Polski teatr jest bezbarwny, nadęty i nudny - wynika z festiwalu festiwali teatralnych "Spotkania" Do Warszawy zjechali przybysze z innej planety. Takie wrażenie można było odnieść, oglądając zagraniczne spektakle prezentowane podczas Festiwalu Festiwali Teatralnych "Spotkania". Nie wszystkie nagrodzone na prestiżowych przeglądach przedstawienia okazały się arcydziełami, ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że większość z nich nie mogłaby powstać na naszych scenach. Dlaczego? Bo do wystawienia szwajcarskiego "Hashirigaki" potrzeba laserowych świateł. Do "Śpiącej królewny after party" przywiezionej z Lublany - konieczna jest reżyserska dyscyplina. Z kolei aby zagrać sześciogodzinną "Trylogię smoka" rodem z Kanady, konieczni byli artyści, którzy są w swoim fachu absolutnymi mistrzami.
Polski teatr znajduje się na etapie, na którym światła są włączone lub nie, a świetnie jest, jeśli palą się te właściwe. Nasi twórcy uwielbiają się popisywać wszystkim, co tylko wymyślą, bez żadnej selekcji. Reżyserzy nie kontrolują przedstawień, więc dramaturgia siada. A aktorzy zachowują się zwykle tak, jak ci z krakowskiego Starego Teatru. Już w drugiej godzinie "Niewiny" - jednego z najlepszych polskich przedstawień ubiegłego sezonu - byli oni wyraźnie znudzeni i sprawiali wrażenie mocno przemęczonych. Pomysłowa inscenizacja na nic się zdała, bo aktorzy, nawet tak wybitni jak Jan Peszek i Iwona Bielska, przez bite trzy godziny grali po prostu źle - na jednej nucie. Po przerwie spora grupa widzów po prostu nie wróciła na widownię.
Teatr jak masło
Warszawski festiwal okazał się wspaniałą lekcją dla naszego teatru: głównie pokory i rzemiosła. Czy jednak skorzystają z tej lekcji nasi twórcy? Czy wreszcie pojmą, że ciekawy teatr to taki, który będzie zrozumiały wszędzie, a "polskość" musi najpierw oznaczać perfekcję i nowoczesność, by ktoś za granicą w ogóle zechciał ją dostrzec? Teatr jest specyficznym, ale jednak towarem. I musi odpowiadać światowym standardom, tak jak masło czy mleko muszą spełniać unijne normy. Inaczej trwale wypadniemy z pierwszej ligi.
Nie potrafimy nawet dyskontować własnych osiągnięć. To nowojorska The Wooster Group, a nie teatr znad Wisły wpadła na pomysł ostentacyjnego nawiązania do doświadczeń Jerzego Grotowskiego i jego Laboratorium. Część przedstawienia amerykańscy aktorzy zagrali nawet po polsku (nauczyli się fonetycznie!). I to bynajmniej nie dlatego, że mieli odwiedzić Warszawę. Teraźniejszość teatralna to odbicie świata, który dzięki podróżom i cyfrowym mediom skurczył się nieodwołalnie. W efekcie na Spotkaniach nie było takiego spektaklu, który by nie czerpał z innych kultur, a niemal każdy z nich mógłby powstać praktycznie wszędzie.
"Penthesilea" (Scene Nationale du Ha-vre) wyrosła z połączenia tradycji francuskiej i... rosyjskiej, a po rosyjsku deklamowali tekst artyści z Saratowa. Szwajcarzy (Theatre Vidy-Lausanne E.T.E) pokazali "Hashirigaki" - i to, co w japońskim teatrze kabuki oznacza szybkie pisanie lub pośpiech, na scenie okazało się ekscentrycznym układem choreograficznym trzech kobiet znacznie różniących się wzrostem, wnoszących i wynoszących różne rekwizyty i przygrywających sobie na dziwacznych instrumentach.
Na plus dla polskiego teatru można zapisać komunikatywny i wyrazisty spektakl "Kroniki - obyczaj lamentacyjny" teatru Pieśń Kozła, nie bez powodu nagrodzony główną nagrodą na tegorocznym festiwalu w Edynburgu. To obrzęd wyrastający z pierwotnych ludzkich instynktów, odwołujący się do tradycji pieśni pogrzebowych, odnalezionych przez artystów m.in. na pograniczu Grecji i Albanii. Szkoda tylko, że na naszych scenach to wyjątek.
W tyglu kultur
Każdy z zespołów przybyłych ze świata do Warszawy - od Kuwejtu po Kanadę i od Słowenii po Chiny, a także Australię - pokazał coś inspirującego. Dziwi więc, że festiwal nie zgromadził na widowni kompletów publiczności. Czyżbyśmy przywykli do rodzimej przeciętności i o to samo posądzamy twórców z zagranicy?
Festiwal był prawdziwym tyglem kultur. Były tańce i śpiewy, stylizowane kostiumy i ubrania z ulicy, płynęła rzeka słów i panowało przejmujące milczenie, wreszcie - kopulowały lalki. Jednym wystarczała pusta scena, inni potrzebowali komputerów i telewizorów. Zdarzył się melodramat, rozgrywający na przestrzeni siedemdziesięciu lat, i na przeciwległym biegunie - kompletna post-moderna, nie opowiadająca żadnej historii, ale uwodząca widza pięknymi obrazami. Spektakl oparty na literackiej klasyce sąsiadował z widowiskiem etnograficznym, a seksualne wyuzdanie z penisem na wierzchu biło się o lepsze z tragiczną powagą.
Co ważne, praktycznie wszystkie zagraniczne spektakle były świetnie zagrane i zakomponowane! Z tygla kultur wyłamały się tylko występy rytualnej Opery Pekińskiej, nie mającej nic wspólnego ani z operą w naszym rozumieniu tego słowa, ani z jakimkolwiek innym rodzajem teatru na świecie. Osobliwością Spotkań był teatr z Bagdadu z przedstawieniem "Kobiety wojny", ale bardziej z powodów politycznych niż artystycznych.
Ofiary wielkiej sztuki
W przeglądzie technik i chwytów teatralnych podziw dla rzemiosła zatriumfował nad czymś, po co się w teatrze bywa - nad wzruszeniem. I może dlatego zapadło w pamięć nowe przedstawienie Krystiana Lupy, powracającego do wielkiej formy. Okazało się bowiem, że mistrz teatralnego spaghetti dla intelektualistów potrafi się śmiać i nie boi się melodramatu! W błyskotliwej "Sztuce hiszpańskiej" triumfuje Maja Komorowska, która gra matkę przedstawiającą dorosłym córkom swego narzeczonego. Gdy zatańczyła ogniste flamenco, przez widownię wreszcie przeszły najprawdziwsze dreszcze. Prócz Lupy wywołał je jeszcze tylko Robert Lepage "Trylogią smoka" (kanadyjski teatr Ex Machina), relacjonującą kilkadziesiąt lat z życia dwóch przyjaciółek i ich rodzin. Oba przedstawienia mają coś z magii i... telenoweli. Oba opowiadają przejmujące ludzkie historie, jakich pełno na co dzień w serialach, tyle że efektowniej i z drugim dnem. Niestety, jakiekolwiek posądzenie o telewizyjność jest dla polskiego artysty teatru siarczystym policzkiem. Dlatego pewnie znów przez cały nowy sezon będziemy ofiarami wielkiej sztuki -z pogranicza patosu, bełkotu i pustosłowia, które nikogo w świecie nie obchodzi. Nie mówiąc o tym, że nikogo nie wzrusza.
Teatr jak masło
Warszawski festiwal okazał się wspaniałą lekcją dla naszego teatru: głównie pokory i rzemiosła. Czy jednak skorzystają z tej lekcji nasi twórcy? Czy wreszcie pojmą, że ciekawy teatr to taki, który będzie zrozumiały wszędzie, a "polskość" musi najpierw oznaczać perfekcję i nowoczesność, by ktoś za granicą w ogóle zechciał ją dostrzec? Teatr jest specyficznym, ale jednak towarem. I musi odpowiadać światowym standardom, tak jak masło czy mleko muszą spełniać unijne normy. Inaczej trwale wypadniemy z pierwszej ligi.
Nie potrafimy nawet dyskontować własnych osiągnięć. To nowojorska The Wooster Group, a nie teatr znad Wisły wpadła na pomysł ostentacyjnego nawiązania do doświadczeń Jerzego Grotowskiego i jego Laboratorium. Część przedstawienia amerykańscy aktorzy zagrali nawet po polsku (nauczyli się fonetycznie!). I to bynajmniej nie dlatego, że mieli odwiedzić Warszawę. Teraźniejszość teatralna to odbicie świata, który dzięki podróżom i cyfrowym mediom skurczył się nieodwołalnie. W efekcie na Spotkaniach nie było takiego spektaklu, który by nie czerpał z innych kultur, a niemal każdy z nich mógłby powstać praktycznie wszędzie.
"Penthesilea" (Scene Nationale du Ha-vre) wyrosła z połączenia tradycji francuskiej i... rosyjskiej, a po rosyjsku deklamowali tekst artyści z Saratowa. Szwajcarzy (Theatre Vidy-Lausanne E.T.E) pokazali "Hashirigaki" - i to, co w japońskim teatrze kabuki oznacza szybkie pisanie lub pośpiech, na scenie okazało się ekscentrycznym układem choreograficznym trzech kobiet znacznie różniących się wzrostem, wnoszących i wynoszących różne rekwizyty i przygrywających sobie na dziwacznych instrumentach.
Na plus dla polskiego teatru można zapisać komunikatywny i wyrazisty spektakl "Kroniki - obyczaj lamentacyjny" teatru Pieśń Kozła, nie bez powodu nagrodzony główną nagrodą na tegorocznym festiwalu w Edynburgu. To obrzęd wyrastający z pierwotnych ludzkich instynktów, odwołujący się do tradycji pieśni pogrzebowych, odnalezionych przez artystów m.in. na pograniczu Grecji i Albanii. Szkoda tylko, że na naszych scenach to wyjątek.
W tyglu kultur
Każdy z zespołów przybyłych ze świata do Warszawy - od Kuwejtu po Kanadę i od Słowenii po Chiny, a także Australię - pokazał coś inspirującego. Dziwi więc, że festiwal nie zgromadził na widowni kompletów publiczności. Czyżbyśmy przywykli do rodzimej przeciętności i o to samo posądzamy twórców z zagranicy?
Festiwal był prawdziwym tyglem kultur. Były tańce i śpiewy, stylizowane kostiumy i ubrania z ulicy, płynęła rzeka słów i panowało przejmujące milczenie, wreszcie - kopulowały lalki. Jednym wystarczała pusta scena, inni potrzebowali komputerów i telewizorów. Zdarzył się melodramat, rozgrywający na przestrzeni siedemdziesięciu lat, i na przeciwległym biegunie - kompletna post-moderna, nie opowiadająca żadnej historii, ale uwodząca widza pięknymi obrazami. Spektakl oparty na literackiej klasyce sąsiadował z widowiskiem etnograficznym, a seksualne wyuzdanie z penisem na wierzchu biło się o lepsze z tragiczną powagą.
Co ważne, praktycznie wszystkie zagraniczne spektakle były świetnie zagrane i zakomponowane! Z tygla kultur wyłamały się tylko występy rytualnej Opery Pekińskiej, nie mającej nic wspólnego ani z operą w naszym rozumieniu tego słowa, ani z jakimkolwiek innym rodzajem teatru na świecie. Osobliwością Spotkań był teatr z Bagdadu z przedstawieniem "Kobiety wojny", ale bardziej z powodów politycznych niż artystycznych.
Ofiary wielkiej sztuki
W przeglądzie technik i chwytów teatralnych podziw dla rzemiosła zatriumfował nad czymś, po co się w teatrze bywa - nad wzruszeniem. I może dlatego zapadło w pamięć nowe przedstawienie Krystiana Lupy, powracającego do wielkiej formy. Okazało się bowiem, że mistrz teatralnego spaghetti dla intelektualistów potrafi się śmiać i nie boi się melodramatu! W błyskotliwej "Sztuce hiszpańskiej" triumfuje Maja Komorowska, która gra matkę przedstawiającą dorosłym córkom swego narzeczonego. Gdy zatańczyła ogniste flamenco, przez widownię wreszcie przeszły najprawdziwsze dreszcze. Prócz Lupy wywołał je jeszcze tylko Robert Lepage "Trylogią smoka" (kanadyjski teatr Ex Machina), relacjonującą kilkadziesiąt lat z życia dwóch przyjaciółek i ich rodzin. Oba przedstawienia mają coś z magii i... telenoweli. Oba opowiadają przejmujące ludzkie historie, jakich pełno na co dzień w serialach, tyle że efektowniej i z drugim dnem. Niestety, jakiekolwiek posądzenie o telewizyjność jest dla polskiego artysty teatru siarczystym policzkiem. Dlatego pewnie znów przez cały nowy sezon będziemy ofiarami wielkiej sztuki -z pogranicza patosu, bełkotu i pustosłowia, które nikogo w świecie nie obchodzi. Nie mówiąc o tym, że nikogo nie wzrusza.
Więcej możesz przeczytać w 44/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.