Zwolennicy "życia z ręką w kieszeni sąsiada" muszą popaść w tarapaty Niemcy nie mają dobrej passy. W piłce nożnej, narodowym sporcie, "spłynęli" gładko, nie wychodząc z grupy w eliminacjach mistrzostw Europy. Nie jest to pierwsza porażka narodowego teamu, który przez 40 lat należał do ścisłej czołówki światowej. Zbyt długie trzymanie się "pewniaków", jakkolwiek znakomitych, ale co mistrzostwa starszych, spowodowało, że drużyna miała jeszcze kwalifikacje i renomę, ale była coraz słabsza. Gdy wreszcie znakomitości odeszły (niektórzy, jak Mattheus, w wieku prawie 40 lat!), okazało się, że kadrę mistrzowską trzeba budować od nowa. A do tego trzeba woli, wysiłku, konsekwencji i czasu. Czas jednak płynie nieubłaganie i pobyt w "drugiej lidze" jest frustrujący dla kraju przyzwyczajonego do sukcesów. W życiu jest jak w piłce. By zacząć od spraw związanych ze sportem, Niemcom (dokładnie: Lipskowi) nie udało się "zawalczyć" o organizację igrzysk olimpijskich w 2012 r. A skoro przy organizacji jesteśmy, to trzem gigantom niemieckiej gospodarki - firmom Daimler, Siemens i Deutsche Telekom - nie udało się wdrożyć systemu pobierania opłat na autostradach. O gospodarce w ogóle trudno mówić inaczej niż w tonacji minorowej.
"Zanikający cud" zanikł zupełnie...
W 1992 r. trójka liberalnych ekonomistów z kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej napisała książkę "Zanikający niemiecki cud gospodarczy", przestrzegając przed nieuchronną stagnacją, jeśli Niemcy będą w takim tempie rozszerzać zakres państwa opiekuńczego i coraz bardziej osłabiać zdolności konkurowania niemieckiej gospodarki. Od tego czasu gospodarka niemiecka zdradza objawy coraz bardziej widocznej zadyszki, a wzrost gospodarczy spadł poniżej 2 proc. rocznie. W ostatnich kilku latach wynosił zaś zaledwie 1 proc. rocznie!
Trudności Niemiec, kraju ciągle jeszcze bardzo bogatego, biorą się z nadmiaru opiekuńczości, przytłaczających podatków i przeregulowania gospodarki (skądinąd chorób toczących i Polskę!). W atmosferze obsesji równości i w wyniku presji silnych związków zawodowych robotnicy niewykwalifikowani zarabiają przeciętnie 97 proc. płacy robotników wykwalifikowanych, co redukuje do zera materialne bodźce do podnoszenia kwalifikacji. A robotnicy przyuczeni, pracujący przy taśmie produkcyjnej w zakładach samochodowych, zarabiają około 50 tys. euro. Są to koszty mogące powalić na deski (skoro zacząłem od sportu, to trzymajmy się tej terminologii!) nawet najlepiej zorganizowaną firmę. Są one zbyt wysokie w stosunku do wielkości wartości dodanej wytworzonej przez robotników wykonujących proste skądinąd czynności.
A to jeszcze nie koniec kłopotów niemieckich firm, zwłaszcza tych dużych, których management ma na głowie rady nadzorcze w połowie składające się ze związkowców. Nic dziwnego, że z takimi radami płace i koszty rosną jak grzyby po deszczu, a niemieckie firmy, w których obowiązkowo wybiera się takie rady, wykazują się niższymi zyskami niż firmy tej samej wielkości działające w tych samych branżach gospodarki w innych krajach. W rezultacie wartość giełdowa dużych niemieckich firm jest, według ekspertów, niższa o mniej więcej 25 proc.
Dodajmy do tego krótki tydzień pracy (na przykład w zakładach Daimlera w Sindelfingen wynosi on 30,3 godziny!), sześć tygodni urlopu, sporo zwolnień lekarskich i świadomość, że gdy przestanie się pracować, będzie się dostawać wysoki zasiłek dla bezrobotnych prawie w nieskończoność, a będziemy mieli obraz niemieckiego rozleniwienia. Mój zmarły niedawno brat, który spędził w Niemczech prawie 20 lat, zwykł był mawiać, że niemiecka pracowitość to pełna czaru przeszłość...
Tęsknota za przemijającym rajem
To nie znaczy, że w Niemczech nikt nie pracuje długo, sprawnie i twórczo. Management, profesjonaliści wielu zawodów czy niemiecki Mittelstand, czyli klasa średnia (właściciele małych i średnich firm, kupcy), pracują 50 godzin tygodniowo, nierzadko - zwłaszcza ci z mniejszych firm - zarabiając mniej niż robotnicy przy taśmie w dużych zakładach. Ale pod ciężarem problemów ich praca przekłada się w coraz mniejszym stopniu na sukcesy gospodarcze.
Głównym problemem jest jednak zakorzenione już przeświadczenie, że to państwo jest od rozwiązywania indywidualnych spraw. I ma ono chronić zatrudnionych przed wymaganiami konkurencyjnego rynku. Jak? Oczywiście, wykorzystując w tym celu różne fundusze państwowe. Niemieccy menedżerowie, którzy spędzili parę lat w oddziałach swoich firm w Stanach Zjednoczonych, zwracają uwagę, że w Niemczech nie mówi się o pieniądzach podatników. Szukając sposobów na rozwiązanie swoich problemów, działacze i obywatele mówią o funduszach państwowych - jak gdyby te fundusze mogły powstać z czegoś innego niż z pieniędzy podatników!
Niedawno we "Wprost" kolega profesor pisał o "wiecznych studentach": co piąty student w Niemczech kończy studia w wieku ponad 30 lat. Pytanie: "Za czyje pieniądze?" zadawano profesorowi jednak dopiero w USA.
Pracujący pracują możliwie krótko. Studenci studiują możliwie długo. A w dodatku wszystko to odbywa się w godzinach dogodnych dla pracobiorcy, a nie pracodawcy czy klienta (spróbujcie na przykład kupić żywność w średniej wielkości mieście w sobotę po południu czy w niedzielę!). Wcześniej czy później zwolennicy "życia z ręką w kieszeni sąsiada" (przypominam raz jeszcze słynne określenie państwa opiekuńczego autorstwa ojca niemieckiego cudu gospodarczego) muszą popaść w tarapaty.
Niski wzrost gospodarczy, powoli spadające płace realne, wysokie jak na Niemcy deficyty budżetowe (trzeci rok powyżej "unijnego pułapu"), wysokie bezrobocie (ponad 4 mln bezrobotnych) nadwerężają finanse publiczne i zmuszają do myślenia o reformach. Politycy nie chcą jednak za bardzo wybiegać przed orkiestrę, a orkiestra - czyli społeczeństwo - protestuje przeciw jakimkolwiek zmianom. W Niemczech ludzie świadomi wagi problemów mówią o Reformstau, reformatorskim zaparciu.
Zamiast reform mamy więc frustracje, demonstracje i tęsknotę za przemijającym właśnie rajem głupców. Ciągle jeszcze pozostaje niewzruszone przekonanie, że będąc obywatelem niemieckiego państwa opiekuńczego, otrzymało się raz na zawsze bilet do raju - prawo do wygodnego życia (tylko nikt jakoś się nie zastanawia, na czyj koszt!!). A wygodne życie kosztuje i nie bardzo kto ma je finansować, gdy przeciętny Niemiec spędza obecnie więcej czasu, oglądając sport w telewizji i wizytując piwiarnie, niż pracując...
Niepopularne propozycje
Prezydent Niemiec Johannes Rau, obserwując nastroje rodaków, zabrał głos publicznie, przestrzegając, że strach przed przyszłością prowadzi zwykle do tego, że tej przyszłości się nie wygrywa. Niewątpliwie, każdy psycholog potwierdzi, że pan prezydent ma rację. Tyle że jego rodacy nie chcą przyjąć do wiadomości prostej, choć nieco już zapomnianej prawdy, że ludzie są w pierwszej kolejności sami odpowiedzialni za swój poziom życia.
Jak do tego wrócić? Sekretarz generalny bawarskiej CSU zaapelował niedawno, aby odtworzyć zdyskredytowane przez pokolenie lewackiej rewolty 1968 r. niemieckie cnoty: pracowitość, punktualność, dyscyplinę itd. Ale nie spotkało się to z dobrym przyjęciem mediów, w tym także najbardziej postępowej polskiej gazety (wiadomo której!). Są to cnoty na lewicy bardzo niepopularne.
W piłce jak w życiu; w życiu jak w piłce. Zacząłem od sportowych porównań i na nich zakończę. Dwadzieścia lat temu z pewnym nietypowym Amerykaninem, fanem futbolu, oglądałem mecz Niemcy - Francja w finałach mistrzostw Europy. Francuzi pół godziny przed końcem prowadzili 3:1. Ale Niemcy grali jak to kiedyś Niemcy. Nie poddali się presji psychicznej grożącej im porażki. Grali z takim samym zacięciem jak na początku meczu, podkręcając nawet tempo w końcówce. Zmęczonym Francuzom zaczęło brakować tchu. Niemcy strzelili dwie bramki i na koniec meczu było już 3:3. Dogrywka była jedynie formalnością. Niemcy wygrali mecz 5:3. Otóż jest to recepta powrotu do dawnych niemieckich cnót. Tylko ilu Niemców da się dzisiaj przekonać do takiego wysiłku?...
W 1992 r. trójka liberalnych ekonomistów z kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej napisała książkę "Zanikający niemiecki cud gospodarczy", przestrzegając przed nieuchronną stagnacją, jeśli Niemcy będą w takim tempie rozszerzać zakres państwa opiekuńczego i coraz bardziej osłabiać zdolności konkurowania niemieckiej gospodarki. Od tego czasu gospodarka niemiecka zdradza objawy coraz bardziej widocznej zadyszki, a wzrost gospodarczy spadł poniżej 2 proc. rocznie. W ostatnich kilku latach wynosił zaś zaledwie 1 proc. rocznie!
Trudności Niemiec, kraju ciągle jeszcze bardzo bogatego, biorą się z nadmiaru opiekuńczości, przytłaczających podatków i przeregulowania gospodarki (skądinąd chorób toczących i Polskę!). W atmosferze obsesji równości i w wyniku presji silnych związków zawodowych robotnicy niewykwalifikowani zarabiają przeciętnie 97 proc. płacy robotników wykwalifikowanych, co redukuje do zera materialne bodźce do podnoszenia kwalifikacji. A robotnicy przyuczeni, pracujący przy taśmie produkcyjnej w zakładach samochodowych, zarabiają około 50 tys. euro. Są to koszty mogące powalić na deski (skoro zacząłem od sportu, to trzymajmy się tej terminologii!) nawet najlepiej zorganizowaną firmę. Są one zbyt wysokie w stosunku do wielkości wartości dodanej wytworzonej przez robotników wykonujących proste skądinąd czynności.
A to jeszcze nie koniec kłopotów niemieckich firm, zwłaszcza tych dużych, których management ma na głowie rady nadzorcze w połowie składające się ze związkowców. Nic dziwnego, że z takimi radami płace i koszty rosną jak grzyby po deszczu, a niemieckie firmy, w których obowiązkowo wybiera się takie rady, wykazują się niższymi zyskami niż firmy tej samej wielkości działające w tych samych branżach gospodarki w innych krajach. W rezultacie wartość giełdowa dużych niemieckich firm jest, według ekspertów, niższa o mniej więcej 25 proc.
Dodajmy do tego krótki tydzień pracy (na przykład w zakładach Daimlera w Sindelfingen wynosi on 30,3 godziny!), sześć tygodni urlopu, sporo zwolnień lekarskich i świadomość, że gdy przestanie się pracować, będzie się dostawać wysoki zasiłek dla bezrobotnych prawie w nieskończoność, a będziemy mieli obraz niemieckiego rozleniwienia. Mój zmarły niedawno brat, który spędził w Niemczech prawie 20 lat, zwykł był mawiać, że niemiecka pracowitość to pełna czaru przeszłość...
Tęsknota za przemijającym rajem
To nie znaczy, że w Niemczech nikt nie pracuje długo, sprawnie i twórczo. Management, profesjonaliści wielu zawodów czy niemiecki Mittelstand, czyli klasa średnia (właściciele małych i średnich firm, kupcy), pracują 50 godzin tygodniowo, nierzadko - zwłaszcza ci z mniejszych firm - zarabiając mniej niż robotnicy przy taśmie w dużych zakładach. Ale pod ciężarem problemów ich praca przekłada się w coraz mniejszym stopniu na sukcesy gospodarcze.
Głównym problemem jest jednak zakorzenione już przeświadczenie, że to państwo jest od rozwiązywania indywidualnych spraw. I ma ono chronić zatrudnionych przed wymaganiami konkurencyjnego rynku. Jak? Oczywiście, wykorzystując w tym celu różne fundusze państwowe. Niemieccy menedżerowie, którzy spędzili parę lat w oddziałach swoich firm w Stanach Zjednoczonych, zwracają uwagę, że w Niemczech nie mówi się o pieniądzach podatników. Szukając sposobów na rozwiązanie swoich problemów, działacze i obywatele mówią o funduszach państwowych - jak gdyby te fundusze mogły powstać z czegoś innego niż z pieniędzy podatników!
Niedawno we "Wprost" kolega profesor pisał o "wiecznych studentach": co piąty student w Niemczech kończy studia w wieku ponad 30 lat. Pytanie: "Za czyje pieniądze?" zadawano profesorowi jednak dopiero w USA.
Pracujący pracują możliwie krótko. Studenci studiują możliwie długo. A w dodatku wszystko to odbywa się w godzinach dogodnych dla pracobiorcy, a nie pracodawcy czy klienta (spróbujcie na przykład kupić żywność w średniej wielkości mieście w sobotę po południu czy w niedzielę!). Wcześniej czy później zwolennicy "życia z ręką w kieszeni sąsiada" (przypominam raz jeszcze słynne określenie państwa opiekuńczego autorstwa ojca niemieckiego cudu gospodarczego) muszą popaść w tarapaty.
Niski wzrost gospodarczy, powoli spadające płace realne, wysokie jak na Niemcy deficyty budżetowe (trzeci rok powyżej "unijnego pułapu"), wysokie bezrobocie (ponad 4 mln bezrobotnych) nadwerężają finanse publiczne i zmuszają do myślenia o reformach. Politycy nie chcą jednak za bardzo wybiegać przed orkiestrę, a orkiestra - czyli społeczeństwo - protestuje przeciw jakimkolwiek zmianom. W Niemczech ludzie świadomi wagi problemów mówią o Reformstau, reformatorskim zaparciu.
Zamiast reform mamy więc frustracje, demonstracje i tęsknotę za przemijającym właśnie rajem głupców. Ciągle jeszcze pozostaje niewzruszone przekonanie, że będąc obywatelem niemieckiego państwa opiekuńczego, otrzymało się raz na zawsze bilet do raju - prawo do wygodnego życia (tylko nikt jakoś się nie zastanawia, na czyj koszt!!). A wygodne życie kosztuje i nie bardzo kto ma je finansować, gdy przeciętny Niemiec spędza obecnie więcej czasu, oglądając sport w telewizji i wizytując piwiarnie, niż pracując...
Niepopularne propozycje
Prezydent Niemiec Johannes Rau, obserwując nastroje rodaków, zabrał głos publicznie, przestrzegając, że strach przed przyszłością prowadzi zwykle do tego, że tej przyszłości się nie wygrywa. Niewątpliwie, każdy psycholog potwierdzi, że pan prezydent ma rację. Tyle że jego rodacy nie chcą przyjąć do wiadomości prostej, choć nieco już zapomnianej prawdy, że ludzie są w pierwszej kolejności sami odpowiedzialni za swój poziom życia.
Jak do tego wrócić? Sekretarz generalny bawarskiej CSU zaapelował niedawno, aby odtworzyć zdyskredytowane przez pokolenie lewackiej rewolty 1968 r. niemieckie cnoty: pracowitość, punktualność, dyscyplinę itd. Ale nie spotkało się to z dobrym przyjęciem mediów, w tym także najbardziej postępowej polskiej gazety (wiadomo której!). Są to cnoty na lewicy bardzo niepopularne.
W piłce jak w życiu; w życiu jak w piłce. Zacząłem od sportowych porównań i na nich zakończę. Dwadzieścia lat temu z pewnym nietypowym Amerykaninem, fanem futbolu, oglądałem mecz Niemcy - Francja w finałach mistrzostw Europy. Francuzi pół godziny przed końcem prowadzili 3:1. Ale Niemcy grali jak to kiedyś Niemcy. Nie poddali się presji psychicznej grożącej im porażki. Grali z takim samym zacięciem jak na początku meczu, podkręcając nawet tempo w końcówce. Zmęczonym Francuzom zaczęło brakować tchu. Niemcy strzelili dwie bramki i na koniec meczu było już 3:3. Dogrywka była jedynie formalnością. Niemcy wygrali mecz 5:3. Otóż jest to recepta powrotu do dawnych niemieckich cnót. Tylko ilu Niemców da się dzisiaj przekonać do takiego wysiłku?...
Więcej możesz przeczytać w 40/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.