Weterynarze gospodarki znaleźli sobie unijne alibi Gdy byłem niegrzeczny albo nie chciałem jeść kaszki, babcia straszyła, że przyjdzie wilk i mnie zje. Dziś dorosłych straszy rząd, a za wilka robi Unia Europejska. Jak władza chce nam dołożyć, powołuje się na "dyrektywy unijne". Ostatnio stało się tak w wypadku rad pracowniczych i wynagrodzenia weterynarzy. Wcześniej dołożono nam "unijny" podatek od zysków z lokat kapitałowych, kasy fiskalne w taksówkach, 22-procentowy VAT w budownictwie. Na horyzoncie czekają "unijne" półokrągłe kafelki-narożniki, zakaz odgrzewania bigosu oraz dziesiątki innych bzdur i półbzdur, których wcale nie musimy wprowadzać. Ale wprowadzamy. Bo ktoś chce na tym zarobić albo... do cna obrzydzić nam unię.
"Unijne" podatki
Zaczęło się od podatku od zysków kapitałowych; z powodzeniem powoływano się na zalecenia unijne. Z powodzeniem, bo podatek został wprowadzony (tzw. podatek Belki) i pobierany jest już od trzech lat. Nie ma go natomiast w połowie starych państw unijnych, o nowych członkach już nie wspominając. Podobnie było w wypadku osławionych kas fiskalnych w taksówkach. Tutaj jednak powstała sytuacja kłopotliwa. Ledwo przedstawiciele ministerstwa oświadczyli taksówkarzom, że "unia kazała", do dyskusji wtrącił się Jonathan Todd, rzecznik Komisji Europejskiej, cierpliwie wyjaśniając, iż "prawo unijne nakłada obowiązek stosowania VAT w usługach transportowych, w tym na przejazdy taksówkami. Trzeba to zrobić w sposób nie prowadzący do nadużyć, ale dokładna metoda zależy od każdego państwa. Dopuszczalne są dwie: można wprowadzić podatek zryczałtowany, oparty na pewnej założonej liczbie przejazdów w danym okresie, albo podatek od każdego przejazdu. Wynika z tego, że kasy fiskalne nie są obowiązkowe".
Podobnie zakończyła się sprawa VAT w budownictwie. Marek Pol, który tę sprawę zawalił, stale argumentował, że podwyższenie podatku wynika z "dyrektyw unijnych", zapominając o możliwości uzyskania zniżkowej stawki dla tzw. budownictwa społecznego, a nawet uznania wszystkich budowanych u nas mieszkań za stawiane w ten sposób. To, że taka możliwość istniała i że ją zmarnowano, przyznał ostatnio Andrzej Bratkowski, nowy wiceminister infrastruktury odpowiedzialny za budownictwo.
"Unijna" rada
W najbliższym czasie rząd szykuje przedsiębiorcom kolejny pasztet. Zamierza bowiem przeforsować ustawę nakładającą obowiązek tworzenia rad pracowniczych w firmach zatrudniających ponad sto osób. Po co? Bo "takie są dyrektywy unijne". To, że znaczna część naszej władzy najwyraźniej składa się z patentowanych durniów, jest wielką polską tragedią. To jednak, że owi władcy mają za skończonych durniów obywateli, to jeszcze gorzej, gdyż jest to wielki polityczny błąd. W czasach rewolucji informatycznej takie uzasadnienie bardzo łatwo sprawdzić. Każdy może dotrzeć do "Dyrektywy 2002/14 EC Parlamentu Europejskiego i Rady Europy z dn. 11 marca 2002 r. o stworzeniu ogólnych reguł informowania i konsultowania się z pracownikami we Wspólnocie Europejskiej". Każdy może dotrzeć i zobaczyć, że nie ma tam ani słowa o żadnych radach, a art. 5, nakładający obowiązek "informowania pracowników i konsultowania się z nimi", daje całkowitą dowolność wyboru form tych działań, co więcej - zaleca, by te formy były wypracowane wspólnie przez pracodawców i pracowników. Dopuszcza zatem zarówno wykorzystanie struktur związkowych, popularnej na Zachodzie instytucji stewarda (przedstawiciela załogi), komisji konsultacyjnych (na wzór tych, które zajmują się podziałem funduszu socjalnego) czy jakichkolwiek innych form. U nas jednak mają być rady i kolejnych trzech pracowników (w firmach zatrudniających ponad trzysta osób - pięciu) częściowo zostanie oderwanych od pracy. Obojętne, trzech na stu czy pięciu na trzystu, oznacza to wzrost kosztów robocizny o 2-3 proc.! "Radnych", rzecz jasna, zwolnić nie będzie można, i to nawet rok po zakończeniu dwuletniej kadencji.
Strefa bezmięsna w Europie
Ustawę o radach pracowniczych być może uda się jeszcze zablokować, ale drobna kwestia wynagradzania weterynarzy już narobiła wiele złego. Władysławowi Gomułce nie udało się spełnić marzenia o utworzeniu w Polsce pierwszej w świecie "strefy bezmięsnej". Teraz szansę na to ma rząd Marka Belki. Jeszcze nie uporaliśmy się z konsekwencjami nagłego wzrostu eksportu mięsa, a już podległy premierowi minister rolnictwa wespół z głównym inspektorem weterynarii zafundowali nam strajk weterynarzy badających bydło podczas uboju. Pod hasłem "unia każe". Tym razem sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo "unijne" hasło zostało wzmocnione kilkoma typowo polskimi cechami. W czym rzecz? Zmieniono zasady wynagradzania weterynarzy z akordowych, czyli od przebadanej sztuki, na godzinowe. Zmieniono w taki sposób, że lekarze weterynarii na tym stracą. Dlaczego, skoro za badania płacą rzeźnie? Z różnych powodów: bo Unia Europejska tak chce, ale także dlatego, by pokazać, że urzędy są niezbędne, kiedy próbują naprawić podstawowy błąd w istniejących regulacjach prawnych (w istocie wcale go nie naprawiają). Czy unia istotnie każe? Oczywiście, że nie. - Nie ma dyrektyw unijnych, które zobowiązywałyby Polskę do wprowadzenia stawki za godzinę pracy weterynarza zamiast za sztukę zbadanego przez niego bydła - mówi Jacek Leonkiewicz z Głównego Inspektoratu Weterynarii. - Unijni inspektorzy weterynaryjni jedynie zalecali nam takie rozwiązanie - przyznaje.
Nieludzki doktor
Unia więc nie każe. Ale władze idą w zaparte. Zdaniem GIW, system akordowy sprawiał, że lekarze byli zainteresowani tym, żeby rzeźnia ubiła jak najwięcej zwierząt, i nie kontrolowali przestrzegania zasad humanitarnego uboju. Niektórzy, dzięki dobrym układom w powiatowym inspektoracie weterynarii, dostawali do kontroli kilka rzeźni. Zdarzało się że zostawiali swoje pieczątki rzeźnikom, żeby ci stemplowali mięso. - Jeśli szef powiatowej inspekcji weterynaryjnej, który zarabia 3-4 tys. zł, wyznacza lekarza, który dzięki niemu zarabia 30 tys., to można sobie dopowiedzieć, o co może chodzić - tłumaczył Leonkiewicz.
Troska administracji państwowej o nasze zdrowie i humanitarny ubój powinna nas cieszyć. Nie sposób jednak nie zauważyć, że proponowane lekarstwo nie zapobiega wystawianiu fałszywych świadectw ani braniu łapówek przez powiatowych inspektorów weterynarii. Dalej przecież "nieludzki doktor" (jak przed wojną nazywano weterynarzy we Lwowie) może wystawić fikcyjne świadectwa i wpisywać sobie fikcyjną liczbę godzin pracy, a powiatowi inspektorzy dalej mogą to tolerować, przyjmując - jak twierdzą ich przełożeni - sprzeczne z prawem korzyści materialne. Co więcej, przy nowych przepisach będzie im łatwiej. Część lekarzy strajkuje, więc będzie można ich z grona uprawnionych wykluczyć. A nowi, ubiegający się o prawo do przeprowadzenia badań, będą już wiedzieli, co mają robić.
Istota problemu tkwi bowiem nie w sposobie wynagradzania weterynarzy, ale w sposobie ich doboru. Zasady te określa art. 16. 1 ustawy z 29 stycznia 2004 r. o Inspekcji Weterynaryjnej (Dz.U. z 2 marca 2004 r.) stwierdzający, że: "Jeżeli powiatowy lekarz weterynarii z przyczyn finansowych lub organizacyjnych nie jest w stanie wykonać ustawowych zadań Inspekcji, może wyznaczać na czas określony lekarzy weterynarii nie będących pracownikami Inspekcji do sprawowania nadzoru nad ubojem zwierząt rzeźnych". Zatem wedle istniejącej fikcji prawnej to powiatowy lekarz weterynarii osobiście bada wszystkie przypadki uboju i jedynie wtedy, gdy - z przepracowania zapewne - nie może tego zrobić, wyznacza pełnomocnika. Jak łatwo można sobie dopowiedzieć, to takie "wyznaczanie na czas określony" jest właśnie źródłem tego, "o co może chodzić". Łatwo też zauważyć, że taka regulacja tworzy także dla inspektora antybodźce do skutecznej kontroli. Nie bardzo może łapać weterynarzy oszustów, bo sam ich wyznaczył, a zatem poświadczył, że są uczciwi.
Rozsądku i ekonomii!
Jak się wydostać z "unijnych" pułapek zastawianych przez władzę? Najprościej powiedzieć basta i z unijnej biblioteki aktów prawnych wybierać tylko te, które są dla nas korzystne. Inne - zignorować, tak jak to robią Hiszpanie, Włosi czy Irlandczycy. Równie łatwo można, nie czekając na pierwszy bezmięsny poniedziałek, wydostać się z weterynaryjnego pata. Niech lekarze weterynarii kontrolują ubój na zasadach rynkowych, zawierając z rzeźniami umowy cywilnoprawne. Niech za ich pracę rzeźnie płacą im tyle, ile chcą (im więcej, tym dla budżetu lepiej, bo weterynarze zapłacą wyższy podatek, ale rynek sprawi, by nie było to zbyt dużo). A inspekcja weterynaryjna, zamiast się zastanawiać, czy prawo do nadzoru nad ubojem przyznać lekarzom weterynarii A, Y lub Z, niech ich po prostu kontroluje.
Źródło: obliczenia własne na podstawie danych Ministerstwa Finansów
Zaczęło się od podatku od zysków kapitałowych; z powodzeniem powoływano się na zalecenia unijne. Z powodzeniem, bo podatek został wprowadzony (tzw. podatek Belki) i pobierany jest już od trzech lat. Nie ma go natomiast w połowie starych państw unijnych, o nowych członkach już nie wspominając. Podobnie było w wypadku osławionych kas fiskalnych w taksówkach. Tutaj jednak powstała sytuacja kłopotliwa. Ledwo przedstawiciele ministerstwa oświadczyli taksówkarzom, że "unia kazała", do dyskusji wtrącił się Jonathan Todd, rzecznik Komisji Europejskiej, cierpliwie wyjaśniając, iż "prawo unijne nakłada obowiązek stosowania VAT w usługach transportowych, w tym na przejazdy taksówkami. Trzeba to zrobić w sposób nie prowadzący do nadużyć, ale dokładna metoda zależy od każdego państwa. Dopuszczalne są dwie: można wprowadzić podatek zryczałtowany, oparty na pewnej założonej liczbie przejazdów w danym okresie, albo podatek od każdego przejazdu. Wynika z tego, że kasy fiskalne nie są obowiązkowe".
Podobnie zakończyła się sprawa VAT w budownictwie. Marek Pol, który tę sprawę zawalił, stale argumentował, że podwyższenie podatku wynika z "dyrektyw unijnych", zapominając o możliwości uzyskania zniżkowej stawki dla tzw. budownictwa społecznego, a nawet uznania wszystkich budowanych u nas mieszkań za stawiane w ten sposób. To, że taka możliwość istniała i że ją zmarnowano, przyznał ostatnio Andrzej Bratkowski, nowy wiceminister infrastruktury odpowiedzialny za budownictwo.
"Unijna" rada
W najbliższym czasie rząd szykuje przedsiębiorcom kolejny pasztet. Zamierza bowiem przeforsować ustawę nakładającą obowiązek tworzenia rad pracowniczych w firmach zatrudniających ponad sto osób. Po co? Bo "takie są dyrektywy unijne". To, że znaczna część naszej władzy najwyraźniej składa się z patentowanych durniów, jest wielką polską tragedią. To jednak, że owi władcy mają za skończonych durniów obywateli, to jeszcze gorzej, gdyż jest to wielki polityczny błąd. W czasach rewolucji informatycznej takie uzasadnienie bardzo łatwo sprawdzić. Każdy może dotrzeć do "Dyrektywy 2002/14 EC Parlamentu Europejskiego i Rady Europy z dn. 11 marca 2002 r. o stworzeniu ogólnych reguł informowania i konsultowania się z pracownikami we Wspólnocie Europejskiej". Każdy może dotrzeć i zobaczyć, że nie ma tam ani słowa o żadnych radach, a art. 5, nakładający obowiązek "informowania pracowników i konsultowania się z nimi", daje całkowitą dowolność wyboru form tych działań, co więcej - zaleca, by te formy były wypracowane wspólnie przez pracodawców i pracowników. Dopuszcza zatem zarówno wykorzystanie struktur związkowych, popularnej na Zachodzie instytucji stewarda (przedstawiciela załogi), komisji konsultacyjnych (na wzór tych, które zajmują się podziałem funduszu socjalnego) czy jakichkolwiek innych form. U nas jednak mają być rady i kolejnych trzech pracowników (w firmach zatrudniających ponad trzysta osób - pięciu) częściowo zostanie oderwanych od pracy. Obojętne, trzech na stu czy pięciu na trzystu, oznacza to wzrost kosztów robocizny o 2-3 proc.! "Radnych", rzecz jasna, zwolnić nie będzie można, i to nawet rok po zakończeniu dwuletniej kadencji.
Strefa bezmięsna w Europie
Ustawę o radach pracowniczych być może uda się jeszcze zablokować, ale drobna kwestia wynagradzania weterynarzy już narobiła wiele złego. Władysławowi Gomułce nie udało się spełnić marzenia o utworzeniu w Polsce pierwszej w świecie "strefy bezmięsnej". Teraz szansę na to ma rząd Marka Belki. Jeszcze nie uporaliśmy się z konsekwencjami nagłego wzrostu eksportu mięsa, a już podległy premierowi minister rolnictwa wespół z głównym inspektorem weterynarii zafundowali nam strajk weterynarzy badających bydło podczas uboju. Pod hasłem "unia każe". Tym razem sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo "unijne" hasło zostało wzmocnione kilkoma typowo polskimi cechami. W czym rzecz? Zmieniono zasady wynagradzania weterynarzy z akordowych, czyli od przebadanej sztuki, na godzinowe. Zmieniono w taki sposób, że lekarze weterynarii na tym stracą. Dlaczego, skoro za badania płacą rzeźnie? Z różnych powodów: bo Unia Europejska tak chce, ale także dlatego, by pokazać, że urzędy są niezbędne, kiedy próbują naprawić podstawowy błąd w istniejących regulacjach prawnych (w istocie wcale go nie naprawiają). Czy unia istotnie każe? Oczywiście, że nie. - Nie ma dyrektyw unijnych, które zobowiązywałyby Polskę do wprowadzenia stawki za godzinę pracy weterynarza zamiast za sztukę zbadanego przez niego bydła - mówi Jacek Leonkiewicz z Głównego Inspektoratu Weterynarii. - Unijni inspektorzy weterynaryjni jedynie zalecali nam takie rozwiązanie - przyznaje.
Nieludzki doktor
Unia więc nie każe. Ale władze idą w zaparte. Zdaniem GIW, system akordowy sprawiał, że lekarze byli zainteresowani tym, żeby rzeźnia ubiła jak najwięcej zwierząt, i nie kontrolowali przestrzegania zasad humanitarnego uboju. Niektórzy, dzięki dobrym układom w powiatowym inspektoracie weterynarii, dostawali do kontroli kilka rzeźni. Zdarzało się że zostawiali swoje pieczątki rzeźnikom, żeby ci stemplowali mięso. - Jeśli szef powiatowej inspekcji weterynaryjnej, który zarabia 3-4 tys. zł, wyznacza lekarza, który dzięki niemu zarabia 30 tys., to można sobie dopowiedzieć, o co może chodzić - tłumaczył Leonkiewicz.
Troska administracji państwowej o nasze zdrowie i humanitarny ubój powinna nas cieszyć. Nie sposób jednak nie zauważyć, że proponowane lekarstwo nie zapobiega wystawianiu fałszywych świadectw ani braniu łapówek przez powiatowych inspektorów weterynarii. Dalej przecież "nieludzki doktor" (jak przed wojną nazywano weterynarzy we Lwowie) może wystawić fikcyjne świadectwa i wpisywać sobie fikcyjną liczbę godzin pracy, a powiatowi inspektorzy dalej mogą to tolerować, przyjmując - jak twierdzą ich przełożeni - sprzeczne z prawem korzyści materialne. Co więcej, przy nowych przepisach będzie im łatwiej. Część lekarzy strajkuje, więc będzie można ich z grona uprawnionych wykluczyć. A nowi, ubiegający się o prawo do przeprowadzenia badań, będą już wiedzieli, co mają robić.
Istota problemu tkwi bowiem nie w sposobie wynagradzania weterynarzy, ale w sposobie ich doboru. Zasady te określa art. 16. 1 ustawy z 29 stycznia 2004 r. o Inspekcji Weterynaryjnej (Dz.U. z 2 marca 2004 r.) stwierdzający, że: "Jeżeli powiatowy lekarz weterynarii z przyczyn finansowych lub organizacyjnych nie jest w stanie wykonać ustawowych zadań Inspekcji, może wyznaczać na czas określony lekarzy weterynarii nie będących pracownikami Inspekcji do sprawowania nadzoru nad ubojem zwierząt rzeźnych". Zatem wedle istniejącej fikcji prawnej to powiatowy lekarz weterynarii osobiście bada wszystkie przypadki uboju i jedynie wtedy, gdy - z przepracowania zapewne - nie może tego zrobić, wyznacza pełnomocnika. Jak łatwo można sobie dopowiedzieć, to takie "wyznaczanie na czas określony" jest właśnie źródłem tego, "o co może chodzić". Łatwo też zauważyć, że taka regulacja tworzy także dla inspektora antybodźce do skutecznej kontroli. Nie bardzo może łapać weterynarzy oszustów, bo sam ich wyznaczył, a zatem poświadczył, że są uczciwi.
Rozsądku i ekonomii!
Jak się wydostać z "unijnych" pułapek zastawianych przez władzę? Najprościej powiedzieć basta i z unijnej biblioteki aktów prawnych wybierać tylko te, które są dla nas korzystne. Inne - zignorować, tak jak to robią Hiszpanie, Włosi czy Irlandczycy. Równie łatwo można, nie czekając na pierwszy bezmięsny poniedziałek, wydostać się z weterynaryjnego pata. Niech lekarze weterynarii kontrolują ubój na zasadach rynkowych, zawierając z rzeźniami umowy cywilnoprawne. Niech za ich pracę rzeźnie płacą im tyle, ile chcą (im więcej, tym dla budżetu lepiej, bo weterynarze zapłacą wyższy podatek, ale rynek sprawi, by nie było to zbyt dużo). A inspekcja weterynaryjna, zamiast się zastanawiać, czy prawo do nadzoru nad ubojem przyznać lekarzom weterynarii A, Y lub Z, niech ich po prostu kontroluje.
Ile płacimy za rzekome wymogi Unii Europejskiej |
---|
|
Źródło: obliczenia własne na podstawie danych Ministerstwa Finansów
Euroabsurdy |
---|
Polskim producentom od 1 maja 2004 r. nie wolno już sprzedawać marmolady. Nazwa ta jest zastrzeżona dla produkowanej głównie w Wielkiej Brytanii masy do smarowania chleba, przygotowywanej z owoców cytrusowych. Hasło reklamowe "Teraz Polska" jest w Unii Europejskiej zakazane, ponieważ sugeruje, że jakość produktu może być związana z miejscem jego produkcji, co - zdaniem władz UE - utrudnia uczciwą konkurencję. Dżem spełniający normy Unii Europejskiej musi mieć co najmniej 60 proc. cukru. Po latach negocjacji wyjątek uczyniono dla państw skandynawskich, gdzie tradycyjnie produkuje się mniej słodkie dżemy jako dodatek do mięs. "Mięśnie przytwierdzone do szkieletu" - to obecnie obowiązująca w UE definicja mięsa. Prawo do nazwy "mięso" mają tylko produkty zawierające nie więcej niż 25 proc. tłuszczu i 25 proc. ścięgien (z wyjątkiem mięsa króliczego i drobiu, dla których normy są niższe: maksymalnie 15 proc. tłuszczu i 10 proc. ścięgien). |
Więcej możesz przeczytać w 34/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.