lśniącym, długim aż do pasa warkoczu, którego do końca życia nie zetnie. Pochodziła z zamożnej żydowskiej rodziny, była żoną lekarza, zauroczoną Polską i polskością. Porzuci ona żydowskiego Boga i gdy włosy warkocza "będą coraz cieńsze, coraz bardziej żałosne", a jej cały świat będzie się walił, wróci do swoich żydowskich korzeni i wejdzie dobrowolnie do warszawskiego getta. To ten pokręcony los, który może się przytrafić tylko polskiej Żydówce, zafascynował zapewne kronikarkę Krall.
Czwartego dnia o świcie już nie śpię, pieką mnie trochę oczy, śródziemnomorskie światło wpada do pokoju, jego ostry promień kładzie się na ciemnej okładce książki, na lubelskiej kamienicy - widoczek raczej sprzyjający melancholii. Ale już słychać tu i tam warkot autobusów, głosy przechodniów, każdy pędzi do swych codziennych obowiązków, więc dopiero wieczorem piątego dnia zabieram się raz jeszcze do książki "Wyjątkowo długa linia". Wyjątkowo długą linię życia ma młody poeta - Józef Czechowicz, jeden z najciekawszych polskich poetów, który w kamienicy nigdy nie mieszkał. Był "lokatorem dochodzącym" - przyjaźnił się z panią Arnsztajnową. Zginął od bomby, mając zaledwie 36 lat. Franciszka Arnsztajnowa go przeżyła, choć nie miała zapisanej na dłoni długiej linii życia i była od niego wiele, wiele lat starsza. I gdyby nie interwencja Hitlera, żyłaby jeszcze dłużej.
Myśli płyną z prądem dawnych mieszkańców kamienicy: już ich znam, czegoś tam jeszcze nie rozumiem, to i owo chyba przeoczyłam - tak mi się wydaje, coś mi się w ich życiu poplątało, więc wracam do książki raz jeszcze. "Nadlatywały samoloty - pisze Krall - i na wszystkich piętrach zaczynały dzwonić filiżanki w kredensach. W roku trzydziestym dziewiątym, gdy wojna zaczynała się, dzwoniły w żydowskich kredensach. W roku czterdziestym czwartym, gdy się kończyła - w pożydowskich".
Gdy byłyśmy na studiach, ćwiczenia z nauki o Polsce i świecie współczesnym (był taki przedmiot) prowadził młody, niechlujnie odziany asystent, zawsze na lekkim rauszu, acz partyjny, więc mu uchodziło, a jego głównymi zaletami były krzykliwość i zapędy sadysty. "Odpowiedz w jednym słowie, w jednym słowie! - darł się. - Co charakteryzowało komunę pierwotną? W jednym słowie!" Przyśnił mi się tej piątej nocy. Wrzasnął: "Odpowiedz w jednym słowie, w jednym słowie, jaka jest ostatnia książka Krall 'Wyjątkowo długa linia'?". Odwrzasnęłam: "Znakomita!".
Czwartego dnia o świcie już nie śpię, pieką mnie trochę oczy, śródziemnomorskie światło wpada do pokoju, jego ostry promień kładzie się na ciemnej okładce książki, na lubelskiej kamienicy - widoczek raczej sprzyjający melancholii. Ale już słychać tu i tam warkot autobusów, głosy przechodniów, każdy pędzi do swych codziennych obowiązków, więc dopiero wieczorem piątego dnia zabieram się raz jeszcze do książki "Wyjątkowo długa linia". Wyjątkowo długą linię życia ma młody poeta - Józef Czechowicz, jeden z najciekawszych polskich poetów, który w kamienicy nigdy nie mieszkał. Był "lokatorem dochodzącym" - przyjaźnił się z panią Arnsztajnową. Zginął od bomby, mając zaledwie 36 lat. Franciszka Arnsztajnowa go przeżyła, choć nie miała zapisanej na dłoni długiej linii życia i była od niego wiele, wiele lat starsza. I gdyby nie interwencja Hitlera, żyłaby jeszcze dłużej.
Myśli płyną z prądem dawnych mieszkańców kamienicy: już ich znam, czegoś tam jeszcze nie rozumiem, to i owo chyba przeoczyłam - tak mi się wydaje, coś mi się w ich życiu poplątało, więc wracam do książki raz jeszcze. "Nadlatywały samoloty - pisze Krall - i na wszystkich piętrach zaczynały dzwonić filiżanki w kredensach. W roku trzydziestym dziewiątym, gdy wojna zaczynała się, dzwoniły w żydowskich kredensach. W roku czterdziestym czwartym, gdy się kończyła - w pożydowskich".
Gdy byłyśmy na studiach, ćwiczenia z nauki o Polsce i świecie współczesnym (był taki przedmiot) prowadził młody, niechlujnie odziany asystent, zawsze na lekkim rauszu, acz partyjny, więc mu uchodziło, a jego głównymi zaletami były krzykliwość i zapędy sadysty. "Odpowiedz w jednym słowie, w jednym słowie! - darł się. - Co charakteryzowało komunę pierwotną? W jednym słowie!" Przyśnił mi się tej piątej nocy. Wrzasnął: "Odpowiedz w jednym słowie, w jednym słowie, jaka jest ostatnia książka Krall 'Wyjątkowo długa linia'?". Odwrzasnęłam: "Znakomita!".
Więcej możesz przeczytać w 26/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.