Salon jako instytucja kulturalno-towarzyska, opiniotwórcza i autorytatywna dawno przeminął Trudno polemizować z pamfletem lepperowskim w formie i radiomaryjnym w treści (Robert Mazurek, Igor Zalewski, "Koniec świata salonów", "Wprost" nr 43). Ma się on nijak do rzeczywistości. Po pierwsze, nie było i nie ma żadnego salonu w Warszawie. Po drugie, to, w czym uzgadniano interesy związane z Orlenem, trudno zwać salonem nawet w przenośni; jak i porozumienia dla bezkarności korupcji. Po trzecie, szemrane interesy i zmowy dalekie są jeszcze od rozszyfrowania, nie mówiąc o upadku. Za wcześnie na poczucie triumfu.
Antysalon niepodległościowy
Salon jako instytucja kulturalno-towarzyska, opiniotwórcza i autorytatywna dawno przeminął; wymaga stabilizacji, rozwiniętych stosunków towarzyskich, normalnego funkcjonowania jakiejś elity świata kultury. W latach 80. był krąg ludzi zaangażowanych w odzyskanie demokracji w Polsce, ludzi, którzy nieraz ryzykowali własne życie, robotników-inteligentów, intelektualistów, artystów, naukowców, inżynierów itp. Nie zajmowali się rankingami popularności, nie kreowali żadnej mody. Salonem, co miało ich Polakom obrzydzić, nazywała ich akurat rządząca partia i jej publicyści. Spiskowano po domach, w dolnych kościołach, w KIK-ach, po zaprzyjaźnionych ambasadach. Geremek zawsze chodził z węzełkiem rzeczy, by w razie aresztowania mieć przy sobie swój ręcznik, pidżamę i szczoteczkę do zębów. O Michniku, który wtedy lata znów przesiedział, czy o Kuroniu już nie wspomnę. Ani o tych dziś zapomnianych, których nękała na różne sposoby lokalna bezpieka w Szczecinie, Stalowej Woli czy na Górnym Śląsku. Nie wiedzieli, czy coś swym oporem i uporem ugrają dla kraju, algorytmu na sukces nie było.
Nie był salonem Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, złożony z wybranych demokratycznie przedstawicieli władz rozpędzonych stowarzyszeń, towarzystw naukowych i "Solidarności". Salonem nie był Obywatelski Klub Parlamentarny w pierwszym Sejmie - zespół ludzi legalnie wybranych, z różnych środowisk związanych z "Solidarnością". Jeden i drugi krąg dysponował jakąś realną władzą, na pewno siłą autorytetu, ale to nie byli samozwańcy, lecz ludzie z wyboru, władza. Nie dorobił się potem salonu prezydent Wałęsa; do następcy się nie chadza. Kto bywa na pokojach u wielkich biznesmenów z rankingów "Wprost", nie ja będę dociekać. Robi się tam może interesy, planuje wpływy na politykę, ale salony to chyba jednak nie są...
Siusianie na Lema
Pytaniem jest, kto kreuje polską opinię publiczną. Obwiniać o to najmniej można inteligencję warszawską: z małymi wyjątkami wróciliśmy do swoich zawodów i swoich zajęć. Sam nie chciałem kandydować do pierwszego Sejmu: albo dziennikarstwo, albo władza. Dość długo po roku 1989 najbardziej autorytatywną gazetą Polski, najbardziej wpływowym źródłem opinii była "Gazeta Wyborcza", niemal monopol. Jednak z pojawieniem się innych tytułów trzeba po prostu robić dobre, mocne, wpływowe gazety i czasopisma, rozgłośnie i telewizje, nie ujawniając swoich kompleksów, bo czytelnicy, słuchacze i widzowie za tym, delikatnie mówiąc, nie przepadają. Lepiej polemizować niż opluwać. "Gazeta" wiele straciła za sprawą Rywina; nie pamięta się, że to sam Michnik nagrał jego ofertę i wszystko ujawnił, tyle że zbyt późno. Cóż, bliskie stosunki z politykami przydają się dziennikarzom, ale zbyt bliskie - wyłącznie politykom...
Jeśli jednak uznać "Gazetę" za cofający się salon, to szczególnym rodzajem dowcipu i kultury jest sponiewierać chorego ciężko Michnika, życząc mu zdrowia! Jeśli zaś "Tygodnik Powszechny", zaprzyjaźniony z "Gazetą", należy do jej salonu, obsiusianie Lema jest niemożliwe, bo za wysoko.
Salon telewizyjny
Dziś na polską opinię publiczną nie wpływa inteligencja warszawska, a już najmniej ta najcenniejsza - żoliborska (kto dziś o niej wie?). Wpływają głównie telewizje. Można przebadać, kogo mają one za autorytety, ba, kogo w ogóle pokazują. Telewizja publiczna była dość długo telewizją partyjną. Nawet prywatną, Kwiatkowskiego. Jeśli to uznać za salon, rzeczywiście podupadł. Mam jednak wrażenie, że autorów szczególnie podnieca przede wszystkim zmiana warty w naszym życiu publicznym; aliści tę wymianę dyktuje biologia, nie zachwianie autorytetów. Moje pokolenie w większości jest już na cmentarzach... To proces naturalny, nie upadek. Geremek zaś, nie pokazywany codziennie ani nawet co tydzień w telewizjach, wygrał akurat przygniatającą przewagą w Warszawie wybory do Parlamentu Europejskiego. A już nienawiść autorów do nieporadnej Unii Wolności, opuszczonej dla PO przez ludzi energicznych i ambitnych, kiedyś grupującej sporo najwartościowszych ludzi kraju, zadziwia. Bo jakoś ani ułamka tej nienawiści wobec demoralizacji w SLD czy wobec łobuzerii Samoobrony.
Polemizuję, bo tekst ukazał się we "Wprost".
Salon jako instytucja kulturalno-towarzyska, opiniotwórcza i autorytatywna dawno przeminął; wymaga stabilizacji, rozwiniętych stosunków towarzyskich, normalnego funkcjonowania jakiejś elity świata kultury. W latach 80. był krąg ludzi zaangażowanych w odzyskanie demokracji w Polsce, ludzi, którzy nieraz ryzykowali własne życie, robotników-inteligentów, intelektualistów, artystów, naukowców, inżynierów itp. Nie zajmowali się rankingami popularności, nie kreowali żadnej mody. Salonem, co miało ich Polakom obrzydzić, nazywała ich akurat rządząca partia i jej publicyści. Spiskowano po domach, w dolnych kościołach, w KIK-ach, po zaprzyjaźnionych ambasadach. Geremek zawsze chodził z węzełkiem rzeczy, by w razie aresztowania mieć przy sobie swój ręcznik, pidżamę i szczoteczkę do zębów. O Michniku, który wtedy lata znów przesiedział, czy o Kuroniu już nie wspomnę. Ani o tych dziś zapomnianych, których nękała na różne sposoby lokalna bezpieka w Szczecinie, Stalowej Woli czy na Górnym Śląsku. Nie wiedzieli, czy coś swym oporem i uporem ugrają dla kraju, algorytmu na sukces nie było.
Nie był salonem Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, złożony z wybranych demokratycznie przedstawicieli władz rozpędzonych stowarzyszeń, towarzystw naukowych i "Solidarności". Salonem nie był Obywatelski Klub Parlamentarny w pierwszym Sejmie - zespół ludzi legalnie wybranych, z różnych środowisk związanych z "Solidarnością". Jeden i drugi krąg dysponował jakąś realną władzą, na pewno siłą autorytetu, ale to nie byli samozwańcy, lecz ludzie z wyboru, władza. Nie dorobił się potem salonu prezydent Wałęsa; do następcy się nie chadza. Kto bywa na pokojach u wielkich biznesmenów z rankingów "Wprost", nie ja będę dociekać. Robi się tam może interesy, planuje wpływy na politykę, ale salony to chyba jednak nie są...
Siusianie na Lema
Pytaniem jest, kto kreuje polską opinię publiczną. Obwiniać o to najmniej można inteligencję warszawską: z małymi wyjątkami wróciliśmy do swoich zawodów i swoich zajęć. Sam nie chciałem kandydować do pierwszego Sejmu: albo dziennikarstwo, albo władza. Dość długo po roku 1989 najbardziej autorytatywną gazetą Polski, najbardziej wpływowym źródłem opinii była "Gazeta Wyborcza", niemal monopol. Jednak z pojawieniem się innych tytułów trzeba po prostu robić dobre, mocne, wpływowe gazety i czasopisma, rozgłośnie i telewizje, nie ujawniając swoich kompleksów, bo czytelnicy, słuchacze i widzowie za tym, delikatnie mówiąc, nie przepadają. Lepiej polemizować niż opluwać. "Gazeta" wiele straciła za sprawą Rywina; nie pamięta się, że to sam Michnik nagrał jego ofertę i wszystko ujawnił, tyle że zbyt późno. Cóż, bliskie stosunki z politykami przydają się dziennikarzom, ale zbyt bliskie - wyłącznie politykom...
Jeśli jednak uznać "Gazetę" za cofający się salon, to szczególnym rodzajem dowcipu i kultury jest sponiewierać chorego ciężko Michnika, życząc mu zdrowia! Jeśli zaś "Tygodnik Powszechny", zaprzyjaźniony z "Gazetą", należy do jej salonu, obsiusianie Lema jest niemożliwe, bo za wysoko.
Salon telewizyjny
Dziś na polską opinię publiczną nie wpływa inteligencja warszawska, a już najmniej ta najcenniejsza - żoliborska (kto dziś o niej wie?). Wpływają głównie telewizje. Można przebadać, kogo mają one za autorytety, ba, kogo w ogóle pokazują. Telewizja publiczna była dość długo telewizją partyjną. Nawet prywatną, Kwiatkowskiego. Jeśli to uznać za salon, rzeczywiście podupadł. Mam jednak wrażenie, że autorów szczególnie podnieca przede wszystkim zmiana warty w naszym życiu publicznym; aliści tę wymianę dyktuje biologia, nie zachwianie autorytetów. Moje pokolenie w większości jest już na cmentarzach... To proces naturalny, nie upadek. Geremek zaś, nie pokazywany codziennie ani nawet co tydzień w telewizjach, wygrał akurat przygniatającą przewagą w Warszawie wybory do Parlamentu Europejskiego. A już nienawiść autorów do nieporadnej Unii Wolności, opuszczonej dla PO przez ludzi energicznych i ambitnych, kiedyś grupującej sporo najwartościowszych ludzi kraju, zadziwia. Bo jakoś ani ułamka tej nienawiści wobec demoralizacji w SLD czy wobec łobuzerii Samoobrony.
Polemizuję, bo tekst ukazał się we "Wprost".
Więcej możesz przeczytać w 44/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.