Liga Polskich Rodzin stała się najbardziej wpływową partią w kraju Życie polityczne w Polsce toczy się w cieniu trumien Piłsudskiego i Dmowskiego - głosi słynne powiedzenie. Wydawało się, że w III Rzeczypospolitej ta sentencja straciła aktualność. Nawiązujący do Józefa Piłsudskiego politycy Konfederacji Polski Niepodległej popadli w śmieszność, zatracając się w groteskowych wojnach na noże i piły łańcuchowe. Z kolei dziedzice Romana Dmowskiego kontentowali się rolą egzotycznych trefnisiów, z których czasem wyśmiewają się poważne gazety walczące z ksenofobią. Spośród środowisk narodowych jedynie Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe wdarło się na chwilę na salony wielkiej polityki. I te salony je wykończyły. Kiedy za rządów Akcji Wyborczej Solidarność dziarscy chłopcy z Młodzieży Wszechpolskiej krzyczeli za limuzyną Wiesława Chrzanowskiego i Ryszarda Czarneckiego "sługusy Brukseli", każdy rozsądny człowiek mógł się jedynie popukać w głowę. A jednak. Zjednoczenie straciło zaufanie ludzi, którym przestała wystarczyć zażarta obrona ustawy antyaborcyjnej. Bo na horyzoncie pojawiło się już nowe zagrożenie: Europa.
Europa nie da się lubić
Liga Polskich Rodzin ekshumowała prochy wielkiego Romana i zgrabnie dopasowała jego program do rzeczywistości przełomu wieków. Tak jak Dmowski wykorzystał rodzące się nacjonalizmy końca XIX wieku i zbudował wokół swej ideologii potężne środowisko polityczne, tak jego współcześni następcy idealnie wykorzystali moment, jakim jest przepoczwarzanie się Europy w jeden organizm. To moment, kiedy - paradoksalnie - poziom narodowych uczuć rośnie. Nie tylko ze względu na lęk przed nieznanym czy obawę przed zniknięciem. To naturalny odruch, dostrzegalny w całym globalizującym się świecie. Im bardziej staje się on jednorodny, tym chętniej ludzie szukają dla siebie punktów zaczepienia, które pozwolą im zachować tożsamość. Bo sformułowania "Europejczyk" czy "pracownik Coca-Coli" dla wielu są jedynie pustymi określeniami. Dlatego jednoczeniu Europy towarzyszą nie tylko ruchy odśrodkowe w postaci Le Pena, Haidera czy Giertychów, ale i wysyp jeszcze mniejszych nacjonalizmów i regionalizmów. Wystarczy przypomnieć Basków, Katalończyków, północnych Włochów czy u nas Kaszubów i Ślązaków.
W Polsce wszystkie liczące się siły polityczne były jednoznacznie nastawione na integrację europejską. Z różnym nasileniem: od entuzjastów z Unii Wolności po wiecznie kwękających ludowców z PSL. Ale nawet oni nie byli w stanie wydusić z siebie sprzeciwu, choć - ze względów koniunkturalnych - byłby on opłacalny.
Opozycja rządzi
Wyborcze sukcesy jawnie antyeuropejskiej LPR nie powinny nikogo dziwić. Lidze udało się coś znacznie więcej niż zdobycie miejsc w Sejmie, europarlamencie czy brylowanie w sondażach. Samo jej pojawienie się zdecydowanie przeniosło środek ciężkości polskiej polityki zagranicznej na prawo. I to w czasach, gdy krajem rządziła i rządzi lewica. Optyka patrzenia na sprawy zagraniczne zmieniła się z uniowolnościowej na... Na ligową to byłoby za dużo powiedziane. W każdym razie na pierwszy plan wysunął się interes narodowy, przesłaniając poczucie triumfu z powrotu na łono europejskiej rodziny.
Przesunięcie polskiej polityki zagranicznej na prawo wyglądało trochę jak wywracanie kostek domina. Pierwszą kostką była LPR. Jej ostry antyeuropejski kurs oddziałał na PSL, z którego kilku radykałów (Bogdan Pęk, Janusz Dobrosz) przeszło do partii Giertycha. By zatamować ten odpływ, Jarosław Kalinowski (wówczas jeszcze wicepremier i lider PSL) usztywnił swoje stanowisko w europejskich negocjacjach i wywarł presję na premiera Millera oraz ministrów z SLD. Drugi łańcuszek kostek domina biegł trasą od LPR w stronę Prawa i Sprawiedliwości ku Platformie Obywatelskiej. Partie umiarkowanej prawicy czuły na plecach oddech Giertycha, któremu pomagali jeszcze na wyścigi kanclerz Niemiec i prezydent Francji, zaliczający kolejne niezręczne wypowiedzi pod adresem Polski. W efekcie najsilniejsza partia opozycyjna, czyli PO, która jeszcze niedawno prowadziła entuzjastyczną kampanię na rzecz wejścia do UE, w sprawach unii zaczęła mówić innym głosem. Wcześniej - symbolicznie rzecz ujmując - był to głos Andrzeja Olechowskiego. Jego stateczny bas został zastąpiony przez piskliwy, ale ostry ton Jana Rokity. Mówiąc z pewną przesadą, w jego bon mocie "Nicea albo śmierć" kilka procent autorstwa przypada LPR.
Giertych zamiast Geremka
Liga Polskich Rodzin wpłynęła też na stosunki polsko-niemieckie. Liberałowie na początku lat 90. mieli opinię partii najbardziej proniemieckiej w Polsce, a odziedziczony po Dmowskim lęk narodowców przed zachodnimi sąsiadami był powszechnie wyśmiewany. Dekadę później Sejm jednomyślnie przygotował uchwałę w sprawie wojennych reparacji. Szykujący się do objęcia teki premiera Jan Rokita zapewnia, że jeśli rząd w Berlinie nie weźmie na siebie roszczeń swoich obywateli wobec Polski, to on twardo będzie się domagał dla Polski reparacji wojennych od Niemiec.
Na polskiej scenie politycznej nastąpiło gwałtowne przesunięcie. Oczywiście, można się wykłócać, co było pierwsze: LPR, bezczelność naszych zachodnich sąsiadów czy zwrot naszej opinii publicznej. Ale faktem jest, że wygląda to tak, jakby suflerem w polskiej polityce zagranicznej nie był już Bronisław Geremek, lecz Roman Giertych.
Władza, czyli śmierć
Napięcia związane z jednoczeniem Europy, których jednym z elementów są zatargi polsko-niemieckie, zapewne prędko nie przeminą. Póki tak się nie stanie, LPR będzie ważnym biegunem na polskiej scenie politycznej. Muszą się z nią liczyć zwłaszcza prące do władzy PO i PiS. Aby nie dać się oskrzydlić z prawej flanki, muszą wtłoczyć cześć postulatów ligi do własnych programów. Liga z kolei pod wpływem Giertycha stara się wykonać manewr odwrotny. Próbuje złagodzić swój wizerunek, by przyciągnąć bardziej umiarkowanych wyborców, a w przyszłości być gotową do koalicji z PO czy PiS.
Wszystko to wygląda efektownie, ale jest niebezpieczne. Marzący o władzy Giertych powinien pamiętać, że dla wyborców, którzy mu zawierzyli, każdy kompromis to zdrada. Boleśnie przekonało się o tym ZChN, płacąc wysoką cenę za sojusz z Unią Demokratyczną w rządzie Hanny Suchockiej. Łatwo sobie wyobrazić innych dziarskich chłopców biegnących za limuzyną Giertycha z okrzykami "pachołek Brukseli".
Radykałowie nie powinni wchodzić na salony władzy, bo łatwo mogą ich zastąpić więksi radykałowie. Jest to zresztą jeden z powodów, dla których polscy narodowcy przez lata byli tak słabi. Wciąż zarzucali sobie nawzajem nieczystość intencji, miękkość i wpływy z zewnątrz. LPR jest na razie potęgą, ale to się może zmienić, tym bardziej że łaska ojca Rydzyka na pstrym koniu jeździ. Paradoksalnie, jeśli LPR chce zachować swoje wpływy, powinna pozostać poza układami władzy. Dziwny to postulat dla partii, która powstaje po to, by o władzę walczyć, ale dla endeków to nie pierwszyzna. Bo LPR to w istocie reaktywowana endecja z jej wszystkimi cechami: antyliberalizmem, antyniemiecką fobią, nacjonalizmem (wyrażanym bzdurami na temat Miłosza) czy skrywanym, acz faktycznym rusofilstwem. Pogrobowcy Dmowskiego wiedzą najlepiej, że on sam i jego środowisko rzadko uczestniczyli w rządach. Mimo to pozostali formacją wpływową, nawet po 1926 r., kiedy część piłsudczyków obficie czerpała z endeckiego programu. I dziś narodowi katolicy mogą wpływać na rzeczywistość samym swym istnieniem. Przejęcie władzy będzie początkiem ich końca.
Liga Polskich Rodzin ekshumowała prochy wielkiego Romana i zgrabnie dopasowała jego program do rzeczywistości przełomu wieków. Tak jak Dmowski wykorzystał rodzące się nacjonalizmy końca XIX wieku i zbudował wokół swej ideologii potężne środowisko polityczne, tak jego współcześni następcy idealnie wykorzystali moment, jakim jest przepoczwarzanie się Europy w jeden organizm. To moment, kiedy - paradoksalnie - poziom narodowych uczuć rośnie. Nie tylko ze względu na lęk przed nieznanym czy obawę przed zniknięciem. To naturalny odruch, dostrzegalny w całym globalizującym się świecie. Im bardziej staje się on jednorodny, tym chętniej ludzie szukają dla siebie punktów zaczepienia, które pozwolą im zachować tożsamość. Bo sformułowania "Europejczyk" czy "pracownik Coca-Coli" dla wielu są jedynie pustymi określeniami. Dlatego jednoczeniu Europy towarzyszą nie tylko ruchy odśrodkowe w postaci Le Pena, Haidera czy Giertychów, ale i wysyp jeszcze mniejszych nacjonalizmów i regionalizmów. Wystarczy przypomnieć Basków, Katalończyków, północnych Włochów czy u nas Kaszubów i Ślązaków.
W Polsce wszystkie liczące się siły polityczne były jednoznacznie nastawione na integrację europejską. Z różnym nasileniem: od entuzjastów z Unii Wolności po wiecznie kwękających ludowców z PSL. Ale nawet oni nie byli w stanie wydusić z siebie sprzeciwu, choć - ze względów koniunkturalnych - byłby on opłacalny.
Opozycja rządzi
Wyborcze sukcesy jawnie antyeuropejskiej LPR nie powinny nikogo dziwić. Lidze udało się coś znacznie więcej niż zdobycie miejsc w Sejmie, europarlamencie czy brylowanie w sondażach. Samo jej pojawienie się zdecydowanie przeniosło środek ciężkości polskiej polityki zagranicznej na prawo. I to w czasach, gdy krajem rządziła i rządzi lewica. Optyka patrzenia na sprawy zagraniczne zmieniła się z uniowolnościowej na... Na ligową to byłoby za dużo powiedziane. W każdym razie na pierwszy plan wysunął się interes narodowy, przesłaniając poczucie triumfu z powrotu na łono europejskiej rodziny.
Przesunięcie polskiej polityki zagranicznej na prawo wyglądało trochę jak wywracanie kostek domina. Pierwszą kostką była LPR. Jej ostry antyeuropejski kurs oddziałał na PSL, z którego kilku radykałów (Bogdan Pęk, Janusz Dobrosz) przeszło do partii Giertycha. By zatamować ten odpływ, Jarosław Kalinowski (wówczas jeszcze wicepremier i lider PSL) usztywnił swoje stanowisko w europejskich negocjacjach i wywarł presję na premiera Millera oraz ministrów z SLD. Drugi łańcuszek kostek domina biegł trasą od LPR w stronę Prawa i Sprawiedliwości ku Platformie Obywatelskiej. Partie umiarkowanej prawicy czuły na plecach oddech Giertycha, któremu pomagali jeszcze na wyścigi kanclerz Niemiec i prezydent Francji, zaliczający kolejne niezręczne wypowiedzi pod adresem Polski. W efekcie najsilniejsza partia opozycyjna, czyli PO, która jeszcze niedawno prowadziła entuzjastyczną kampanię na rzecz wejścia do UE, w sprawach unii zaczęła mówić innym głosem. Wcześniej - symbolicznie rzecz ujmując - był to głos Andrzeja Olechowskiego. Jego stateczny bas został zastąpiony przez piskliwy, ale ostry ton Jana Rokity. Mówiąc z pewną przesadą, w jego bon mocie "Nicea albo śmierć" kilka procent autorstwa przypada LPR.
Giertych zamiast Geremka
Liga Polskich Rodzin wpłynęła też na stosunki polsko-niemieckie. Liberałowie na początku lat 90. mieli opinię partii najbardziej proniemieckiej w Polsce, a odziedziczony po Dmowskim lęk narodowców przed zachodnimi sąsiadami był powszechnie wyśmiewany. Dekadę później Sejm jednomyślnie przygotował uchwałę w sprawie wojennych reparacji. Szykujący się do objęcia teki premiera Jan Rokita zapewnia, że jeśli rząd w Berlinie nie weźmie na siebie roszczeń swoich obywateli wobec Polski, to on twardo będzie się domagał dla Polski reparacji wojennych od Niemiec.
Na polskiej scenie politycznej nastąpiło gwałtowne przesunięcie. Oczywiście, można się wykłócać, co było pierwsze: LPR, bezczelność naszych zachodnich sąsiadów czy zwrot naszej opinii publicznej. Ale faktem jest, że wygląda to tak, jakby suflerem w polskiej polityce zagranicznej nie był już Bronisław Geremek, lecz Roman Giertych.
Władza, czyli śmierć
Napięcia związane z jednoczeniem Europy, których jednym z elementów są zatargi polsko-niemieckie, zapewne prędko nie przeminą. Póki tak się nie stanie, LPR będzie ważnym biegunem na polskiej scenie politycznej. Muszą się z nią liczyć zwłaszcza prące do władzy PO i PiS. Aby nie dać się oskrzydlić z prawej flanki, muszą wtłoczyć cześć postulatów ligi do własnych programów. Liga z kolei pod wpływem Giertycha stara się wykonać manewr odwrotny. Próbuje złagodzić swój wizerunek, by przyciągnąć bardziej umiarkowanych wyborców, a w przyszłości być gotową do koalicji z PO czy PiS.
Wszystko to wygląda efektownie, ale jest niebezpieczne. Marzący o władzy Giertych powinien pamiętać, że dla wyborców, którzy mu zawierzyli, każdy kompromis to zdrada. Boleśnie przekonało się o tym ZChN, płacąc wysoką cenę za sojusz z Unią Demokratyczną w rządzie Hanny Suchockiej. Łatwo sobie wyobrazić innych dziarskich chłopców biegnących za limuzyną Giertycha z okrzykami "pachołek Brukseli".
Radykałowie nie powinni wchodzić na salony władzy, bo łatwo mogą ich zastąpić więksi radykałowie. Jest to zresztą jeden z powodów, dla których polscy narodowcy przez lata byli tak słabi. Wciąż zarzucali sobie nawzajem nieczystość intencji, miękkość i wpływy z zewnątrz. LPR jest na razie potęgą, ale to się może zmienić, tym bardziej że łaska ojca Rydzyka na pstrym koniu jeździ. Paradoksalnie, jeśli LPR chce zachować swoje wpływy, powinna pozostać poza układami władzy. Dziwny to postulat dla partii, która powstaje po to, by o władzę walczyć, ale dla endeków to nie pierwszyzna. Bo LPR to w istocie reaktywowana endecja z jej wszystkimi cechami: antyliberalizmem, antyniemiecką fobią, nacjonalizmem (wyrażanym bzdurami na temat Miłosza) czy skrywanym, acz faktycznym rusofilstwem. Pogrobowcy Dmowskiego wiedzą najlepiej, że on sam i jego środowisko rzadko uczestniczyli w rządach. Mimo to pozostali formacją wpływową, nawet po 1926 r., kiedy część piłsudczyków obficie czerpała z endeckiego programu. I dziś narodowi katolicy mogą wpływać na rzeczywistość samym swym istnieniem. Przejęcie władzy będzie początkiem ich końca.
Więcej możesz przeczytać w 40/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.