W czarnych koszulach z napisem "Godzina W" wbiegli na boisko piłkarze warszawskiej Legii. Tysiące kibiców wstało z miejsc. Przejmującą ciszę przerwał ryk: "Jeszcze Polska nie zginęła...". Działo się to 1 sierpnia o 17.00 podczas meczu z Pogonią Szczecin. Na płocie okalającym trybuny stołeczni szalikowcy rozwiesili gigantyczny transparent "1944-2004 - pamiętamy". Jeszcze kilka lat temu taka demonstracja byłaby nie do pomyślenia. Teraz nie dziwi. Wszystko dlatego, że sukces obchodów 60. rocznicy powstania warszawskiego pokazał, że patriotyzmu nie trzeba się wstydzić. Ba, widok Gerharda Schrödera czy Colina Powella pochylających głowy przed bohaterstwem powstańców uświadomił Polakom, że mogą być dumni z własnej historii. To tym dziwniejsze, że dotychczas byliśmy specjalistami od przegrywania bitew o pamięć.
Pamięć i audiotele
Termin "bitwa o pamięć" pojawił się na początku lat 90. w otoczeniu braci Kaczyńskich. Jarosław Kaczyński żądał wtedy, by telewizja publiczna kręciła seriale pokazujące prawdę historyczną o PRL. Domagał się, by historii II wojny światowej nie uczyli tylko załgani czterej pancerni (pies - jak zawsze u Kaczyńskich - był w porządku). Teraz głównym szermierzem bitwy o pamięć został Lech Kaczyński. I nic dziwnego, bo bez jego determinacji warszawscy powstańcy mogliby spotkać się pod mostem Siekierkowskim, a nie w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Pytanie, dlaczego postkomunistyczna lewica nie prowadziła polityki historycznej, jest zbyt łatwe nawet jak na audiotele - zauważa w książce "Koniec snu Konstantyna" filozof Dariusz Karłowicz. Prawdą jest jednak i to, że do prowadzenia takiej polityki nie paliła się też prawica. Po części dlatego, że dała sobie narzucić (nie pozbawione słuszności) przekonanie, że zamiast pielęgnować patriotyzm, trzeba rozdrapać narodowe rany, że wpierw trzeba się rozprawić z mitem o powszechnym oporze wobec komunizmu czy poznać prawdę o Jedwabnem.
Część prawicy nie była zainteresowana polityką historyczną z prozaicznych powodów. - Kiedy doszliśmy do władzy w 1997 r. - opisuje te dylematy jeden z konserwatywnych polityków - mieliśmy do wyboru: zrobić porządne muzeum ofiar komunizmu albo założyć telewizję. Wybraliśmy to drugie, ale z Telewizji Puls zostały zgliszcza, a w Budapeszcie jest wstrząsające muzeum i Węgrom nikt tego nie zabierze.
Czterej pancerni od Maczka
Serial o czterech pancernych z armii gen. Maczka nie powstał, a Polacy przegrywali bitwę o pamięć z każdym dniem i w każdym wymiarze. Z jednej strony, nie rozliczono zbrodni komunizmu (który nie był taki straszny, skoro przyjechał na bagnetach Marusi i Janka), więc w sondażach opinii bohaterami narodowymi obwołano Gierka i Jaruzelskiego. Z drugiej strony, nie potrafiliśmy wykreować pozytywnego obrazu Polski na świecie. Nic więc dziwnego, że symbolem upadku komunizmu nie stał się polski sierpień '80, lecz upadek muru berlińskiego.
- Trzeba było na początku lat 90. głośno krzyczeć, że stolicą Unii Europejskiej, razem z Brukselą, powinien być Gdańsk. I nawet gdyby to się nie udało, świat nie mógłby zignorować naszej roli w obalaniu komunizmu - przekonuje Dariusz Karłowicz. - Piętnaście lat temu w Europie trwała moda na Polskę. Przyjeżdżali tu deputowani do Bundestagu i chcieli sobie zrobić zdjęcia w historycznej sali BHP, w Muzeum "Solidarności". Tylko tego muzeum nie było.
Powstał za to cały przemysł sprzedający fragmenty muru berlińskiego, powstało muzeum tegoż muru, przy tymże murze grały największe gwiazdy rocka - w ten sposób to Berlin, a nie Gdańsk został symbolem oporu przeciw komunizmowi.
Kanał w muzeum
Przykład obchodów 60. rocznicy powstania warszawskiego pokazuje, że coś się zmienia zarówno w docenianiu polityki historycznej przez elity, jak i w masowym przyznawaniu się do patriotyzmu. - Do pracy przy Muzeum Powstania Warszawskiego zgłosiły się dziesiątki wolontariuszy, zazwyczaj ludzie młodzi. Nareszcie mogli bez zażenowania mówić o patriotyzmie - zauważa organizator i dyrektor muzeum Jan Ołdakowski.
Zmieniła się jednak nie tylko mentalność Polaków, którzy zaczęli się coraz głośniej dopominać o swoje prawo do pamięci historycznej i dumy z narodowych dziejów, ale i sposób prezentowania historii.
Huk wybuchów, okrzyki rannych, barykady na ulicach, przewrócone tramwaje - na warszawskiej Woli kilka tysięcy osób z zapartym tchem śledziło inscenizację obrony Pałacyku Michla. Podekscytowane maluchy, emeryci ze łzami w oczach - jakże to inny widok niż skok przez barykadę premiera Buzka podczas rocznicy cudu nad Wisłą w 2000 r. Sztywne, pełne martyrologicznego zadęcia uroczystości nie poruszyły wówczas nikogo.
Obecnie przestaje dziwić, że w warszawskim muzeum zamiast nudnych zdjęć znajdzie się fragment kanału, a zamiast długaśnych komentarzy jest Mur Pamięci. Mur jest jednak jednocześnie dowodem na absurdalność naszej rzeczywistości. Oto Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa nie zgodziła się (z powodów artystycznych?), by prócz nazwisk i pseudonimów poległych powstańców pojawił się tam ich wiek, co miało pokazać młodym zwiedzającym, że polegli byli ich rówieśnikami.
Odzyskać sierpień
Czy jednorazowa erupcja patriotyzmu i dobrze nagłośnione obchody rocznicy powstania przełożą się na powszechne przekonanie, że polityka historyczna jest potrzebna? O tym, że nie wszystkich da się do tego przekonać, świadczy furia, z jaką Andrzej Celiński (jako SLD-owski minister kultury) w 2001 r. swą pierwszą decyzją wykreślił z nazwy resortu słowa "i dziedzictwa narodowego" oraz zlikwidował Instytutu Dziedzictwa Narodowego. Nawet jeśli nie wszyscy politycy reagują na te terminy z taką alergią, to i tak traktują politykę historyczną jako nieszkodliwe wariactwo, na które szkoda budżetowych pieniędzy.
Efekt jest taki, że jeśli ktoś na Zachodzie słyszał o historii Polski, to jawi mu się ona jako pasmo prześladowań Żydów w "polskich obozach koncentracyjnych". I nic tu nie pomogą coraz lepsze stosunki polsko-izraelskie, bo Francuzi chętniej porozmawiają o "tradycyjnej polskiej ksenofobii" niż o podpalaniu synagog w Lyonie. Dlatego, nie lekceważąc rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego, tak bardzo musimy dbać o politykę historyczną. "Bo przecież - dowodzi w "Końcu snu Konstantyna" Karłowicz - nikt nie chce pokazywać się z antysemitą, nawet jeśli ma jednocyfrową inflację".
Polskich polityków czeka sprawdzian trudniejszy niż rocznica powstania. Za rok będziemy obchodzić 25. rocznicę powstania "Solidarności". To ostatni moment, by przypomnieć światu, gdzie zaczęto kruszyć komunizm i dzięki komu Europa jest wolna i zjednoczona. Bo na Zachodzie utrwaliło się przekonanie, że komunizm obalili Czesi podczas aksamitnej rewolucji albo Niemcy wraz z murem berlińskim. Trzeba im uświadomić, że bez sierpnia '80 mur stałby w najlepsze. I trzeba zrobić to szybko, bo zawłaszczenie przez nich pamięci o końcu komunizmu może być trudne do odwojowania. Ale Polak potrafi. Potrafi zmarnować nawet taką okazję.
Termin "bitwa o pamięć" pojawił się na początku lat 90. w otoczeniu braci Kaczyńskich. Jarosław Kaczyński żądał wtedy, by telewizja publiczna kręciła seriale pokazujące prawdę historyczną o PRL. Domagał się, by historii II wojny światowej nie uczyli tylko załgani czterej pancerni (pies - jak zawsze u Kaczyńskich - był w porządku). Teraz głównym szermierzem bitwy o pamięć został Lech Kaczyński. I nic dziwnego, bo bez jego determinacji warszawscy powstańcy mogliby spotkać się pod mostem Siekierkowskim, a nie w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Pytanie, dlaczego postkomunistyczna lewica nie prowadziła polityki historycznej, jest zbyt łatwe nawet jak na audiotele - zauważa w książce "Koniec snu Konstantyna" filozof Dariusz Karłowicz. Prawdą jest jednak i to, że do prowadzenia takiej polityki nie paliła się też prawica. Po części dlatego, że dała sobie narzucić (nie pozbawione słuszności) przekonanie, że zamiast pielęgnować patriotyzm, trzeba rozdrapać narodowe rany, że wpierw trzeba się rozprawić z mitem o powszechnym oporze wobec komunizmu czy poznać prawdę o Jedwabnem.
Część prawicy nie była zainteresowana polityką historyczną z prozaicznych powodów. - Kiedy doszliśmy do władzy w 1997 r. - opisuje te dylematy jeden z konserwatywnych polityków - mieliśmy do wyboru: zrobić porządne muzeum ofiar komunizmu albo założyć telewizję. Wybraliśmy to drugie, ale z Telewizji Puls zostały zgliszcza, a w Budapeszcie jest wstrząsające muzeum i Węgrom nikt tego nie zabierze.
Czterej pancerni od Maczka
Serial o czterech pancernych z armii gen. Maczka nie powstał, a Polacy przegrywali bitwę o pamięć z każdym dniem i w każdym wymiarze. Z jednej strony, nie rozliczono zbrodni komunizmu (który nie był taki straszny, skoro przyjechał na bagnetach Marusi i Janka), więc w sondażach opinii bohaterami narodowymi obwołano Gierka i Jaruzelskiego. Z drugiej strony, nie potrafiliśmy wykreować pozytywnego obrazu Polski na świecie. Nic więc dziwnego, że symbolem upadku komunizmu nie stał się polski sierpień '80, lecz upadek muru berlińskiego.
- Trzeba było na początku lat 90. głośno krzyczeć, że stolicą Unii Europejskiej, razem z Brukselą, powinien być Gdańsk. I nawet gdyby to się nie udało, świat nie mógłby zignorować naszej roli w obalaniu komunizmu - przekonuje Dariusz Karłowicz. - Piętnaście lat temu w Europie trwała moda na Polskę. Przyjeżdżali tu deputowani do Bundestagu i chcieli sobie zrobić zdjęcia w historycznej sali BHP, w Muzeum "Solidarności". Tylko tego muzeum nie było.
Powstał za to cały przemysł sprzedający fragmenty muru berlińskiego, powstało muzeum tegoż muru, przy tymże murze grały największe gwiazdy rocka - w ten sposób to Berlin, a nie Gdańsk został symbolem oporu przeciw komunizmowi.
Kanał w muzeum
Przykład obchodów 60. rocznicy powstania warszawskiego pokazuje, że coś się zmienia zarówno w docenianiu polityki historycznej przez elity, jak i w masowym przyznawaniu się do patriotyzmu. - Do pracy przy Muzeum Powstania Warszawskiego zgłosiły się dziesiątki wolontariuszy, zazwyczaj ludzie młodzi. Nareszcie mogli bez zażenowania mówić o patriotyzmie - zauważa organizator i dyrektor muzeum Jan Ołdakowski.
Zmieniła się jednak nie tylko mentalność Polaków, którzy zaczęli się coraz głośniej dopominać o swoje prawo do pamięci historycznej i dumy z narodowych dziejów, ale i sposób prezentowania historii.
Huk wybuchów, okrzyki rannych, barykady na ulicach, przewrócone tramwaje - na warszawskiej Woli kilka tysięcy osób z zapartym tchem śledziło inscenizację obrony Pałacyku Michla. Podekscytowane maluchy, emeryci ze łzami w oczach - jakże to inny widok niż skok przez barykadę premiera Buzka podczas rocznicy cudu nad Wisłą w 2000 r. Sztywne, pełne martyrologicznego zadęcia uroczystości nie poruszyły wówczas nikogo.
Obecnie przestaje dziwić, że w warszawskim muzeum zamiast nudnych zdjęć znajdzie się fragment kanału, a zamiast długaśnych komentarzy jest Mur Pamięci. Mur jest jednak jednocześnie dowodem na absurdalność naszej rzeczywistości. Oto Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa nie zgodziła się (z powodów artystycznych?), by prócz nazwisk i pseudonimów poległych powstańców pojawił się tam ich wiek, co miało pokazać młodym zwiedzającym, że polegli byli ich rówieśnikami.
Odzyskać sierpień
Czy jednorazowa erupcja patriotyzmu i dobrze nagłośnione obchody rocznicy powstania przełożą się na powszechne przekonanie, że polityka historyczna jest potrzebna? O tym, że nie wszystkich da się do tego przekonać, świadczy furia, z jaką Andrzej Celiński (jako SLD-owski minister kultury) w 2001 r. swą pierwszą decyzją wykreślił z nazwy resortu słowa "i dziedzictwa narodowego" oraz zlikwidował Instytutu Dziedzictwa Narodowego. Nawet jeśli nie wszyscy politycy reagują na te terminy z taką alergią, to i tak traktują politykę historyczną jako nieszkodliwe wariactwo, na które szkoda budżetowych pieniędzy.
Efekt jest taki, że jeśli ktoś na Zachodzie słyszał o historii Polski, to jawi mu się ona jako pasmo prześladowań Żydów w "polskich obozach koncentracyjnych". I nic tu nie pomogą coraz lepsze stosunki polsko-izraelskie, bo Francuzi chętniej porozmawiają o "tradycyjnej polskiej ksenofobii" niż o podpalaniu synagog w Lyonie. Dlatego, nie lekceważąc rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego, tak bardzo musimy dbać o politykę historyczną. "Bo przecież - dowodzi w "Końcu snu Konstantyna" Karłowicz - nikt nie chce pokazywać się z antysemitą, nawet jeśli ma jednocyfrową inflację".
Polskich polityków czeka sprawdzian trudniejszy niż rocznica powstania. Za rok będziemy obchodzić 25. rocznicę powstania "Solidarności". To ostatni moment, by przypomnieć światu, gdzie zaczęto kruszyć komunizm i dzięki komu Europa jest wolna i zjednoczona. Bo na Zachodzie utrwaliło się przekonanie, że komunizm obalili Czesi podczas aksamitnej rewolucji albo Niemcy wraz z murem berlińskim. Trzeba im uświadomić, że bez sierpnia '80 mur stałby w najlepsze. I trzeba zrobić to szybko, bo zawłaszczenie przez nich pamięci o końcu komunizmu może być trudne do odwojowania. Ale Polak potrafi. Potrafi zmarnować nawet taką okazję.
Więcej możesz przeczytać w 34/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.