Nie bomba geriatryczna czeka zamożne społeczeństwa Zachodu, lecz kolejny baby boom Na Zachodzie tyka bomba geriatryczna. Wkrótce trzy czwarte ludzkości będzie należało do ras innych niż biała, bo inne się mnożą, a biała wymiera. Jeszcze dwa lat temu straszono takimi prognozami. Demografowie, ekonomiści, socjologowie i tzw. ekolodzy, którzy wieścili klęskę białej rasy, nie docenili dwóch fundamentalnych czynników rozwoju: zdolności natury do samoregulacji i mądrości społeczeństw.
Fikcja Malthusa
Już w 1972 r. intelektualiści zebrani w Klubie Rzymskim opracowali raport, według którego ludzkość siedzi na bombie demograficznej. Po 2020 r. na ziemi miało dojść do katastrofalnego przeludnienia - liczba ludności miała wzrosnąć do 15 mld. Straszono niedoborami żywności na wielką skalę: nie tylko z powodu przeludnienia, ale też zniszczenia środowiska naturalnego. Lekarstwem na tę hekatombę miało być drastyczne ograniczenie przyrostu naturalnego - najlepiej do zera.
Pseudomędrcy z Klubu Rzymskiego (praktycznie nie sprawdziła się żadna z ich prognoz) popełnili ten sam błąd, co 200 lat temu Thomas Malthus. Ten anglikański pastor stwierdził, że skoro żywności przybywa w postępie arytmetycznym, a ludzi w postępie geometrycznym, przeludnienie jest nieuchronne. Samozwańczy prorocy na szczęście się mylili: według najnowszych prognoz liczba ludności świata nie powinna przekroczyć 8-9 mld, a potem zacznie spadać. Pozytywnym skutkiem nietrafnych prognoz jest ograniczenie publicznych funduszy na walkę z plagami przyszłości wymyślanymi przez różnych guru, jak ci spod znaku Klubu Rzymskiego. Społeczeństwom krajów wysoko rozwiniętych nie grozi wymarcie - wynika z najnowszych prognoz długoterminowych . Amerykańskie Population Reference Bureau, jedna z najbardziej renomowanych placówek badań demograficznych na świecie, przewiduje, że za 30 lat dzietność (liczba dzieci na kobietę) w krajach Trzeciego Świata niemal zrówna się z dzietnością na bogatym Zachodzie. W krajach słabiej rozwiniętych będzie wynosić 2,1, podczas gdy w państwach wysoko rozwiniętych - 1,9. Symptomy tej tendencji można już obserwować: w kilku krajach europejskich mamy do czynienia z baby boomem. Dotyczy to też Rosji, gdzie w ostatniej dekadzie ubyło najwięcej ludności (prawie 6 mln), i gdzie od kilku lat jest ujemny przyrost naturalny (-0,3 proc.), a dzietność zmalała do 1,3.
Skandynawski baby boom
Następca tronu książę Haakon, jego żona Mette-Marit i ich dzieci - takie zdjęcia ostatnio najczęściej pokazywano w norweskich mediach. Wbrew pozorom ma to wiele wspólnego z demografią. Norwegia, podobnie jak pozostałe kraje skandynawskie, do niedawna zajmowała jedno z ostatnich miejsc w Europie pod względem wielkości przyrostu naturalnego (ujemny od -0,1 do -0,7) i wskaźnika dzietności (1,0). Obecnie współczynnik dzietności wzrósł w Norwegii do 1,8 (jest wyższy niż w Polsce - 1,28). Co najważniejsze, nie jest to zasługą imigrantów, lecz rdzennych mieszkańców Skandynawii (baby boom obserwujemy także w Danii, Szwecji oraz Finlandii - wszędzie tam wskaźniki dzietności zbliżają się do 2).
Jedną z przyczyn skandynawskiego baby boomu jest najbardziej rozbudowany na świecie system zabezpieczeń socjalnych dla rodziców. W Skandynawii można żyć z tego, że się ma dzieci, zwłaszcza jeśli jest ich więcej niż dwoje. Oferowane są tam bezzwrotne pożyczki, wysokie zasiłki, długie i dobrze płatne urlopy macierzyńskie. Badania dowodzą (m.in. Królewskiego Instytutu Demografii w Sztokholmie), że te bodźce działały niemal wyłącznie na imigrantów z Południa. Kanadyjscy demografowie (m.in. Gauthier) dowiedli, że 25-proc. wzrost świadczeń rodzinnych zwiększa współczynnik dzietności o 0,6 w krótkim okresie i o 0,4 w dłuższym.
W Skandynawii na wzrost dzietności Szwedek czy Norweżek wpłynęły przede wszystkim czynniki socjopolityczne i kulturowe. Wielu Skandynawów, szczególnie z klasy średniej, przestraszyła wizja społeczeństwa zdominowanego przez imigrantów. Poza tym zrozumieli oni znaczenie wielodzietnej rodziny, jako najważniejszego podmiotu na rynku. Jak dowodzi Gary Becker, ekonomista z Chicago, laureat Nagrody Nobla za badania związane z rozwojem rodziny, w rodzinie powstaje najwięcej bogactwa - kapitał ludzki. Becker wykazał, że aż 80 proc. zasobów bogatych krajów stanowi kapitał ludzki, na resztę składają się zasoby materialne, bogactwa naturalne i urządzenia. W "Traktacie o rodzinie" Becker twierdzi, że tylko w rodzinie kształtują się cechy decydujące o żywotności i funkcjonalności społeczeństwa: solidarność, współpraca, poszanowanie dla drugiego człowieka, zdolność do poświęceń, zamiłowanie do porządku czy punktualność. W Skandynawii uznano te argumenty za przekonujące.
Marketing macierzyński
Do wzrostu dzietności przyczynia się coś, co można nazwać marketingiem macierzyństwa. Zamożne i wykształcone Norweżki uznały, że macierzyństwo jest trendy, skoro reklamuje je rodzina królewska. Zmienił się też wizerunek kobiety matki - umęczonej wychowaniem dzieci, marnującej przy garach i pieluchach swoje życiowe szanse. Teraz okazało się, że macierzyństwo jest raczej atutem niż obciążeniem. Wynika to także z marketingu macierzyństwa w mediach. Zaczęła gwiazda amerykańskiego kina Demi Moore (wtedy żona Bruce'a Willisa). W 1992 r. pokazała się naga w ósmym miesiącu ciąży na okładce "Vanity Fair". Wkrótce zdjęcia ciężarnych gwiazd popkultury oraz powitych przez nie niemowląt zalały łamy pism. Na efekty tego marketingu nie trzeba było długo czekać, szczególnie w USA. Według szacunków demografów, Amerykanów powinno być obecnie 275 mln (biorąc pod uwagę stały dopływ imigrantów), tymczasem jest ich o 6 mln więcej. Tę nadwyżkę stanowią głównie dzieci urodzone pod wpływem mody na macierzyństwo.
Po niemal dziesięciu latach podobne tendencje jak w USA zauważamy w Europie. Najbardziej chyba znaną gwiazdą macierzyńskiego marketingu stała się Victoria Beckham, eks-Spice Girl, żona piłkarza Realu Madryt Davida Beckhama. Również polskie gwiazdy mają udział w tym rodzaju marketingu. W sesjach pokazujących ciążę bądź niedawno urodzone niemowlęta wzięły udział m.in. Dominika Ostałowska, Edyta Górniak, Katarzyna Figura, Natalia Kukulska czy Marta Wiśniewska. W tę akcję włączyły się nawet posłanki - Sylwia Pusz z SLD i Dorota Arciszewska-Mielewczyk z PO.
Baby boom bogacących się
W tym roku po pierwszy raz od kilkunastu lat wzrosła liczba zarejestrowanych urodzeń w Polsce (do kwietnia - 118 tys.). Można to tłumaczyć m.in. faktem, że w okres rozrodczy wchodzi właśnie wyż demograficzny lat 80., choć podobne nadzieje wiązano z wyżem w roku 1990 (wtedy statystyki ani drgnęły). Systematycznie rośnie też liczba urodzeń wśród kobiet w wieku 30-34 lata, żyjących w miastach. - Konsumpcyjny styl życia prowadzi najpierw do zaniechania rozmnażania w imię kariery i wygody, ale wahadło później musi się przesunąć w drugą stronę. Bo posiadanie dzieci nadaje życiu sens. Takie właśnie zjawisko obserwujemy obecnie w krajach Zachodu - komentuje socjolog Tomasz Szlendak, autor książki "Supermarketyzacja".
Jak podkreśla demograf Ewa Frątczak, nie jest prawdą, że bogate społeczeństwa dla wygody skłaniają się ku niskiej płodności. Wręcz przeciwnie, bogacenie się z czasem prowadzi do wzrostu dzietności. Tę prawidłowość potwierdzają dane z Portugalii, Hiszpanii czy Irlandii, gdzie baby boom nastąpił w latach 90., kiedy pojawiły się wyraźne oznaki bogactwa. Dodatni przyrost w Rosji w 2003 r. (po raz pierwszy od lat) też tłumaczy się wzrostem zamożności tego społeczeństwa (oczywiście, nieporównywalnym z Zachodem).
Pigułka kulturowa
- Nie wyczerpaliśmy źródeł energii, nie wpadliśmy w dziurę ozonową, nie usmażył nas efekt cieplarniany, nie będzie też bomby geriatrycznej. Na szczęście, jest tylko jedna regularność dotycząca naszego gatunku: nieprzewidywalność - mówi ewolucjonista Marcin Ryszkiewicz. Jak zauważa antropolog Bogusław Pawłowski, w regulowaniu wielkości populacji ludzie, szczególnie z krajów wysoko rozwiniętych, nauczyli się używać swoich najbardziej wyrafinowanych wytworów, czyli kultury, technologii i polityki społecznej. To one sprawiają, że biała rasa nie wymrze, a Europejczycy nie będą musieli oddawać swego dorobku przybyszom z Trzeciego Świata. Wiele wskazuje na to, że bomba geriatryczna okaże się niewypałem.
Już w 1972 r. intelektualiści zebrani w Klubie Rzymskim opracowali raport, według którego ludzkość siedzi na bombie demograficznej. Po 2020 r. na ziemi miało dojść do katastrofalnego przeludnienia - liczba ludności miała wzrosnąć do 15 mld. Straszono niedoborami żywności na wielką skalę: nie tylko z powodu przeludnienia, ale też zniszczenia środowiska naturalnego. Lekarstwem na tę hekatombę miało być drastyczne ograniczenie przyrostu naturalnego - najlepiej do zera.
Pseudomędrcy z Klubu Rzymskiego (praktycznie nie sprawdziła się żadna z ich prognoz) popełnili ten sam błąd, co 200 lat temu Thomas Malthus. Ten anglikański pastor stwierdził, że skoro żywności przybywa w postępie arytmetycznym, a ludzi w postępie geometrycznym, przeludnienie jest nieuchronne. Samozwańczy prorocy na szczęście się mylili: według najnowszych prognoz liczba ludności świata nie powinna przekroczyć 8-9 mld, a potem zacznie spadać. Pozytywnym skutkiem nietrafnych prognoz jest ograniczenie publicznych funduszy na walkę z plagami przyszłości wymyślanymi przez różnych guru, jak ci spod znaku Klubu Rzymskiego. Społeczeństwom krajów wysoko rozwiniętych nie grozi wymarcie - wynika z najnowszych prognoz długoterminowych . Amerykańskie Population Reference Bureau, jedna z najbardziej renomowanych placówek badań demograficznych na świecie, przewiduje, że za 30 lat dzietność (liczba dzieci na kobietę) w krajach Trzeciego Świata niemal zrówna się z dzietnością na bogatym Zachodzie. W krajach słabiej rozwiniętych będzie wynosić 2,1, podczas gdy w państwach wysoko rozwiniętych - 1,9. Symptomy tej tendencji można już obserwować: w kilku krajach europejskich mamy do czynienia z baby boomem. Dotyczy to też Rosji, gdzie w ostatniej dekadzie ubyło najwięcej ludności (prawie 6 mln), i gdzie od kilku lat jest ujemny przyrost naturalny (-0,3 proc.), a dzietność zmalała do 1,3.
Skandynawski baby boom
Następca tronu książę Haakon, jego żona Mette-Marit i ich dzieci - takie zdjęcia ostatnio najczęściej pokazywano w norweskich mediach. Wbrew pozorom ma to wiele wspólnego z demografią. Norwegia, podobnie jak pozostałe kraje skandynawskie, do niedawna zajmowała jedno z ostatnich miejsc w Europie pod względem wielkości przyrostu naturalnego (ujemny od -0,1 do -0,7) i wskaźnika dzietności (1,0). Obecnie współczynnik dzietności wzrósł w Norwegii do 1,8 (jest wyższy niż w Polsce - 1,28). Co najważniejsze, nie jest to zasługą imigrantów, lecz rdzennych mieszkańców Skandynawii (baby boom obserwujemy także w Danii, Szwecji oraz Finlandii - wszędzie tam wskaźniki dzietności zbliżają się do 2).
Jedną z przyczyn skandynawskiego baby boomu jest najbardziej rozbudowany na świecie system zabezpieczeń socjalnych dla rodziców. W Skandynawii można żyć z tego, że się ma dzieci, zwłaszcza jeśli jest ich więcej niż dwoje. Oferowane są tam bezzwrotne pożyczki, wysokie zasiłki, długie i dobrze płatne urlopy macierzyńskie. Badania dowodzą (m.in. Królewskiego Instytutu Demografii w Sztokholmie), że te bodźce działały niemal wyłącznie na imigrantów z Południa. Kanadyjscy demografowie (m.in. Gauthier) dowiedli, że 25-proc. wzrost świadczeń rodzinnych zwiększa współczynnik dzietności o 0,6 w krótkim okresie i o 0,4 w dłuższym.
W Skandynawii na wzrost dzietności Szwedek czy Norweżek wpłynęły przede wszystkim czynniki socjopolityczne i kulturowe. Wielu Skandynawów, szczególnie z klasy średniej, przestraszyła wizja społeczeństwa zdominowanego przez imigrantów. Poza tym zrozumieli oni znaczenie wielodzietnej rodziny, jako najważniejszego podmiotu na rynku. Jak dowodzi Gary Becker, ekonomista z Chicago, laureat Nagrody Nobla za badania związane z rozwojem rodziny, w rodzinie powstaje najwięcej bogactwa - kapitał ludzki. Becker wykazał, że aż 80 proc. zasobów bogatych krajów stanowi kapitał ludzki, na resztę składają się zasoby materialne, bogactwa naturalne i urządzenia. W "Traktacie o rodzinie" Becker twierdzi, że tylko w rodzinie kształtują się cechy decydujące o żywotności i funkcjonalności społeczeństwa: solidarność, współpraca, poszanowanie dla drugiego człowieka, zdolność do poświęceń, zamiłowanie do porządku czy punktualność. W Skandynawii uznano te argumenty za przekonujące.
Marketing macierzyński
Do wzrostu dzietności przyczynia się coś, co można nazwać marketingiem macierzyństwa. Zamożne i wykształcone Norweżki uznały, że macierzyństwo jest trendy, skoro reklamuje je rodzina królewska. Zmienił się też wizerunek kobiety matki - umęczonej wychowaniem dzieci, marnującej przy garach i pieluchach swoje życiowe szanse. Teraz okazało się, że macierzyństwo jest raczej atutem niż obciążeniem. Wynika to także z marketingu macierzyństwa w mediach. Zaczęła gwiazda amerykańskiego kina Demi Moore (wtedy żona Bruce'a Willisa). W 1992 r. pokazała się naga w ósmym miesiącu ciąży na okładce "Vanity Fair". Wkrótce zdjęcia ciężarnych gwiazd popkultury oraz powitych przez nie niemowląt zalały łamy pism. Na efekty tego marketingu nie trzeba było długo czekać, szczególnie w USA. Według szacunków demografów, Amerykanów powinno być obecnie 275 mln (biorąc pod uwagę stały dopływ imigrantów), tymczasem jest ich o 6 mln więcej. Tę nadwyżkę stanowią głównie dzieci urodzone pod wpływem mody na macierzyństwo.
Po niemal dziesięciu latach podobne tendencje jak w USA zauważamy w Europie. Najbardziej chyba znaną gwiazdą macierzyńskiego marketingu stała się Victoria Beckham, eks-Spice Girl, żona piłkarza Realu Madryt Davida Beckhama. Również polskie gwiazdy mają udział w tym rodzaju marketingu. W sesjach pokazujących ciążę bądź niedawno urodzone niemowlęta wzięły udział m.in. Dominika Ostałowska, Edyta Górniak, Katarzyna Figura, Natalia Kukulska czy Marta Wiśniewska. W tę akcję włączyły się nawet posłanki - Sylwia Pusz z SLD i Dorota Arciszewska-Mielewczyk z PO.
Baby boom bogacących się
W tym roku po pierwszy raz od kilkunastu lat wzrosła liczba zarejestrowanych urodzeń w Polsce (do kwietnia - 118 tys.). Można to tłumaczyć m.in. faktem, że w okres rozrodczy wchodzi właśnie wyż demograficzny lat 80., choć podobne nadzieje wiązano z wyżem w roku 1990 (wtedy statystyki ani drgnęły). Systematycznie rośnie też liczba urodzeń wśród kobiet w wieku 30-34 lata, żyjących w miastach. - Konsumpcyjny styl życia prowadzi najpierw do zaniechania rozmnażania w imię kariery i wygody, ale wahadło później musi się przesunąć w drugą stronę. Bo posiadanie dzieci nadaje życiu sens. Takie właśnie zjawisko obserwujemy obecnie w krajach Zachodu - komentuje socjolog Tomasz Szlendak, autor książki "Supermarketyzacja".
Jak podkreśla demograf Ewa Frątczak, nie jest prawdą, że bogate społeczeństwa dla wygody skłaniają się ku niskiej płodności. Wręcz przeciwnie, bogacenie się z czasem prowadzi do wzrostu dzietności. Tę prawidłowość potwierdzają dane z Portugalii, Hiszpanii czy Irlandii, gdzie baby boom nastąpił w latach 90., kiedy pojawiły się wyraźne oznaki bogactwa. Dodatni przyrost w Rosji w 2003 r. (po raz pierwszy od lat) też tłumaczy się wzrostem zamożności tego społeczeństwa (oczywiście, nieporównywalnym z Zachodem).
Pigułka kulturowa
- Nie wyczerpaliśmy źródeł energii, nie wpadliśmy w dziurę ozonową, nie usmażył nas efekt cieplarniany, nie będzie też bomby geriatrycznej. Na szczęście, jest tylko jedna regularność dotycząca naszego gatunku: nieprzewidywalność - mówi ewolucjonista Marcin Ryszkiewicz. Jak zauważa antropolog Bogusław Pawłowski, w regulowaniu wielkości populacji ludzie, szczególnie z krajów wysoko rozwiniętych, nauczyli się używać swoich najbardziej wyrafinowanych wytworów, czyli kultury, technologii i polityki społecznej. To one sprawiają, że biała rasa nie wymrze, a Europejczycy nie będą musieli oddawać swego dorobku przybyszom z Trzeciego Świata. Wiele wskazuje na to, że bomba geriatryczna okaże się niewypałem.
Prognozy demograficzne |
---|
1972 - za pół wieku na świecie będzie żyć 15 mld ludzi (Klub Rzymski) 1996 - światowa populacja nigdy się nie podwoi (nie przekroczy poziomu 11,5 mld). Europa zostanie wchłonięta przez Afrykę Północną i Bliski Wschód, gdzie liczba ludności w ciągu najbliższych 50 lat ulegnie potrojeniu (raport International Institute for Applied Systems Analysis z Austrii) 2004 - za 50 lat świat zamieszkiwać będzie 9,3 mld ludzi (o 3 mld więcej niż dziś), a w 2100 r. prawie połowa mieszkańców Europy będzie po sześćdziesiątce. Aż 99 proc. rozwoju demograficznego przypadnie na kraje o niskim poziomie rozwoju gospodarczego (raport amerykańskiego Population Reference Bureau) |
Więcej możesz przeczytać w 44/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.