Bush zaaplikuje gospodarce eliksir Reagana Reagan bis czy Hoover bis? George W. Bush rozpoczyna drugą kadencję w dość trudnej sytuacji gospodarczej. Nie sposób więc dziś powiedzieć, czy sprosta czekającym go wyzwaniom i będzie przez historię wspominany jak Ronald Reagan, który zapewnił USA osiem lat dobrej koniunktury, czy też jak Herbert Clark Hoover, który po wyborze na prezydenta w 1928 r. obiecywał długotrwałą prosperity, a rok później musiał się zmierzyć z wielkim krachem. Zwolennicy Busha są przekonani, że uda mu się z sukcesem powtórzyć Reaganowski program gospodarczy, zwany reaganomiką.
Sprzeczne GPS
Gospodarka amerykańska przypomina teraz okręt znajdujący się w sferze zakłóceń radarowych, odbierający z satelity sprzeczne sygnały lokalizujące. Z jednej strony mamy bowiem wysokie tempo wzrostu gospodarczego - PKB w trzecim kwartale powiększył się o 3,7 proc., a w całym roku wzrośnie prawie o 4 proc. Po trzyprocentowym wzroście w 2003 r. oznacza to, że gospodarka zmierza w dobrym kierunku i ma już za sobą krótkotrwałą stagnację z 2001 r., kiedy dynamika PKB wynosiła tylko 0,8 proc. Inwestycje wręcz galopują (wzrost w III kwartale niemal o 15 proc.). Inflacja po gwałtownym skoku do 3,5 proc. spadła do 1,8 proc., a stopa bezrobocia utrzymuje się na stabilnym poziomie 5,5 proc., którego europejskie kraje mogą Ameryce tylko pozazdrościć. Równocześnie jednak po latach nadwyżki budżetowej za czasów Billa Clintona odtworzyła się nierównowaga budżetowa z deficytem przekraczającym pół biliona dolarów. Do kolosalnych rozmiarów (ponad 0,5 bln USD) rozdęty został także deficyt obrotów towarowych. Przekłada się to na stałe osłabienie dolara (w ciągu ostatnich trzech lat dolar w stosunku do euro utracił jedną trzecią wartości), co zapewne wymusi na Alanie Greenspanie, szefie Federal Reserve (Fed), podwyżki stóp procentowych.
Kooperacja smoka z orłem
Rok 1975 był ostatnim, w którym Stany Zjednoczone osiągnęły nadwyżkę w bilansie towarowym. Od 30 lat USA więcej importują, niż eksportują, ale od 1999 r. deficyt ten rośnie w tempie zastraszającym. W ubiegłym roku wynosił już 548 mld dolarów, a w tym sięgnie (albo i przekroczy) 700 mld dolarów.
Deficyt w obrocie towarowym w coraz większym stopniu dotyczy handlu z krajami azjatyckimi, a zwłaszcza Chinami (nadwyżka handlowa Chin stanowi już równowartość ponad 20 proc. całego amerykańskiego deficytu). Oznacza to, że skarbce banków azjatyckich przepełnione są dolarami. Pod koniec 2003 r. tylko azjatyckie banki centralne miały w swoich rezerwach zagranicznych prawie 2 bln dolarów. Deprecjacja dolara sprawia, że wartość rezerw maleje, wymuszając jednocześnie wzrost kursów walut lokalnych. Wedle cytowanych przez "The Economist" szacunków Fed, dziesięcioprocentowa aprecjacja walut azjatyckich wobec dolara powoduje w tych krajach straty kapitałowe od 3 proc. (Chiny, Korea) do 10 proc. PKB (Tajwan i Singapur). Dalsze osłabianie dolara może zatem doprowadzić do załamania wzrostu gospodarczego w Azji. Biorąc pod uwagę, że przy utrzymującej się stagnacji w Europie jest to motor napędowy światowej gospodarki (wedle kanadyjskiej firmy badawczej Bank Credit Analyst, Chiny determinowały w latach 1995-2002 jedną czwartą światowego wzrostu gospodarczego, przewyższając wkład USA o pięć punktów procentowych), miałoby to negatywne konsekwencje w skali całego globu.
Program Busha
W swojej kampanii wyborczej George W. Bush obiecał utrzymanie wysokiego tempa wzrostu gospodarczego, zwiększającego PKB Stanów Zjednoczonych z obecnych 10,8 bln USD do 12,8 bln USD w 2009 r. (wzrost niemal o 20 proc., czyli średniorocznie o 4,5 proc.). Wypisując jako motto na stronie internetowej Białego Domu swoją wypowiedź, zgodnie z którą: "Idee przyświecające mojej polityce podatkowej to niższe podatki dochodowe dla wszystkich i jak największa pomoc dla najbardziej potrzebujących", Bush obiecuje - po słynnej reformie Economic Growth and Tax Relief Reconciliation Act of 2001 (wprowadzającej m.in. nowy przedział dochodowy opodatkowany w wysokości 10 proc.) - kontynuację programu uproszczenia systemu podatkowego i redukcji podatków, zachęcających do zwiększania inwestycji. Wierzy, że "jest to sposób na kontynuowanie dobrej koniunktury, której doświadczamy".
Zamiar obniżania podatków napotka jednak dwie wielkie przeszkody. Pierwszą jest konieczność utrzymywania wysokich nakładów na bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, drugą - kolosalny deficyt budżetowy, który w najbliższych latach musi być zmniejszony.
Cerowanie szwajcarskiego sera
W zakończononym 30 września roku budżetowym deficyt budżetowy wyniósł aż 521 mld USD, czyli 4,5 proc. PKB. Licząc w wielkościach nominalnych, jest to absolutny rekord, co skwapliwie wykorzystywali demokraci w swojej kampanii wyborczej, a Thomas Kahn, demokratyczny zastępca przewodniczącego komisji budżetowej Izby Reprezentantów, porównał budżet do szwajcarskiego sera. W określeniu tym jest wprawdzie sporo przesady, bowiem, licząc w wielkościach realnych, znacznie większy (aż 6 proc. PKB) deficyt przytrafił się Ronaldowi Reaganowi w 1983 r., ale nie zmienia to faktu, że po latach stałej nadwyżki budżetowej za czasów prezydentury Clintona USA przeszły do bardzo ekspansywnej polityki fiskalnej. Powszechnie wskazywane są trzy źródła tak poważnego naruszenia równowagi budżetowej: wojna w Iraku i utrzymywanie znacznych sił w Afganistanie, cięcia podatkowe lat 2002--2003 oraz wyborczy charakter budżetu 2003/2004, w którym Bush na wydatkach specjalnie nie oszczędzał (w porównaniu z poprzednim budżetem wzrosły one o ponad 10 proc., angażując rekordową wielkość 20 proc. PKB).
Taki deficyt zaczyna być groźny dla gospodarki amerykańskiej zarówno ze względu na znane negatywne konsekwencje "bliźniaczych deficytów" (równoczesne występowanie dużego ujemnego salda bilansu handlowego i deficytu budżetu) oraz kolosalne i stale rosnące zadłużenie Stanów Zjednoczonych. Zadłużenie, które - wedle bardzo precyzyjnego wyliczenia Biura Długu Publicznego Departamentu Skarbu - wynosiło 11 maja 2004 r. (ostatnie dostępne dane) 7 429 883 824 960,59 USD.
Tę dziurę w szwajcarskim serze Bush musi teraz zacerować. Plany ma ambitne. Jego projekt budżetu na rok finansowy 2004/2005, który zatwierdzany będzie przez Kongres z końcem roku, przewiduje redukcję deficytu do 364 mld USD (3 proc. PKB), co ma być osiągnięte mimo 7-procentowego wzrostu wydatków na obronę i 10-procentowego wzrostu wydatków na bezpieczeństwo wewnętrzne (pozostałe wydatki wzrosną zaledwie o 1 proc., co oznacza ich realne zmniejszenie; niektóre wydatki, np. agencji ochrony środowiska, mają zmaleć także nominalnie i to aż o 7 proc.). Co więcej, cięcia budżetowe w kolejnych latach mają sprowadzić deficyt do 239 mld USD (1,7 proc. PKB) w roku budżetowym 2008/2009.
Zredukowaniu deficytu budżetowego o połowę ma służyć kontrowersyjna zmiana legislacyjna. Bush chce wprowadzić prawny ogranicznik powiększania przez Kongres wydatków oraz prezydenckie prawo weta, pozwalające mu odrzucać propozycje budżetowe, "jeżeli uzna, iż nie są istotne z punktu widzenia priorytetów państwa". Wszystkie oszczędności z tytułu takich decyzji mają być przeznaczone na redukowanie deficytu. Choć republikanie mają w Kongresie większość, wprowadzenie nowego prawa może się nie udać. Wszak i w Ameryce kongresmani są z natury dobrymi ludźmi, uwielbiającymi wydawać pieniądze podatnika na szlachetne cele.
Dwie wojny
Nieszczęście Busha polega na tym, że musi on - dosłownie i w przenośni - toczyć ciężką wojnę, mając mało amunicji. Wojna dosłowna, czyli wojna z zagrożeniem terrorystycznym, nie wiadomo jak długo potrwa, ile będzie kosztować i jak jej bezpośrednie i pośrednie koszty (ceny ropy) odbiją się na gospodarce amerykańskiej.
Podobnie jest z drugą wojną - o wzrost gospodarczy, utrzymanie niskiego bezrobocia i inflacji oraz ograniczenie obydwu deficytów. I w tym wypadku zbyt wiele zależy od czynników niezależnych od administracji amerykańskiej. A dodatkowo USA znajdują się w sytuacji, w której większość łatwych czynników wzrostu została już wykorzystana. Wszak mają one jedne z najniższych stóp procentowych, najbardziej zliberalizowany rynek pracy, najdłuższy (w krajach wysoko rozwiniętych) czas pracy i słabą walutę stymulującą eksport i obniżającą koszt importu surowców.
W tej niełatwej sytuacji za Bushem przemawia jedno. Doświadczenie uczy, że w ciężkich czasach sprawdzają się rozwiązania proste, nastawione na konsekwentne podtrzymywanie "ducha przedsiębiorczości", procentujące w dłuższym okresie. Bush może się zatem okazać właściwym facetem na ciężkie czasy. Takim jak Ronald Reagan, który najprostszymi metodami ekonomicznymi (niskie podatki, niczym nie skrępowana przedsiębiorczość itp.), zwanymi potem reaganomiką, uczynił USA liderem gospodarczym świata. Teraz większość Amerykanów ufa Bushowi i wyznawanym przez niego konserwatywnym wzorcom moralnym. Podstawy sukcesów gospodarki amerykańskiej wyrażone są bliskim Bushowi mottem zapisanym na banknotach dolarowych: "In God We Trust". Bush z całą pewnością zechce uczynić z tego motta (i z bliskich Reaganowi metod ekonomicznych) fundament bushonomiki.
Gospodarka amerykańska przypomina teraz okręt znajdujący się w sferze zakłóceń radarowych, odbierający z satelity sprzeczne sygnały lokalizujące. Z jednej strony mamy bowiem wysokie tempo wzrostu gospodarczego - PKB w trzecim kwartale powiększył się o 3,7 proc., a w całym roku wzrośnie prawie o 4 proc. Po trzyprocentowym wzroście w 2003 r. oznacza to, że gospodarka zmierza w dobrym kierunku i ma już za sobą krótkotrwałą stagnację z 2001 r., kiedy dynamika PKB wynosiła tylko 0,8 proc. Inwestycje wręcz galopują (wzrost w III kwartale niemal o 15 proc.). Inflacja po gwałtownym skoku do 3,5 proc. spadła do 1,8 proc., a stopa bezrobocia utrzymuje się na stabilnym poziomie 5,5 proc., którego europejskie kraje mogą Ameryce tylko pozazdrościć. Równocześnie jednak po latach nadwyżki budżetowej za czasów Billa Clintona odtworzyła się nierównowaga budżetowa z deficytem przekraczającym pół biliona dolarów. Do kolosalnych rozmiarów (ponad 0,5 bln USD) rozdęty został także deficyt obrotów towarowych. Przekłada się to na stałe osłabienie dolara (w ciągu ostatnich trzech lat dolar w stosunku do euro utracił jedną trzecią wartości), co zapewne wymusi na Alanie Greenspanie, szefie Federal Reserve (Fed), podwyżki stóp procentowych.
Kooperacja smoka z orłem
Rok 1975 był ostatnim, w którym Stany Zjednoczone osiągnęły nadwyżkę w bilansie towarowym. Od 30 lat USA więcej importują, niż eksportują, ale od 1999 r. deficyt ten rośnie w tempie zastraszającym. W ubiegłym roku wynosił już 548 mld dolarów, a w tym sięgnie (albo i przekroczy) 700 mld dolarów.
Deficyt w obrocie towarowym w coraz większym stopniu dotyczy handlu z krajami azjatyckimi, a zwłaszcza Chinami (nadwyżka handlowa Chin stanowi już równowartość ponad 20 proc. całego amerykańskiego deficytu). Oznacza to, że skarbce banków azjatyckich przepełnione są dolarami. Pod koniec 2003 r. tylko azjatyckie banki centralne miały w swoich rezerwach zagranicznych prawie 2 bln dolarów. Deprecjacja dolara sprawia, że wartość rezerw maleje, wymuszając jednocześnie wzrost kursów walut lokalnych. Wedle cytowanych przez "The Economist" szacunków Fed, dziesięcioprocentowa aprecjacja walut azjatyckich wobec dolara powoduje w tych krajach straty kapitałowe od 3 proc. (Chiny, Korea) do 10 proc. PKB (Tajwan i Singapur). Dalsze osłabianie dolara może zatem doprowadzić do załamania wzrostu gospodarczego w Azji. Biorąc pod uwagę, że przy utrzymującej się stagnacji w Europie jest to motor napędowy światowej gospodarki (wedle kanadyjskiej firmy badawczej Bank Credit Analyst, Chiny determinowały w latach 1995-2002 jedną czwartą światowego wzrostu gospodarczego, przewyższając wkład USA o pięć punktów procentowych), miałoby to negatywne konsekwencje w skali całego globu.
Program Busha
W swojej kampanii wyborczej George W. Bush obiecał utrzymanie wysokiego tempa wzrostu gospodarczego, zwiększającego PKB Stanów Zjednoczonych z obecnych 10,8 bln USD do 12,8 bln USD w 2009 r. (wzrost niemal o 20 proc., czyli średniorocznie o 4,5 proc.). Wypisując jako motto na stronie internetowej Białego Domu swoją wypowiedź, zgodnie z którą: "Idee przyświecające mojej polityce podatkowej to niższe podatki dochodowe dla wszystkich i jak największa pomoc dla najbardziej potrzebujących", Bush obiecuje - po słynnej reformie Economic Growth and Tax Relief Reconciliation Act of 2001 (wprowadzającej m.in. nowy przedział dochodowy opodatkowany w wysokości 10 proc.) - kontynuację programu uproszczenia systemu podatkowego i redukcji podatków, zachęcających do zwiększania inwestycji. Wierzy, że "jest to sposób na kontynuowanie dobrej koniunktury, której doświadczamy".
Zamiar obniżania podatków napotka jednak dwie wielkie przeszkody. Pierwszą jest konieczność utrzymywania wysokich nakładów na bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, drugą - kolosalny deficyt budżetowy, który w najbliższych latach musi być zmniejszony.
Cerowanie szwajcarskiego sera
W zakończononym 30 września roku budżetowym deficyt budżetowy wyniósł aż 521 mld USD, czyli 4,5 proc. PKB. Licząc w wielkościach nominalnych, jest to absolutny rekord, co skwapliwie wykorzystywali demokraci w swojej kampanii wyborczej, a Thomas Kahn, demokratyczny zastępca przewodniczącego komisji budżetowej Izby Reprezentantów, porównał budżet do szwajcarskiego sera. W określeniu tym jest wprawdzie sporo przesady, bowiem, licząc w wielkościach realnych, znacznie większy (aż 6 proc. PKB) deficyt przytrafił się Ronaldowi Reaganowi w 1983 r., ale nie zmienia to faktu, że po latach stałej nadwyżki budżetowej za czasów prezydentury Clintona USA przeszły do bardzo ekspansywnej polityki fiskalnej. Powszechnie wskazywane są trzy źródła tak poważnego naruszenia równowagi budżetowej: wojna w Iraku i utrzymywanie znacznych sił w Afganistanie, cięcia podatkowe lat 2002--2003 oraz wyborczy charakter budżetu 2003/2004, w którym Bush na wydatkach specjalnie nie oszczędzał (w porównaniu z poprzednim budżetem wzrosły one o ponad 10 proc., angażując rekordową wielkość 20 proc. PKB).
Taki deficyt zaczyna być groźny dla gospodarki amerykańskiej zarówno ze względu na znane negatywne konsekwencje "bliźniaczych deficytów" (równoczesne występowanie dużego ujemnego salda bilansu handlowego i deficytu budżetu) oraz kolosalne i stale rosnące zadłużenie Stanów Zjednoczonych. Zadłużenie, które - wedle bardzo precyzyjnego wyliczenia Biura Długu Publicznego Departamentu Skarbu - wynosiło 11 maja 2004 r. (ostatnie dostępne dane) 7 429 883 824 960,59 USD.
Tę dziurę w szwajcarskim serze Bush musi teraz zacerować. Plany ma ambitne. Jego projekt budżetu na rok finansowy 2004/2005, który zatwierdzany będzie przez Kongres z końcem roku, przewiduje redukcję deficytu do 364 mld USD (3 proc. PKB), co ma być osiągnięte mimo 7-procentowego wzrostu wydatków na obronę i 10-procentowego wzrostu wydatków na bezpieczeństwo wewnętrzne (pozostałe wydatki wzrosną zaledwie o 1 proc., co oznacza ich realne zmniejszenie; niektóre wydatki, np. agencji ochrony środowiska, mają zmaleć także nominalnie i to aż o 7 proc.). Co więcej, cięcia budżetowe w kolejnych latach mają sprowadzić deficyt do 239 mld USD (1,7 proc. PKB) w roku budżetowym 2008/2009.
Zredukowaniu deficytu budżetowego o połowę ma służyć kontrowersyjna zmiana legislacyjna. Bush chce wprowadzić prawny ogranicznik powiększania przez Kongres wydatków oraz prezydenckie prawo weta, pozwalające mu odrzucać propozycje budżetowe, "jeżeli uzna, iż nie są istotne z punktu widzenia priorytetów państwa". Wszystkie oszczędności z tytułu takich decyzji mają być przeznaczone na redukowanie deficytu. Choć republikanie mają w Kongresie większość, wprowadzenie nowego prawa może się nie udać. Wszak i w Ameryce kongresmani są z natury dobrymi ludźmi, uwielbiającymi wydawać pieniądze podatnika na szlachetne cele.
Dwie wojny
Nieszczęście Busha polega na tym, że musi on - dosłownie i w przenośni - toczyć ciężką wojnę, mając mało amunicji. Wojna dosłowna, czyli wojna z zagrożeniem terrorystycznym, nie wiadomo jak długo potrwa, ile będzie kosztować i jak jej bezpośrednie i pośrednie koszty (ceny ropy) odbiją się na gospodarce amerykańskiej.
Podobnie jest z drugą wojną - o wzrost gospodarczy, utrzymanie niskiego bezrobocia i inflacji oraz ograniczenie obydwu deficytów. I w tym wypadku zbyt wiele zależy od czynników niezależnych od administracji amerykańskiej. A dodatkowo USA znajdują się w sytuacji, w której większość łatwych czynników wzrostu została już wykorzystana. Wszak mają one jedne z najniższych stóp procentowych, najbardziej zliberalizowany rynek pracy, najdłuższy (w krajach wysoko rozwiniętych) czas pracy i słabą walutę stymulującą eksport i obniżającą koszt importu surowców.
W tej niełatwej sytuacji za Bushem przemawia jedno. Doświadczenie uczy, że w ciężkich czasach sprawdzają się rozwiązania proste, nastawione na konsekwentne podtrzymywanie "ducha przedsiębiorczości", procentujące w dłuższym okresie. Bush może się zatem okazać właściwym facetem na ciężkie czasy. Takim jak Ronald Reagan, który najprostszymi metodami ekonomicznymi (niskie podatki, niczym nie skrępowana przedsiębiorczość itp.), zwanymi potem reaganomiką, uczynił USA liderem gospodarczym świata. Teraz większość Amerykanów ufa Bushowi i wyznawanym przez niego konserwatywnym wzorcom moralnym. Podstawy sukcesów gospodarki amerykańskiej wyrażone są bliskim Bushowi mottem zapisanym na banknotach dolarowych: "In God We Trust". Bush z całą pewnością zechce uczynić z tego motta (i z bliskich Reaganowi metod ekonomicznych) fundament bushonomiki.
Co może pokrzyżować plany Busha |
---|
1 Przeciągająca się wojna. Nasilać się będzie presja na wycofanie wojsk. Jeśli Bush jej ulegnie i powstanie iracka republika Al-Kaidy, demokraci i tak będą twierdzić, że wszystkiemu winny jest prezydent. 2 Zagrożenie atakiem terrorystycznym. Jedyne rosnące wydatki federalne to wydatki na wojsko i bezpieczeństwo. Jeżeli nowy atak na USA nie nastąpi - winny będzie Bush, bo trwonił pieniądze publiczne. Jeśli nastąpi - winny będzie jeszcze bardziej, bo na bezpieczeństwo wydał zbyt mało. 3 Ujemny bilans handlowy i słabnący dolar. Szybko narastający deficyt w handlu zagranicznym sprawia, że USA zalewają świat (a zwłaszcza Azję) słabnącym dolarem. A zbyt słaby dolar wcześniej czy później musi się przełożyć na presję inflacyjną i wzrost kosztów produkcji. 4 Deficyt budżetowy. Prezydent szuka sposobów jego zmniejszenia w cięciach budżetowych. Demokraci kontratakują, twierdząc, że krzywdzi się biednych, i żądają podniesienia podatków dla lepiej zarabiających. A tego Bush zrobić nie chce, gdyż pieniądze w rękach bogatych są szansą na nowe miejsca pracy i utrzymanie wysokiej dynamiki gospodarczej. 5 Federalny program emerytalny. Niedługo powojenny szczyt demograficzny przejdzie na emeryturę. Środki z podatku emerytalnego okażą się zbyt małe. Prezydent proponuje prywatyzację emerytur poprzez tworzenie kont indywidualnych, by każdy mógł decydować o losie swych pieniędzy. Demokraci są temu przeciwni. Ich filozofia: "rząd lepiej wie, jak gospodarować twymi pieniędzmi" może zyskiwać na popularności. 6 System podatkowy. Prezydent chce uprościć amerykańskie prawo podatkowe. Demokraci już protestują. Oskarżają Busha, że pod pretekstem reformy przygotowuje kolejną obniżkę podatków dla bogatych. 7 Służba zdrowia. Prezydent nie bardzo wie, jak ją zreformować. Niestety, nie może zaproponować swoim obywatelom, aby pojechali do Polski i przekonali się, że państwowe systemy zabezpieczenia działają jeszcze gorzej. A to właśnie, czyli de facto socjalistyczną służbę zdrowia i podniesienie podatków, by opłacić "bezpłatną" opiekę medyczną, proponuje część demokratów. Na szczęście nie znajdują poparcia nawet we własnych szeregach. |
Drużyna Busha |
---|
John W. Snow Sekretarz skarbu. Przed przyjściem do pracy w administracji rządowej w 2003 r. był szefem CSX Corporation, jednej z największych amerykańskich firm transportowych. Stephen Friedman Dyrektor National Economic Council (część Biura Wykonawczego Prezydenta). Ekonomista z wieloletnim stażem w znanych instytucjach finansowych i szef rady doradców ekonomicznych (Council of Economic Advisers). N. Gregory Mankiw Profesor ekonomii na Uniwersytecie Harvarda. Autor jednego z najbardziej popularnych amerykańskich podręczników do makroekonomii. W poprzedniej kadencji szef doradców ekonomicznych Białego Domu. Tim Adams Pracował w Departamencie Skarbu, zwolennik reformy podatków i ograniczenia deficytu budżetowego. Może zastąpić Friedmana na stanowisku szefa National Economic Council. Martin Feldstein Profesor ekonomii na Uniwersytecie Harvarda, zwolennik zdecydowanej walki z inflacją. Typowany na następcę Alana Greenspana. |
Więcej możesz przeczytać w 47/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.