Wzajemna niechęć - tylko ona łączy Niemców ze wschodu i zachodu 15 lat po upadku muru berlińskiego Na dworcu w Witenberdze widać zainwestowane pieniądze: szkło, aluminium, efektowna hala główna. Jest wszystko, co najlepsze, tylko podróżnych nie ma. To jedyny przystanek pociągów intercity między Berlinem i Hamburgiem. Kosztował 76 mln euro. Przed zjednoczeniem w Wittenberdze nad Łabą mieszkało 35 tys. ludzi, do dziś ta liczba zmniejszyła się o jedną trzecią. - Ja nie narzekam - mówi z uśmiechem Detlev Benecke. Ten 42-letni mechanik, właściciel firmy przewozowej i radny, wyciska ze zjednoczenia, ile się da. Pierwsze pieniądze zarobił na przeprowadzkach do Wittenbergi. Gdy ruch ludzi ustał, zaczął wozić chemikalia. Teraz ma własne biuro w dawnej siedzibie Stasi i przygotowuje się do wywózki gruzu z burzonych osiedli. - Ponad połowa bloków z wielkiej płyty stoi pusta. Trzeba z nimi zrobić porządek. Zawsze jest jakieś zajęcie - komentuje. Gdy zaczynamy rozmawiać o bezrobociu w jego mieście, przedsiębiorca zmienia się w radnego: - Co ludzie mają robić? Oficjalnie z zasiłków żyje u nas 20 proc. ludności, ale jeśli doliczyć przeszkalanych na koszt państwa, pracy nie ma 40 proc.
Dla Beneckego sukcesy postkomunistów i skrajnej prawicy na tym terenie są zrozumiałe: - Ludzie mają dość polityki wszystkowiedzących Wessis i biorą sprawy w swoje ręce. Ossis tracą wiarę w demokrację i wielkie partie ludowe. Piętnaście lat po zburzeniu muru berlińskiego Niemcy rozdzierają różnice w rozwoju gospodarczym, poziomie życia i preferencjach politycznych. Mieszkańców starych i nowych landów łączy dziś tylko jedno: wzajemne pretensje i niechęć.
Dawcy i biorcy
- To nieprawda, nie cierpimy na deficyt solidarności, ale na deficyty budżetowe - mówi Oliver Wittke, nadburmistrz Gelsenkirchen. Ten chadecki polityk jest jednym z pierwszych, którzy otwarcie domagają się zlikwidowania dopłat dla byłej NRD. - Miasta na wschodzie zmieniły się nie do poznania. Nowe centra, pasaże handlowe, fontanny. My też mamy swoje potrzeby - przekonuje. Niektóre dzielnice Gelsenkirchen to obraz nędzy i rozpaczy. Spada wydobycie węgla, pracy nie ma, ludzie wyjeżdżają - zostało już tylko 280 tys. mieszkańców spośród 400 tys. Miasto ma 100 mln euro długu, ale dla nowych landów trzeba było wysupłać ponad 200 mln euro, wylicza burmistrz. - W Dreźnie, Lipsku czy Poczdamie mają mniejsze bezrobocie niż my. Mamy im płacić tylko za to, że kiedyś żyli w NRD? - pyta Horst Hilbing, sprzedawca. Coraz więcej Wessis czuje się wykorzystanych przez rodaków ze wschodu. Do tej pory nowe landy otrzymały astronomiczną sumę półtora biliona euro. Zgodnie z "Paktem solidarnościowym II", w latach 2005-2019 mają dostać 156 mld euro.
Nadburmistrz Bremerhaven Jörg Schulz (SPD) jest rozgoryczony. W jego mieście bezrobocie przekracza 19 proc. Władze miasta nie mają pieniędzy na remonty ulic i domów, ale na potrzeby nowych landów Bremerhaven wyłożyło 80 mln euro. Merowie Wittke i Schulz nie chcą bić piany, żądają jedynie, by o przyznaniu pomocy finansowej nie decydowało położenie geograficzne. "Możemy wspierać tylko tych, którym wiedzie się gorzej od nas" - stwierdził nadburmistrz Dortmundu Gerhard Langemeyer (SPD). Na zachodzie Niemiec tworzy się front przeciw pierwszeństwu nowych landów w pozyskiwaniu pieniędzy ze wspólnej kasy. Doroczny "Raport o stanie niemieckiej jedności" potwierdza, że byłej NRD wiedzie się lepiej, niż się powszechnie sądzi.
Koniec złudzeń
Lepiej nie znaczy dobrze. Na twórcach zjednoczenia mszczą się grzechy przeszłości. Pierwszym z nich była unia walutowa, czyli wymiana wschodniej marki po absurdalnym kursie. Spowodowało to wywindowanie cen i zdławiło przedsiębiorczość na wschodzie. Z powodu wciąż istniejącej, ekonomicznie uzasadnionej różnicy płac nastąpił exodus ludności ze wschodu na zachód. W efekcie w byłej NRD ubyło wykształconych pracowników. Jak zakładano w chwili zjednoczenia, by dogonić Wessis, nowe landy powinny przez piętnaście lat wykazywać trzy razy większy wzrost gospodarczy niż dawne RFN. Rozwój wschodu nigdy nie nabrał takiego tempa. Różnica w rozwoju gospodarczym po obu stronach Łaby utrwaliła się, zamiast maleć. Ossis nie osiągnęli gospodarczej samodzielności. Nie ma eksperta, który powie, kiedy to nastąpi.
"Niemcy muszą się liczyć ze zróżnicowanymi dochodami i warunkami życia" -stwierdził Horst Köhler. Innymi słowy, prezydent republiki potwierdził istnienie Niemiec obojga narodów. "Der Spiegel" tak podsumował wyniki przeprowadzonego niedawno sondażu: od 2000 r. liczba narzekających na pogorszenie się osobistej sytuacji wzrosła z 19 proc. do 30 proc., a liczba zadowolonych spadła z 59 proc. do 54 proc. 60 proc. Niemców sądzi, że doganianie zachodu przez wschód potrwa ponad dziesięć lat. Na początku lat 90. taką opinię wyrażało tylko 30 proc. obywateli. Niemcy nie mają złudzeń: pod względem ekonomicznym i psychologicznym integracja RFN z NRD się nie udała i będą musiały się z nią borykać następne pokolenia.
Lepiej już było
Markus Vogt z Berlina Wilmersdorfu nie pamięta, kiedy ostatnio był we wschodniej części Berlina. - Nie lubię Ossis. Wtedy darłem się na murze, żeby go zburzyć. Pijany byłem... Gdyby nie NRD, moglibyśmy sobie złocić krawężniki - przeklina. Ten 36-letni dekarz od półtora roku nie ma pracy. Zrobił kurs spawacza i "nic to nie dało". Uwe Wentzel z Demmin (Meklemburgia-Pomorze Przednie) też pamięta "lepsze czasy". - Może było brzydziej i mniej w sklepach, ale ludzie mieli za co żyć! - rzuca. Wentzel jest jednym z 62 proc. bezrobotnych mieszkańców pobliskiego Tutowa. Kiedyś pracował w fabryce konserw. Po zjednoczeniu fabryka padła. Teraz Wentzel ciągnie pędzlem po fasadzie domku z tyłu Am Markt. Znajomy dał mu zarobić. 24-letni syn Wentzela kosi trawę na przedmieściu. W poniedziałek znów pojadą razem do Berlina na demonstrację, bo "trzeba wszystko zacząć od nowa, jak wtedy, w 1990".
- Ludzie stracili nadzieję - mówi Klaus Welke z Zakładu Doskonalenia Zawodowego Peeneland Bildungswerk (PBW). Pracuje w Demmin od 1992 r. Po zjednoczeniu panował tu entuzjazm. Wszyscy liczyli na dobrą pracę w prywatyzowanym kombinacie rolniczym lub w fabryce musztardy Tutower. Inwestorzy jednak się nie pojawili, a z wytwórni po zmianie właścicieli zwolniono większość załogi. Wkrótce nastąpił ruch w drugą stronę: kto mógł, ten uciekł. - Już prawie nie ma młodzieży - ubolewa Welke. Jego zakład organizuje kursy "na kartki" z urzędu pracy. Teraz szkoli kucharzy i hotelarzy, ale "to też nie gwarantuje pracy", zastrzega. Nad ulicą nieopodal PBW kołysze się transparent z reklamą koncertu "ekshumowanych" Puhdys, enerdowskich Czerwonych Gitar.
Dawcy i biorcy
- To nieprawda, nie cierpimy na deficyt solidarności, ale na deficyty budżetowe - mówi Oliver Wittke, nadburmistrz Gelsenkirchen. Ten chadecki polityk jest jednym z pierwszych, którzy otwarcie domagają się zlikwidowania dopłat dla byłej NRD. - Miasta na wschodzie zmieniły się nie do poznania. Nowe centra, pasaże handlowe, fontanny. My też mamy swoje potrzeby - przekonuje. Niektóre dzielnice Gelsenkirchen to obraz nędzy i rozpaczy. Spada wydobycie węgla, pracy nie ma, ludzie wyjeżdżają - zostało już tylko 280 tys. mieszkańców spośród 400 tys. Miasto ma 100 mln euro długu, ale dla nowych landów trzeba było wysupłać ponad 200 mln euro, wylicza burmistrz. - W Dreźnie, Lipsku czy Poczdamie mają mniejsze bezrobocie niż my. Mamy im płacić tylko za to, że kiedyś żyli w NRD? - pyta Horst Hilbing, sprzedawca. Coraz więcej Wessis czuje się wykorzystanych przez rodaków ze wschodu. Do tej pory nowe landy otrzymały astronomiczną sumę półtora biliona euro. Zgodnie z "Paktem solidarnościowym II", w latach 2005-2019 mają dostać 156 mld euro.
Nadburmistrz Bremerhaven Jörg Schulz (SPD) jest rozgoryczony. W jego mieście bezrobocie przekracza 19 proc. Władze miasta nie mają pieniędzy na remonty ulic i domów, ale na potrzeby nowych landów Bremerhaven wyłożyło 80 mln euro. Merowie Wittke i Schulz nie chcą bić piany, żądają jedynie, by o przyznaniu pomocy finansowej nie decydowało położenie geograficzne. "Możemy wspierać tylko tych, którym wiedzie się gorzej od nas" - stwierdził nadburmistrz Dortmundu Gerhard Langemeyer (SPD). Na zachodzie Niemiec tworzy się front przeciw pierwszeństwu nowych landów w pozyskiwaniu pieniędzy ze wspólnej kasy. Doroczny "Raport o stanie niemieckiej jedności" potwierdza, że byłej NRD wiedzie się lepiej, niż się powszechnie sądzi.
Koniec złudzeń
Lepiej nie znaczy dobrze. Na twórcach zjednoczenia mszczą się grzechy przeszłości. Pierwszym z nich była unia walutowa, czyli wymiana wschodniej marki po absurdalnym kursie. Spowodowało to wywindowanie cen i zdławiło przedsiębiorczość na wschodzie. Z powodu wciąż istniejącej, ekonomicznie uzasadnionej różnicy płac nastąpił exodus ludności ze wschodu na zachód. W efekcie w byłej NRD ubyło wykształconych pracowników. Jak zakładano w chwili zjednoczenia, by dogonić Wessis, nowe landy powinny przez piętnaście lat wykazywać trzy razy większy wzrost gospodarczy niż dawne RFN. Rozwój wschodu nigdy nie nabrał takiego tempa. Różnica w rozwoju gospodarczym po obu stronach Łaby utrwaliła się, zamiast maleć. Ossis nie osiągnęli gospodarczej samodzielności. Nie ma eksperta, który powie, kiedy to nastąpi.
"Niemcy muszą się liczyć ze zróżnicowanymi dochodami i warunkami życia" -stwierdził Horst Köhler. Innymi słowy, prezydent republiki potwierdził istnienie Niemiec obojga narodów. "Der Spiegel" tak podsumował wyniki przeprowadzonego niedawno sondażu: od 2000 r. liczba narzekających na pogorszenie się osobistej sytuacji wzrosła z 19 proc. do 30 proc., a liczba zadowolonych spadła z 59 proc. do 54 proc. 60 proc. Niemców sądzi, że doganianie zachodu przez wschód potrwa ponad dziesięć lat. Na początku lat 90. taką opinię wyrażało tylko 30 proc. obywateli. Niemcy nie mają złudzeń: pod względem ekonomicznym i psychologicznym integracja RFN z NRD się nie udała i będą musiały się z nią borykać następne pokolenia.
Lepiej już było
Markus Vogt z Berlina Wilmersdorfu nie pamięta, kiedy ostatnio był we wschodniej części Berlina. - Nie lubię Ossis. Wtedy darłem się na murze, żeby go zburzyć. Pijany byłem... Gdyby nie NRD, moglibyśmy sobie złocić krawężniki - przeklina. Ten 36-letni dekarz od półtora roku nie ma pracy. Zrobił kurs spawacza i "nic to nie dało". Uwe Wentzel z Demmin (Meklemburgia-Pomorze Przednie) też pamięta "lepsze czasy". - Może było brzydziej i mniej w sklepach, ale ludzie mieli za co żyć! - rzuca. Wentzel jest jednym z 62 proc. bezrobotnych mieszkańców pobliskiego Tutowa. Kiedyś pracował w fabryce konserw. Po zjednoczeniu fabryka padła. Teraz Wentzel ciągnie pędzlem po fasadzie domku z tyłu Am Markt. Znajomy dał mu zarobić. 24-letni syn Wentzela kosi trawę na przedmieściu. W poniedziałek znów pojadą razem do Berlina na demonstrację, bo "trzeba wszystko zacząć od nowa, jak wtedy, w 1990".
- Ludzie stracili nadzieję - mówi Klaus Welke z Zakładu Doskonalenia Zawodowego Peeneland Bildungswerk (PBW). Pracuje w Demmin od 1992 r. Po zjednoczeniu panował tu entuzjazm. Wszyscy liczyli na dobrą pracę w prywatyzowanym kombinacie rolniczym lub w fabryce musztardy Tutower. Inwestorzy jednak się nie pojawili, a z wytwórni po zmianie właścicieli zwolniono większość załogi. Wkrótce nastąpił ruch w drugą stronę: kto mógł, ten uciekł. - Już prawie nie ma młodzieży - ubolewa Welke. Jego zakład organizuje kursy "na kartki" z urzędu pracy. Teraz szkoli kucharzy i hotelarzy, ale "to też nie gwarantuje pracy", zastrzega. Nad ulicą nieopodal PBW kołysze się transparent z reklamą koncertu "ekshumowanych" Puhdys, enerdowskich Czerwonych Gitar.
Więcej możesz przeczytać w 44/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.