Ekowojownicy chcą nas zawrócić do komunistycznego rezerwatu, gdzie wybierali nadzorcy, a nie konsumenci Wszystko ma swoje granice - mówi ludowe porzekadło. Tyle że siź myli; ludzka głupota nie zna granic. I nie tylko dlatego, że bzdurne idee przekraczają granice, czyniąc spustoszenie w rozmaitych mniej odpornych umysłach. Także dlatego, że nie ma takiej głupoty, której nie byliby w stanie wymyślić rozmaici "głźboko zaangażowani" wyznawcy takich czy innych mniej lub bardziej bzdurnych idei.
Addio pomidory czy addio zdrowy rozsądku?
Od czasu do czasu, jadąc samochodem, zamiast uspokajającej nerwy muzyki klasycznej słucham jakichś audycji -przepraszam za wyrażenie � "zaangażowanych". Nie tak dawno w jednej ze stacji redaktorka rozmawiała długo i bez sensu z parą zwolenników "zdrowej żywności". Pańcia, nie pamiźtam skąd, i facio - bodaj z Polskiego Klubu Ekologicznego - wyzwierzali siź na nasze możliwości wyboru tego, co jemy. Rozumiem, że ekowojownikom obojźtne są liberalne wartości, a wśród nich swoboda wyboru. Ale nawet ekowojowników obowiązuje jakieś minimum wiedzy, prawdy historycznej i zwykłego zdrowego rozsądku (być może zresztą mylź siź, skoro nie obowiązuje to nawet naukowców związanych z tym obozem, o czym pisałem parokrotnie!). Tymczasem pańcia rozliryczniała siź nad smakiem dobrych, pachnących pomidorów, które kiedyś były takie wspaniałe, i przeciwstawiała je pomidorom, które jemy obecnie i które w ogóle nie pachną i są bez smaku. Jeśli wzmiankowana ekowojowniczka je latem i wczesną jesienią pomidory kupowane w supermarketach - to jej sprawa. Ja o tej porze roku kupujź - na ogół gdzie indziej - świeże, pachnące, smaczne pomidory zrywane z krzaka tutaj. Oczywiście, jeśli ktoś chce oszczźdzać i kupować gorsze także wtedy, kiedy dostźpne są lepsze, też powinien mieć wybór. Tako rzecze liberalizm.
Problem wyboru wystźpuje także wtedy, gdy u nas kończą siź krajowe, dojrzewające na słońcu, pachnące, smaczne pomidory. W latach komunizmu tego wyboru dokonywali za nas nasi nadzorcy. Nikomu siź nie śniło, że można importować pomidory z krajów o innym klimacie. I dlatego Michnikowski w kabarecie Dudek śpiewał jesienią swój nostalgiczny song "Addio, pomidory".
Pańcia nie zauważyła jakoś, że komunizm u nas siź skończył i zamiast nadzorców sami decydujemy, co chcemy jeść. Tak bowiem wygląda suwerenność konsumenta. Tyle że od jesieni do wczesnej wiosny nasz wybór wygląda inaczej. Najczźściej jest to wybór miźdzy niejedzeniem pomidorów a jedzeniem pomidorów, które muszą przebyć tysiące kilometrów, a wiźc siłą rzeczy muszą zostać zebrane niedojrzałe, a przez to mniej pachnące i mniej smaczne. I ten wybór to moje - i innych! - suwerenne prawo, które zawdziźczamy kapitalizmowi. I chwała mu za to. Bardzo mi siź nie podoba, jeśli ktoś - obojźtnie czy z bezmyślności, czy z ideologicznego zacietrzewienia (a najczźściej z jednego i z drugiego!) - usiłuje mnie zawrócić do komunistycznego rezerwatu!
Efekty poślizgu na skórce od banana...
Mierząc na skali bezsensu, rzeczoną pańciź przeskoczył jednak o trzy wysokości facio z PKE. Namawiając nas do ograniczenia naszego wyboru - czyli powrotu do rezerwatu, w którym nie ma wyboru - podał on "druzgocący argument" przeciwko czyhającym na nas gastronomicznym okropnościom. Brzmiał on nastźpująco - przytaczam w skrócie: "Szedłem raz z synkiem koło znajdującej siź w pobliżu naszego domu dojrzewalni bananów. Synek zapytał mnie, co to za fabryka. Odpowiedziałem, że dojrzewalnia bananów i to mi dało do myślenia. Otóż nie zastanawiamy siź nad tym, co jemy; jemy jakieś sztuczności, a tymczasem trzeba jeść zgodnie z naturą". Czyli, według mojej definicji, jak w rezerwacie.
Przeciźtnie inteligentny czytelnik już w połowie tego raportu dostrzeże piramidalną bzdurź. O ile bowiem pańcia nie rozumiała różnicy miźdzy wyborem dokonywanym w sezonie, w którym dane warzywa czy owoce u nas rosną, a wyborem dokonywanym wtedy, gdy dany towar jest tylko z importu, o tyle facio nie rozumiał nic. Gdyby bowiem pójść tokiem jego rozumowania, należałoby w ogóle nie jeść bananów! Do nas bowiem banany zawsze przyjadą niedojrzałe i bźdą dojrzewać na miejscu. Kontynuując tź głupotź, należałoby powiedzieć, że jeśli ktoś chce jeść banany, powinien pojechać tam, gdzie rosną. I to prawda, tylko ile osób bździe stać na wycieczkź do Kostaryki, Kolumbii czy Panamy? Tymczasem facio, który ewidentnie poślizgnął siź na skórce od banana (z fatalnymi skutkami dla zdolności rozumowania), proponuje nam powrót do rezerwatu czerwonych. I rzeczywiście, w tym rezerwacie bananów nie było. Tak dalece, że komunistyczni propagandyści, gdy chcieli zohydzić jakąś grupź społeczną, nazywali ją w swoim czasie "bananową młodzieżą". Takim rarytasem był wówczas banan przywożony z Europy Zachodniej (też zresztą dojrzewał tamże, a nie na bananowcu!).
Spróbujcie zrozumieć choć cokolwiek!
Rozumiem, proszź ekowojowników, że to trudne, że - jak z narkotykiem - trzeba siź wyleczyć z odruchu siźgania po bezrefleksyjne slogany. Na końcu tej żmudnej drogi jest jednak nagroda, mianowicie zrozumienie choćby w zarysie wzorców rozwoju gospodarczego i społecznego.
Wychodzenie z biedy - jakie dokonuje siź w ostatnich dwóch, trzech stuleciach dziźki kapitalizmowi - ma swoje już ukształtowane wzorce. Ludzie, wychodząc z biedy, najpierw starają siź zaspokoić potrzeby ilościowe. Biedny ruski mużik pytany, co mu siź marzy, gdyby był bogaty, odpowiadał: "jeść sało s sałom" (masło z masłem). Jest oczywiste, że wraz ze wzrostem dochodów bździe jeść wiźcej masła czy czegokolwiek innego wcześniej uważanego za rarytas. Jest to wzorzec uniwersalny; tak samo zachowuje siź Azjata, Afrykanin czy Amerykanin. Ten ostatni do lat 50. też jadł sało s sałom. Dopiero później, na bardzo już wysokim poziomie rozwoju, porzucił masło na rzecz zawierającej mniej cholesterolu margaryny.
Rodacy zajadają siź szynką nie najlepszej jakości, ale relatywnie dużo tańszą w stosunku do zarobków niż w latach komunizmu (gdzie zresztą obok ceny barierą była też dostźpność!). Ale już pojawia siź coraz wiźcej szynek lepiej dowźdzanych, że o niemieckich, szwajcarskich czy włoskich szynkach dojrzewających nie wspomnź. I tak jest ze wszystkim. I bździe! Ludzi nie trzeba namawiać do kupowania czegoś lepszego, bo jeśli nie kupują, to na ogół nie dlatego, że nie wiedzą, co dobre, tylko nie mogą sobie na to pozwolić. Wasz prozelityzm, moi państwo, przypomina wiźc, jak to określi historyk gospodarczy Dave Landes, siusianie pod wiatr. Można oczywiście przekonywać, że to deszcz pada, ale po co?
Chora "zdrowa żywność"?
Czytelnicy powinni zauważyć, że w felietonie nie zajmowałem siź w ogóle tym, jak dalece propagowana tak nieudolnie "zdrowa żywność" jest naprawdź zdrowa. Wyrzucenie konserwantów, pestycydów itp. zamienia bowiem tylko jedne zagrożenia na drugie. I wcale nie jest pewne, które są bardziej szkodliwe. Sądząc choćby po długowieczności obecnych generacji i tych, które żyły przed stu laty, to, co szkodziło naszym przodkom, było znacznie bardziej szkodliwe. Tak samo jak to, co szkodzi dzisiejszym Afrykanom czy Azjatom.
Od czasu do czasu, jadąc samochodem, zamiast uspokajającej nerwy muzyki klasycznej słucham jakichś audycji -przepraszam za wyrażenie � "zaangażowanych". Nie tak dawno w jednej ze stacji redaktorka rozmawiała długo i bez sensu z parą zwolenników "zdrowej żywności". Pańcia, nie pamiźtam skąd, i facio - bodaj z Polskiego Klubu Ekologicznego - wyzwierzali siź na nasze możliwości wyboru tego, co jemy. Rozumiem, że ekowojownikom obojźtne są liberalne wartości, a wśród nich swoboda wyboru. Ale nawet ekowojowników obowiązuje jakieś minimum wiedzy, prawdy historycznej i zwykłego zdrowego rozsądku (być może zresztą mylź siź, skoro nie obowiązuje to nawet naukowców związanych z tym obozem, o czym pisałem parokrotnie!). Tymczasem pańcia rozliryczniała siź nad smakiem dobrych, pachnących pomidorów, które kiedyś były takie wspaniałe, i przeciwstawiała je pomidorom, które jemy obecnie i które w ogóle nie pachną i są bez smaku. Jeśli wzmiankowana ekowojowniczka je latem i wczesną jesienią pomidory kupowane w supermarketach - to jej sprawa. Ja o tej porze roku kupujź - na ogół gdzie indziej - świeże, pachnące, smaczne pomidory zrywane z krzaka tutaj. Oczywiście, jeśli ktoś chce oszczźdzać i kupować gorsze także wtedy, kiedy dostźpne są lepsze, też powinien mieć wybór. Tako rzecze liberalizm.
Problem wyboru wystźpuje także wtedy, gdy u nas kończą siź krajowe, dojrzewające na słońcu, pachnące, smaczne pomidory. W latach komunizmu tego wyboru dokonywali za nas nasi nadzorcy. Nikomu siź nie śniło, że można importować pomidory z krajów o innym klimacie. I dlatego Michnikowski w kabarecie Dudek śpiewał jesienią swój nostalgiczny song "Addio, pomidory".
Pańcia nie zauważyła jakoś, że komunizm u nas siź skończył i zamiast nadzorców sami decydujemy, co chcemy jeść. Tak bowiem wygląda suwerenność konsumenta. Tyle że od jesieni do wczesnej wiosny nasz wybór wygląda inaczej. Najczźściej jest to wybór miźdzy niejedzeniem pomidorów a jedzeniem pomidorów, które muszą przebyć tysiące kilometrów, a wiźc siłą rzeczy muszą zostać zebrane niedojrzałe, a przez to mniej pachnące i mniej smaczne. I ten wybór to moje - i innych! - suwerenne prawo, które zawdziźczamy kapitalizmowi. I chwała mu za to. Bardzo mi siź nie podoba, jeśli ktoś - obojźtnie czy z bezmyślności, czy z ideologicznego zacietrzewienia (a najczźściej z jednego i z drugiego!) - usiłuje mnie zawrócić do komunistycznego rezerwatu!
Efekty poślizgu na skórce od banana...
Mierząc na skali bezsensu, rzeczoną pańciź przeskoczył jednak o trzy wysokości facio z PKE. Namawiając nas do ograniczenia naszego wyboru - czyli powrotu do rezerwatu, w którym nie ma wyboru - podał on "druzgocący argument" przeciwko czyhającym na nas gastronomicznym okropnościom. Brzmiał on nastźpująco - przytaczam w skrócie: "Szedłem raz z synkiem koło znajdującej siź w pobliżu naszego domu dojrzewalni bananów. Synek zapytał mnie, co to za fabryka. Odpowiedziałem, że dojrzewalnia bananów i to mi dało do myślenia. Otóż nie zastanawiamy siź nad tym, co jemy; jemy jakieś sztuczności, a tymczasem trzeba jeść zgodnie z naturą". Czyli, według mojej definicji, jak w rezerwacie.
Przeciźtnie inteligentny czytelnik już w połowie tego raportu dostrzeże piramidalną bzdurź. O ile bowiem pańcia nie rozumiała różnicy miźdzy wyborem dokonywanym w sezonie, w którym dane warzywa czy owoce u nas rosną, a wyborem dokonywanym wtedy, gdy dany towar jest tylko z importu, o tyle facio nie rozumiał nic. Gdyby bowiem pójść tokiem jego rozumowania, należałoby w ogóle nie jeść bananów! Do nas bowiem banany zawsze przyjadą niedojrzałe i bźdą dojrzewać na miejscu. Kontynuując tź głupotź, należałoby powiedzieć, że jeśli ktoś chce jeść banany, powinien pojechać tam, gdzie rosną. I to prawda, tylko ile osób bździe stać na wycieczkź do Kostaryki, Kolumbii czy Panamy? Tymczasem facio, który ewidentnie poślizgnął siź na skórce od banana (z fatalnymi skutkami dla zdolności rozumowania), proponuje nam powrót do rezerwatu czerwonych. I rzeczywiście, w tym rezerwacie bananów nie było. Tak dalece, że komunistyczni propagandyści, gdy chcieli zohydzić jakąś grupź społeczną, nazywali ją w swoim czasie "bananową młodzieżą". Takim rarytasem był wówczas banan przywożony z Europy Zachodniej (też zresztą dojrzewał tamże, a nie na bananowcu!).
Spróbujcie zrozumieć choć cokolwiek!
Rozumiem, proszź ekowojowników, że to trudne, że - jak z narkotykiem - trzeba siź wyleczyć z odruchu siźgania po bezrefleksyjne slogany. Na końcu tej żmudnej drogi jest jednak nagroda, mianowicie zrozumienie choćby w zarysie wzorców rozwoju gospodarczego i społecznego.
Wychodzenie z biedy - jakie dokonuje siź w ostatnich dwóch, trzech stuleciach dziźki kapitalizmowi - ma swoje już ukształtowane wzorce. Ludzie, wychodząc z biedy, najpierw starają siź zaspokoić potrzeby ilościowe. Biedny ruski mużik pytany, co mu siź marzy, gdyby był bogaty, odpowiadał: "jeść sało s sałom" (masło z masłem). Jest oczywiste, że wraz ze wzrostem dochodów bździe jeść wiźcej masła czy czegokolwiek innego wcześniej uważanego za rarytas. Jest to wzorzec uniwersalny; tak samo zachowuje siź Azjata, Afrykanin czy Amerykanin. Ten ostatni do lat 50. też jadł sało s sałom. Dopiero później, na bardzo już wysokim poziomie rozwoju, porzucił masło na rzecz zawierającej mniej cholesterolu margaryny.
Rodacy zajadają siź szynką nie najlepszej jakości, ale relatywnie dużo tańszą w stosunku do zarobków niż w latach komunizmu (gdzie zresztą obok ceny barierą była też dostźpność!). Ale już pojawia siź coraz wiźcej szynek lepiej dowźdzanych, że o niemieckich, szwajcarskich czy włoskich szynkach dojrzewających nie wspomnź. I tak jest ze wszystkim. I bździe! Ludzi nie trzeba namawiać do kupowania czegoś lepszego, bo jeśli nie kupują, to na ogół nie dlatego, że nie wiedzą, co dobre, tylko nie mogą sobie na to pozwolić. Wasz prozelityzm, moi państwo, przypomina wiźc, jak to określi historyk gospodarczy Dave Landes, siusianie pod wiatr. Można oczywiście przekonywać, że to deszcz pada, ale po co?
Chora "zdrowa żywność"?
Czytelnicy powinni zauważyć, że w felietonie nie zajmowałem siź w ogóle tym, jak dalece propagowana tak nieudolnie "zdrowa żywność" jest naprawdź zdrowa. Wyrzucenie konserwantów, pestycydów itp. zamienia bowiem tylko jedne zagrożenia na drugie. I wcale nie jest pewne, które są bardziej szkodliwe. Sądząc choćby po długowieczności obecnych generacji i tych, które żyły przed stu laty, to, co szkodziło naszym przodkom, było znacznie bardziej szkodliwe. Tak samo jak to, co szkodzi dzisiejszym Afrykanom czy Azjatom.
Więcej możesz przeczytać w 46/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.