"Wydarzenia", "Fakty" i "Wiadomości" zmieniły ostatnio formułę na nowocześniejszą i są teraz... podobne do siebie Niczym w starożytnym Rzymie co wieczór odbywają się w Polsce igrzyska. Przed milionami widzów występują gladiatorzy informacji, walcząc między sobą o tytuł króla wieczoru. Prowadzą trzy następujące po sobie serwisy: "Wydarzenia" w Polsacie, "Fakty" w TVN i "Wiadomości" w TVP 1, a telewidzowie nogami (a właściwie w tym wypadku oczami) głosują na najlepsze źródło telewizyjnej informacji.
Wszystkie trzy serwisy zmieniły ostatnio formułę na nowocześniejszą i są teraz... podobne do siebie. Polsat przyspieszył, TVN się rozgląda, a Jedynka trochę zwolniła - biegną więc mniej więcej w tym samym tempie. Kto jest, a raczej kto wkrótce okaże się nowym ulubieńcem tłumów? "Wydarzenia" w odprowincjonalizowanym przez Tomasza Lisa Polsacie z Hanną Smoktunowicz, która posiadła rzadko obecną na małym ekranie sztukę łączenia wiarygodności z seksapilem? A może "Fakty" z monumentalną Justyną Pochanke, która tajemniczość telewizyjnej pytii łączy z błyskotliwym intelektem? Chyba że uda się to odświeżonym ,Wiadomościom", w których na razie najlepsze (bo prowadzone z wdziękiem) są sport i pogoda?
Zdecydowanie ,Wiadomości" mają najwięcej do zrobienia, bo wymiana kadry prowadzących i rzucenie na głęboką wodę młodzieży jest posunięciem tyleż ryzykownym, co pracochłonnym. Tu trzeba wykuwać zręby nowej estetyki, a do tego oprócz talentu i pracowitości potrzeba dużo czasu, samozaparcia, entuzjazmu i odporności na stresy.
Na razie oglądamy głównie gladiatorskie zbroje, czyli scenografie programów - eleganckie, nowoczesne, wielkoświatowe. Holograficzne ekrany, ujęcia z dynamicznych kamer krążących pod sufitem studia, pomysłowe infografiki. Wśród nich pojawiają się gadający ludzie, ale na nich raczej nie zwracamy uwagi. A szkoda, bo właśnie w nich, w pojawiających się na ekranie twarzach reporterów i zagranicznych korespondentów, tkwi zalążek. przyszłego sukcesu lub porażki informacyjnych programów. Nie dajmy się zwieść pozorom: to nie Smoktunowicz, Pochanke, Wysocka czy Durczok decydują o wartości newsów, które przekazują. Oni są tylko luksusowymi ekspedientami mającymi za zadanie jak najlepiej je sprzedać. Najważniejszy towar powstaje gdzie indziej - jakość newsów zależy od dziennikarzy, którzy zdobywają je z kamerą w terenie. Gdzieś w Polsce albo gdzieś w świecie. Zależy od tego, czy uda im się zebrać na własną rękę informacje rozbudowujące zawartość dostępnych dla wszystkich wiadomości agencyjnych i powiedzieć coś, czego inni jeszcze nie wiedzą. Zależy od sposobu ich zrelacjonowania. Od talentu do syntezy i błyskotliwej puenty. Od komunikatywności, dociekliwości, wiarygodności, wreszcie od owej tajemniczej telegeniczności, która sprawia, że jednych ludzi pojawiających się na ekranie ogląda się chętnie i z zaciekawieniem, a innych nie.
A właśnie z dziennikarzami jest w polskich telewizjach kiepsko. Na dodatek przeżywamy prawdziwy kryzys korespondentów zagranicznych. I dotyczy to praktycznie - w mniejszym lub większym stopniu - wszystkich stacji. Od kiedy zgodziliśmy się, by sprawy amerykańskiej polityki relacjonował z Waszyngtonu mówiący "polonijną" polszczyzną (polskie słowa, amerykańska intonacja) Mariusz Max Kolonko, równy chłopak z widoczną smykałką do interesów, zapomnieliśmy, czego należy oczekiwać od zagranicznego korespondenta poważnej telewizji. A moim zdaniem, należy się domagać, by był naszymi oczami w obcym kraju. By z naszego, a nie amerykańskiego punktu widzenia obserwował to, co dzieje się za otwartymi i zamkniętymi drzwiami w Waszyngtonie. Żeby był nie komiwojażerem ciekawostek, lecz mającym szeroką wiedzę reporterem i komentatorem. Zapewniam, że gdy pojawią się wśród korespondentów telewizyjnych dzienników tacy ludzie, przestaniemy zwracać uwagę na kolor scenografii oraz dopiętą lub rozpiętą bluzkę prezenterki (w tej dziedzinie wyraźną przewagę mają "Wydarzenia" i Hanna Smoktunowicz).
Na razie gladiatorzy informacji pobrzękują zbrojami i próbują ukryć, że w środku zbroi nikogo nie ma. A może nawet jest, ale bardzo malutki; tak malutki, że nie widać go przez otwory zbroi. Otwory zieją więc pustką niczym czarna dziura, a my przeczekujemy wieczorne igrzyska, by po ich zamknięciu szukać bohaterów w pojedynkach innej kategorii. Ale o tym, czyli między innymi o lodowatej Monice Olejnik i odrodzonym Tomaszu Lisie, napiszę następnym razem.
[email protected]
Zdecydowanie ,Wiadomości" mają najwięcej do zrobienia, bo wymiana kadry prowadzących i rzucenie na głęboką wodę młodzieży jest posunięciem tyleż ryzykownym, co pracochłonnym. Tu trzeba wykuwać zręby nowej estetyki, a do tego oprócz talentu i pracowitości potrzeba dużo czasu, samozaparcia, entuzjazmu i odporności na stresy.
Na razie oglądamy głównie gladiatorskie zbroje, czyli scenografie programów - eleganckie, nowoczesne, wielkoświatowe. Holograficzne ekrany, ujęcia z dynamicznych kamer krążących pod sufitem studia, pomysłowe infografiki. Wśród nich pojawiają się gadający ludzie, ale na nich raczej nie zwracamy uwagi. A szkoda, bo właśnie w nich, w pojawiających się na ekranie twarzach reporterów i zagranicznych korespondentów, tkwi zalążek. przyszłego sukcesu lub porażki informacyjnych programów. Nie dajmy się zwieść pozorom: to nie Smoktunowicz, Pochanke, Wysocka czy Durczok decydują o wartości newsów, które przekazują. Oni są tylko luksusowymi ekspedientami mającymi za zadanie jak najlepiej je sprzedać. Najważniejszy towar powstaje gdzie indziej - jakość newsów zależy od dziennikarzy, którzy zdobywają je z kamerą w terenie. Gdzieś w Polsce albo gdzieś w świecie. Zależy od tego, czy uda im się zebrać na własną rękę informacje rozbudowujące zawartość dostępnych dla wszystkich wiadomości agencyjnych i powiedzieć coś, czego inni jeszcze nie wiedzą. Zależy od sposobu ich zrelacjonowania. Od talentu do syntezy i błyskotliwej puenty. Od komunikatywności, dociekliwości, wiarygodności, wreszcie od owej tajemniczej telegeniczności, która sprawia, że jednych ludzi pojawiających się na ekranie ogląda się chętnie i z zaciekawieniem, a innych nie.
A właśnie z dziennikarzami jest w polskich telewizjach kiepsko. Na dodatek przeżywamy prawdziwy kryzys korespondentów zagranicznych. I dotyczy to praktycznie - w mniejszym lub większym stopniu - wszystkich stacji. Od kiedy zgodziliśmy się, by sprawy amerykańskiej polityki relacjonował z Waszyngtonu mówiący "polonijną" polszczyzną (polskie słowa, amerykańska intonacja) Mariusz Max Kolonko, równy chłopak z widoczną smykałką do interesów, zapomnieliśmy, czego należy oczekiwać od zagranicznego korespondenta poważnej telewizji. A moim zdaniem, należy się domagać, by był naszymi oczami w obcym kraju. By z naszego, a nie amerykańskiego punktu widzenia obserwował to, co dzieje się za otwartymi i zamkniętymi drzwiami w Waszyngtonie. Żeby był nie komiwojażerem ciekawostek, lecz mającym szeroką wiedzę reporterem i komentatorem. Zapewniam, że gdy pojawią się wśród korespondentów telewizyjnych dzienników tacy ludzie, przestaniemy zwracać uwagę na kolor scenografii oraz dopiętą lub rozpiętą bluzkę prezenterki (w tej dziedzinie wyraźną przewagę mają "Wydarzenia" i Hanna Smoktunowicz).
Na razie gladiatorzy informacji pobrzękują zbrojami i próbują ukryć, że w środku zbroi nikogo nie ma. A może nawet jest, ale bardzo malutki; tak malutki, że nie widać go przez otwory zbroi. Otwory zieją więc pustką niczym czarna dziura, a my przeczekujemy wieczorne igrzyska, by po ich zamknięciu szukać bohaterów w pojedynkach innej kategorii. Ale o tym, czyli między innymi o lodowatej Monice Olejnik i odrodzonym Tomaszu Lisie, napiszę następnym razem.
[email protected]
Więcej możesz przeczytać w 44/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.