Leszek Miller chce znowu być liderem SLD CO łączy Leszka Millera z Ferdynandem Habsburgiem? Poprzednik Franciszka Józefa na tronie w Wiedniu został zmuszony do abdykacji, gdy wybuchła Wiosna Ludów. Potem żył sobie spokojnie na prowincji i dopiero pod koniec życia miał okazję porozmawiać z politykami ze stolicy. - Co z Włochami? - zagadnął. - Stracone - usłyszał w odpowiedzi. - A z Niemcami? - Stracone i zjednoczone - powiedziano mu. - No to po co rezygnowałem z tronu? Tyle to i ja mogłem osiągnąć - zauważył cierpko. Leszek Miller jest w podobnej sytuacji. Jego obalenie miało być receptą na chorobę Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Zmuszono go do odejścia ze wszystkich stanowisk, bo - po pierwsze - w ten sposób chciano uratować partię przed rozłamem, a po drugie - zbudować nowy, silniejszy rząd. Poświęcenie Millera okazało się jednak spóźnione i nic nie pomogło. SLD się rozpadł, a rząd znajduje się w stanie embrionalnym i może nie mieć okazji do prawdziwego poczęcia. Jeśli tak się stanie, czekają nas przyspieszone wybory, których - utrupiając Millera - też chciano uniknąć. Miller może teraz jak Ferdynand Habsburg spytać: - I po co mnie obalano? Tyle to i ja mogłem dokonać.
Miller - reanimacja
Sytuacja Leszka Millera i Ferdynanda Habsburga jest podobna, ale z jednym wyjątkiem: były premier ani myśli gnić gdzieś na prowincji i niańczyć wnuczkę. Już wraca do gry. Ba, przechodzi do kontrnatarcia! Wraca z kilkoma chwytliwymi wśród ludzi sojuszu hasłami. Przede wszystkim atakuje obecnych liderów, czyli Krzysztofa Janika i Józefa Oleksego. Zarzuca im, że partia pod ich przywództwem stała się klubem dyskusyjnym, że brak w niej dyscypliny, że sojusz za bardzo zajmuje się sobą zamiast czymś sensownym dla wyborców.
Gdy Miller otworzył ogień z wielkiej armaty, tyleż zdziwiony, ile rozbawiony bezczelnością byłego szefa Oleksy zwrócił mu uwagę na jego niewielką - jak wskazują sondaże - wiarygodność. Nie speszony Miller odparł, że wczuł się już w perspektywę partyjnych dołów, a stamtąd sytuacja wygląda inaczej.
Inną skuteczną bronią Millera jest jego antyprezydenckość. Sojusz w swej masie od dawna postrzega Aleksandra Kwaśniewskiego jako podstępnego i obłudnego wroga. Miller wyczuł tę niechęć i ostro krytykuje Janika za uległość wobec Pałacu Prezydenckiego. Przekonuje, że Marek Belka został sojuszowi narzucony, a partia traci suwerenność. Wystraszeni perspektywą wyborów działacze SLD jeszcze się zbyt obawiają, by podchwycić ten ton, ale argumentów Millera słuchają z życzliwym zainteresowaniem.
Chyba najbardziej spektakularnym wygibasem Millera jest to, że były premier rozpoczął walkę o spuściznę swego rządu. Wydawało się, że fatalnych dokonań tego rządu nie neguje już nawet SLD. Ale Miller w TVN 24 postawił szokującą tezę: relatywnie niezły wynik SLD w eurowyborach to efekt tego, iż wyborcy zaczynają dostrzegać skrywane przez media pozytywy jego rządu. Czyli od klęski sojusz uratował Miller, a nie zdradziecka i uległa wobec prezydenta ekipa Janika i Oleksego.
Józef Oleksy komentuje to ironicznie: "Miller twierdzi, że cały wzrost gospodarczy jest jego zasługą. To bardzo odważna teza". Inny polityk sojuszu mówi dosadniej: - To dopiero bezczelność!
Siła bezczelności
Miller jest politykiem sprytnym i dobrym taktykiem. Ale te cechy nie wystarczą, żeby się odbić od dna. By tego dokonać, musi odtworzyć w sobie cechy, z których słynął: siłę, odporność psychiczną i bezczelność.
Wbrew pozorom bezczelność to w polityce zaleta, i to wcale nie taka częsta. W odpowiednich ilościach jest w nią wyposażonych zaledwie kilku liderów: Rokita, Lepper, Giertych. Inni tracą pewność siebie pod wpływem zmasowanej krytyki. Albo tak się spalają podczas konfliktów, że potem ich unikają, czyli przegrywają.
Niedawno Robert Strąk z Ligi Polskich Rodzin blokował sejmową mównicę - spędził na niej kilka godzin roztrzęsiony, bo był wyśmiewany. Kiedy opuścił mównicę, słaniał się ze zmęczenia, a stres wywołał u niego mdłości. Czy takie problemy miał kiedyś Lepper? Nie, bo jest bardziej bezczelny i nie przejmuje się opinią innych.
Wydawało się, że obciążenia, którym Miller był poddawany, wyczerpały jego zapasy energii i zdruzgotały obronny pancerz. Jeden z najbrutalniejszych niegdyś polityków sypał się na naszych oczach. Zaszczuty i mordowany na raty Miller sprawiał wrażenie człowieka zmęczonego i starego. Wyglądał, jakby potrzebował kilku miesięcy w sanatorium. A jednak zregenerował się nieprawdopodobnie szybko i ruszył do walki.
Do czego dąży Miller?
Czy Miller kontratakuje, bo chce poczuć, jak rozkosznie smakuje zemsta, i popsuć trochę krwi tym, którzy go opuścili w decydujących momentach? To zbyt trąci telenowelą.
Miller chce odbudować swoją pozycję w SLD. Na początek marzy mu się stanowisko szefa klubu parlamentarnego. Potem może nawet powrót na fotel przewodniczącego partii. Czy to możliwe? - Oj, całkiem prawdopodobne - twierdzi jeden z liderów sojuszu. Umieszczanie Millera w mauzoleum zasłużonych działaczy SLD jest stanowczo przedwczesne. Miller żyje i dotkliwie kąsa.
Sytuacja Leszka Millera i Ferdynanda Habsburga jest podobna, ale z jednym wyjątkiem: były premier ani myśli gnić gdzieś na prowincji i niańczyć wnuczkę. Już wraca do gry. Ba, przechodzi do kontrnatarcia! Wraca z kilkoma chwytliwymi wśród ludzi sojuszu hasłami. Przede wszystkim atakuje obecnych liderów, czyli Krzysztofa Janika i Józefa Oleksego. Zarzuca im, że partia pod ich przywództwem stała się klubem dyskusyjnym, że brak w niej dyscypliny, że sojusz za bardzo zajmuje się sobą zamiast czymś sensownym dla wyborców.
Gdy Miller otworzył ogień z wielkiej armaty, tyleż zdziwiony, ile rozbawiony bezczelnością byłego szefa Oleksy zwrócił mu uwagę na jego niewielką - jak wskazują sondaże - wiarygodność. Nie speszony Miller odparł, że wczuł się już w perspektywę partyjnych dołów, a stamtąd sytuacja wygląda inaczej.
Inną skuteczną bronią Millera jest jego antyprezydenckość. Sojusz w swej masie od dawna postrzega Aleksandra Kwaśniewskiego jako podstępnego i obłudnego wroga. Miller wyczuł tę niechęć i ostro krytykuje Janika za uległość wobec Pałacu Prezydenckiego. Przekonuje, że Marek Belka został sojuszowi narzucony, a partia traci suwerenność. Wystraszeni perspektywą wyborów działacze SLD jeszcze się zbyt obawiają, by podchwycić ten ton, ale argumentów Millera słuchają z życzliwym zainteresowaniem.
Chyba najbardziej spektakularnym wygibasem Millera jest to, że były premier rozpoczął walkę o spuściznę swego rządu. Wydawało się, że fatalnych dokonań tego rządu nie neguje już nawet SLD. Ale Miller w TVN 24 postawił szokującą tezę: relatywnie niezły wynik SLD w eurowyborach to efekt tego, iż wyborcy zaczynają dostrzegać skrywane przez media pozytywy jego rządu. Czyli od klęski sojusz uratował Miller, a nie zdradziecka i uległa wobec prezydenta ekipa Janika i Oleksego.
Józef Oleksy komentuje to ironicznie: "Miller twierdzi, że cały wzrost gospodarczy jest jego zasługą. To bardzo odważna teza". Inny polityk sojuszu mówi dosadniej: - To dopiero bezczelność!
Siła bezczelności
Miller jest politykiem sprytnym i dobrym taktykiem. Ale te cechy nie wystarczą, żeby się odbić od dna. By tego dokonać, musi odtworzyć w sobie cechy, z których słynął: siłę, odporność psychiczną i bezczelność.
Wbrew pozorom bezczelność to w polityce zaleta, i to wcale nie taka częsta. W odpowiednich ilościach jest w nią wyposażonych zaledwie kilku liderów: Rokita, Lepper, Giertych. Inni tracą pewność siebie pod wpływem zmasowanej krytyki. Albo tak się spalają podczas konfliktów, że potem ich unikają, czyli przegrywają.
Niedawno Robert Strąk z Ligi Polskich Rodzin blokował sejmową mównicę - spędził na niej kilka godzin roztrzęsiony, bo był wyśmiewany. Kiedy opuścił mównicę, słaniał się ze zmęczenia, a stres wywołał u niego mdłości. Czy takie problemy miał kiedyś Lepper? Nie, bo jest bardziej bezczelny i nie przejmuje się opinią innych.
Wydawało się, że obciążenia, którym Miller był poddawany, wyczerpały jego zapasy energii i zdruzgotały obronny pancerz. Jeden z najbrutalniejszych niegdyś polityków sypał się na naszych oczach. Zaszczuty i mordowany na raty Miller sprawiał wrażenie człowieka zmęczonego i starego. Wyglądał, jakby potrzebował kilku miesięcy w sanatorium. A jednak zregenerował się nieprawdopodobnie szybko i ruszył do walki.
Do czego dąży Miller?
Czy Miller kontratakuje, bo chce poczuć, jak rozkosznie smakuje zemsta, i popsuć trochę krwi tym, którzy go opuścili w decydujących momentach? To zbyt trąci telenowelą.
Miller chce odbudować swoją pozycję w SLD. Na początek marzy mu się stanowisko szefa klubu parlamentarnego. Potem może nawet powrót na fotel przewodniczącego partii. Czy to możliwe? - Oj, całkiem prawdopodobne - twierdzi jeden z liderów sojuszu. Umieszczanie Millera w mauzoleum zasłużonych działaczy SLD jest stanowczo przedwczesne. Miller żyje i dotkliwie kąsa.
Więcej możesz przeczytać w 26/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.