Prawicowy naród
"Narody mają swój charakter" - powiedział Benjamin Disraeli, konserwatywny premier Wielkiej Brytanii, a ignorowanie tego charakteru przez polityków jest na dłuższą metę zgubne dla ich partii. Tymczasem demokraci zignorowali to, co cechuje przeciętnego amerykańskiego wyborcę. John Kerry i jego partia go nie docenili. Amerykański Joe jest białym mężczyzną, mieszka na prowincji, chodzi do kościoła, nie jest przesadnie wykształcony i bywa nieufny wobec zniewieściałych intelektualistów z wielkich miast oraz uniwersyteckich liberałów.
Joe jest być może konstruktem socjologów, ale - jak piszą w książce "The Right Nation" (Prawicowy naród) John Micklethwait i Adrian Wooldridge, Brytyjczycy, dziennikarze tygodnika "The Economist" - odzwierciedla dominujący w USA styl myślenia: niskie podatki - zdecydowanie tak, małżeństwa gejów - bez żartów, prawo noszenia broni - oczywiście, kara śmierci - tak. "Republikanie to obecnie raczej szeroki ruch społeczny niż tylko partia" - twierdzą Micklethwait i Wooldridge. Według nich, Joe w czasach Roosevelta i New Deal był demokratą, a swoją partię postrzegał jako partię "ludu pracującego". Teraz jednak uważa ją za partię klas wyższych i liberalnej elity oderwanej w tym samym stopniu od ludu Ameryki co od podstawowych wartości, w które lud wierzy i na które głosował, stojąc często w długich kolejkach do urn wyborczych.
Zignorowanie charakteru narodu nie jest jedynym problemem demokratów. Prądy społeczne i ekonomiczne, a nawet demografia działają na ich niekorzyść. Latynosi, którzy stanowią ponad 13 proc. populacji USA, jak większość mniejszości etnicznych byli przez lata elektoratem demokratów. O ile jednak ich poglądy gospodarcze były bliższe koncepcji tzw. państwa dobrobytu, o tyle społecznie stanowią oni grupę najbardziej konserwatywną. Administracja Busha wykorzystała to, mianując wielu Latynosów na prominentne stanowiska polityczne i sterując reformą praw imigracyjnych w kierunku bardziej dla nich korzystnym. Jest to również społeczność katolicka i prorodzinna. Coraz częściej zatem opowiada się za republikanami. Kolejny trend, który sprzyja prawicy, to rosnące znaczenie polityczne ugrupowań religijnych. Zawsze były one liczne, teraz jednak nauczyły się głośno artykułować swoje preferencje i walczyć o udział we władzy. W USA jest teraz 200 chrześcijańskich kanałów telewizyjnych i ponad 1500 stacji radiowych. Otwarta religijność prezydenta Busha i zabiegi jego głównego doradcy Karla Rove'a zmobilizowały tę grupę do większej aktywności politycznej i masowego udziału w wyborach.
Cywilizacja biznesu
W kraju, w którym 95 proc. ludności to osoby wierzące, partia torpedująca "ofensywę homoseksualistów", przeciwna aborcji i wspierająca finansowo akcje charytatywne organizacji kościelnych, ma wszelkie szanse powodzenia. Inny fenomen demograficzny, który umacnia pozycję konserwatystów, to przemieszczanie się populacji na południe, do tradycyjnie prorepublikańskich stanów tzw. słonecznego pasa. Floryda i Teksas, w których nie ma podatków stanowych, i roponośna Luizjana przyciągają nowych obywateli. Jak podaje Census Bureau, populacja przenosi się na południe w tempie około metra na godzinę. Nowo osiedleni południowcy przyjmują republikańskie poglądy częściowo przez osmozę, a częściowo dlatego, że są grupą dynamiczną, związaną z biznesem, korzystającą z lokalnych swobód podatkowych, a zatem naturalnie skłaniającą się ku prawicy.
Ameryka bardziej niż jakikolwiek inny kraj jest cywilizacją i kulturą biznesu. Tu powstaje proporcjonalnie więcej przedsiębiorstw niż gdziekolwiek na świecie, a społeczny status biznesmenów zawsze był wysoki. W odróżnieniu od Anglii czy Francji wzbogaceni przedsiębiorcy nie musieli kupować tytułów ani udawać wiejskiej szlachty, by uzyskać aprobatę elit. Amerykanie wierzą, że wystarczy, by rząd im nie przeszkadzał, a dzięki ciężkiej pracy i przedsiębiorczości osiągną sukces. Wierzą w siebie i protestancką etykę pracy. Co trzeci Amerykanin myśli, że pewnego dnia będzie bogaty, jeśli tylko rząd federalny i podatki nie zaczną zjadać jego dochodów. Od czasów Reagana, który mawiał: "Rząd nie jest od rozwiązywania waszych problemów, to rząd jest waszym problemem", rosnąca nieufność do demokratów kojarzonych z rozbudowanym programem opieki społecznej, opłacanym z pieniędzy podatników, stała się ustabilizowanym trendem. Cięcia podatkowe, których dokonał Bush, utwierdziły tylko preferencje biznesu.
Protestancka tradycja stworzyła typowo amerykańską skłonność do oceny materialnych sukcesów przez pryzmat indywidualnych cnót, a nie prądów socjoekonomicznych. "Nikt w tym kraju nie cierpi z powodu biedy, o ile nie jest to jego własna wina... i o ile nie jest to jego własny grzech" - powiedział Henry Ward Beecher, XIX-wieczny pastor. Mentalność Amerykanów na początku XXI wieku jest podobna. Plany Busha, by sprywatyzować federalny program emerytalny, są generalnie aprobowane przez Amerykanów. Sondaż przeprowadzony w 2002 r. przez Cato Institute i Zogby International Poll wskazał, że ponad 68 proc. Amerykanów popiera tę inicjatywę. Spektakularny upadek Enronu właśnie w tym roku pozbawił pracowników firmy programów emerytalnych i życiowych oszczędności. Wniosek, jaki wyciągnęli Amerykanie, jest taki: federalny program emerytalny, uzupełniany przez oferowane przez korporacje plany inwestowania w ich akcje, nie daje gwarancji bezpieczeństwa. Indywidualne programy emerytalno-inwestycyjne, proponowane przez Busha, nie uzależniają przyszłości obywateli od wypłacalności ich pracodawców. Punkt dla republikanów, których część uznaje, że polityka Busha jest za mało konserwatywna. - Sądzę, że niektóre ze społecznych obietnic Busha, zwłaszcza w zestawieniu z deficytem budżetowym, należy uznać za manewr przedwyborczy - mówi Paul Pelletier. - Republikański Kongres i Senat nie zaakceptują takich wydatków, bo kredo republikanów brzmi: każdy musi umieć rozwiązywać swoje problemy, a rząd ma obniżać podatki i redukować kosztowne programy społeczne.
Ślepota radarów
Nawet okres dominacji demokratów nie zmienił zasadniczo przekonań Amerykanów. Od czasów prezydentury Reagana otwarte głoszenie "naturalnie konserwatywnych" poglądów jest w modzie. Interludium, jakim były dwie kadencje Billa Clintona, może być dla Europejczyków mylące. Nowi demokraci ş la Clinton na tle francuskich czy niemieckich socjalistów i socjaldemokratów uchodziliby za rozpasaną wolnorynkową prawicę. Nawet jednak w okresie rządów Clintona pewne kwestie społeczne zaczęły powodować zwieranie szeregów konserwatystów: walka gejów o równe prawa, nazwana przez prawicę "ofensywą homoseksualistów", prawo do modlitwy w szkołach - to tylko najgłośniejsze przykłady konfliktów światopoglądowych, które sprawiły, że rosnące rzesze Amerykanów popierają republikanów.
Nawet mody intelektualne przesuwają Amerykę na prawo. Jeszcze kilkanaście lat temu słynnym powiedzeniem republikanów było: "Lepiej zebrać rząd spośród stu pierwszych osób w książce telefonicznej niż spośród intelektualistów i naukowców". Z czasem jednak scenę polityczną zdominowała frakcja neokonserwatystów, rekrutujących się spośród intelektualnej elity naukowców, polityków i dziennikarzy. Neokonserwatyści zmienili koloryt partii i nastawienie sporej części mediów, które jeszcze w latach 80. były zdecydowanie liberalne.
Zwycięstwo Busha w tegorocznych wyborach było do przewidzenia dla obserwatorów, którzy dostrzegli wyraźne konsolidowanie amerykańskiej prawicy nie tylko wokół nowego lidera, ale również wokół religijnego i konserwatywnego jądra partii - jego stanowisko wobec kwestii światopoglądowych było bliższe przeciętnemu wyborcy. Śledzenie ulubionych "radarów", jakimi są sondaże opinii publicznej, jest zawodowym uzależnieniem komentatorów politycznych. Ma to jednak taki mankament, że przesłania obraz całości. W efekcie renesans religijnej prawicy pod wodzą Busha, choć jest konsekwencją konserwatywnego megatrendu, umknął uwagi wielu politologów.
Bilet do historii
Mimo tak sprzyjających dla Busha i jego formacji tendencji druga kadencja nie będzie bułką z masłem. - Przeciwnie, będzie bardzo trudna - mówi "Wprost" John Fortier, politolog z American Enterprise Institute. Prezydenta czeka tyle wyzwań w polityce zagranicznej i wewnętrznej, w konfrontacji z wojującym islamem, rosnącą potęgą Chin i odradzaniem się imperialnej Rosji, że nawet cztery spokojne lata pozbawionej większych dramatów prezydentury będą sukcesem. Już samo wyjście obronną ręką ze skomplikowanej sytuacji w Iraku czy zrównoważenie budżetu da Bushowi solidne minimum uznania i bilet do historii. Niewiele wskazuje jednak na to, że Bush przejdzie do historii jako jeden z prawdziwie wielkich prezydentów. Nawet życzliwi mu neokonserwatyści przyznają w kuluarowych rozmowach, że należy on raczej do kategorii skutecznych zarządców i równych facetów niż do klasy, do której zaliczał się na przykład gwiazdor republikanów Theodore Roosevelt, podobno ulubieniec i wzór do naśladowania dla Busha.
Wiele wskazuje natomiast na to, że George W. Bush uzyskał już co najmniej tyle, ile prezydent William McKinley. On i jego doradca, a raczej potajemny mocodawca, Marcus Alonzo Hanna, magnat stalowy i partyjny boss, rozpoczęli w 1896 r. polityczną rewolucję, która doprowadziła do dominacji Partii Republikańskiej niemal przez 30 lat. Hanna, do którego lubi się porównywać Karl Rove, zmarginalizował demokratów tak bardzo, że jeśli nie liczyć przerwy na I wojnę światową i kadencję Wilsona, odzyskali oni głos dopiero w czasie wielkiego kryzysu i rządów Franklina D. Roosevelta.
George'owi Bushowi i Ameryce, a wraz z nimi całemu światu, należy życzyć sukcesów. Prezydentowi nie należy jednak życzyć tytułu do sławy. Bardzo często oznacza to bowiem wielkie wojny lub załamania gospodarki. Są to tak zwane rządy w ciekawych czasach.
MĄDRALE |
---|
"Nienawidzę Busha" Jessica Lange, aktorka "Prezydentura Busha to katastrofa pod każdym względem" Peter Buck z grupy rockowej R.E.M. "Amerykański rząd za daleko oderwał się od amerykańskich wartości. Czas to zmienić. John Kerry jest głęboko zainteresowany znalezieniem uczciwych rozwiązań. On rozumie potrzeby, troski obywateli Ameryki, ich odwagę i wiarę"
|
Ideologie kontra ideały |
---|
Europejskie komentarze na temat ponownego wyboru George`a Busha na prezydenta USA są nie tylko krytyczne, ale i prostackie. Całe życie polityczne USA sprowadzono do prostej dychotomii. Bush, uosobienie wszelkiego zła, kontra Kerry jako inkarnacja dobra i rozumu. Wszystko całkowicie gołosłowne, podane do wierzenia maluczkim przez elitę jak Słowo Boże. Polskie komentarze w niczym nie ustępują francuskim. Czasem nawet je przewyższają. Dlaczego Kerry nie wygrał? - zastanawiał się w TVP 1 prosto z Waszyngtonu Piotr Kraśko. Otóż nie wygrał tylko dlatego, że w kampanię wyborczą wmieszał się bin Laden. Bo przecież do samego końca szanse były wyrównane. Gdyby Osama siedział cicho, Kerry byłby prezydentem. Gdyby nie był terrorystą, ale wykładowcą na Sorbonie, tym bardziej. Kraśko - jak tabuny zatroskanych o los USA Europejczyków - orzekł też, że Stany Zjednoczone są podzielone jak nigdy dotychczas. I że do czegoś takiego nie powinno dojść w demokracji. Przed czterema laty Partia Demokratyczna przegrała, bo nie miała godnego kandydata na prezydenta. A wyborcy byli podzieleni mniej więcej po połowie - tak jak zawsze we wszystkich wyborach w USA. W tych wyborach też wygrał Bush, jako że kandydat demokratów został wzięty z łapanki. Przez całe miesiące nie znaleźli nikogo, kto by się nadawał. Padło na Kerry`ego, a naród amerykański nie uległ presji wielkich gazet i stacji telewizyjnych, tradycyjnie wrogich republikanom oraz reprezentantom elit intelektualnych USA. Wybrał Busha, bo uznał go za bardziej wiarygodnego i odpowiedzialnego prezydenta. Społeczeństwo amerykańskie w odróżnieniu od europejskiego trudniej ulega manipulacji, a wymyślona w USA, a nie w Europie, polityczna poprawność nie została tam wciąż uznana za obowiązującą ideologię. W Europie natomiast się przyjęła i już zaczyna poważnie zagrażać wolności słowa. Gdyby wygrał Kerry - nie trzema milionami głosów, ale zaledwie tysiącem - nikt by nie mówił w Europie, że Ameryka jest podzielona. Przeciwnie, wszyscy krzyczeliby, że zwyciężyła demokracja, a cały naród poparł zwolennika aborcji i małżeństw homoseksualnych, wykazując w ten sposób cywilizacyjny postęp i troskę o prawa człowieka. Wygrał Bush i można odnieść wrażenie, że za chwilę rozpęta się druga wojna secesyjna, Hollywood wybierze sobie na prezydenta Michaela Moore`a i ogłosi niezawisłość. Cała nadzieja w Europie. Kiedy Polska zabiegała o przystąpienie do UE, nikt się nie zastanawiał nad panującą w niej dyktaturą słów i pojęć. Nie ma jednej prawdy ani uniwersalnych wartości - taka jest dewiza elit europejskich. Ich guru, zmarły niedawno Jacques Derrida, wybił się twierdzeniem, że słowa nie mają żadnego obiektywnego znaczenia. Można nimi dowolnie manipulować. Ludzie nie protestują, bo się wstydzą, że są niedostatecznie europejscy, albo dlatego, że już im na tych wartościach nie zależy. Przykładem był brak reakcji na odrzucenie kandydatury Rocco Buttiglionego na komisarza UE. Z powodu braku normalnego dyskursu politycznego i etycznego, dającego ujście oburzeniu wobec próby narzucenia Europejczykom przez lewicę jej poglądów na moralność, patriotyzm i reakcja na terroryzm islamski wyrażają się poprzez ekstremizm. Ekstremizm prawicowy, wrogi cudzoziemcom, Żydom i rządzącym elitom. Przykładem triumf partii Haidera w Austrii, Fortuyna w Holandii i sukces neonazistów w Niemczech. Ekstremizm dochodzi do głosu zawsze wtedy, gdy mniejszość usiłuje narzucić większości jedną jedynie słuszną ideologię metodami naruszającymi zasady demokracji. I wtedy gdy milcząca większość się temu poddaje. W USA jest to niemożliwe, ponieważ obywatele mogą swobodnie wyrażać swoje poglądy, co gwarantuje im konstytucja i wyznawane ideały. Europa nie ma już ideałów. Ma tylko ideologie. Krystyna Grzybowska
|
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.