Kiedy Europa na dźwięk słowa "globalizacja" blednie, twarz Ameryki rozjaśnia się w szerokim uśmiechu Upadają General Motors, Ford, linie lotnicze Delta, czyli ikony amerykańskiej gospodarki, a Ameryka ciągle góruje nad resztą świata, przede wszystkim nad "starą" Europą. Paradoks? Nie, amerykańska gospodarka ciągle działa lepiej niż gospodarki jej konkurentów. Świadczy o tym wiele wskaźników.
Po pierwsze, gołym okiem widać, że obywatele USA mają wyższe dochody od Europejczyków. Czasami może się oczywiście zdarzyć, że wyjątkowe osłabienie dolara wobec euro na chwilę pogrubia portfele mieszkańców strefy euro, ale statystyka nie pozostawia wątpliwości: po wyeliminowaniu wahań wynikających ze zmian kursów i różnic cen okazuje się, że PKB na mieszkańca jest w USA o prawie 30 proc. wyższy.
Po drugie, dochody Amerykanów są nie tylko wyższe, ale również szybciej rosną od dochodów Niemców lub Francuzów. Podczas gdy PKB "starej" unii wzrosło w ostatnich siedmiu latach o 16 proc. (a więc przeciętnie rocznie zwiększało się o nieco ponad 2 proc.), wartość produkcji amerykańskiej wzrosła o 25 proc. (rocznie o ponad 3 proc.). Słowem, już są bogatsi - a do tego wyraźnie szybciej się rozwijają i zwiększają dystans dzielący ich od zachodniej Europy.
Po trzecie, nie dość że Amerykanie są bogatsi, a ich produkcja szybciej rośnie - to jeszcze na dokładkę nie muszą się obawiać o pracę! A ściślej rzecz biorąc, pracę mogą dość łatwo stracić, ale równie łatwo znajdują kolejną, nową. Bezrobocie w głównych krajach kontynentalnej Europy wynosi mniej więcej 10 proc., a w USA - tylko 5,5 proc. Oznacza to, że bezrobocia właściwie nie ma - pracy nie mogą znaleźć ludzie znajdujący się poza marginesem społeczeństwa, nie mający żadnego wykształcenia, często "dziedziczący" status bezrobotnego. Każdy normalny, w miarę wykształcony pracownik bez kłopotu znajduje jednak kogoś, kto chce go zatrudnić - czego nie da się powiedzieć o Francuzie i Niemcu. No i po czwarte, gołym okiem widać, jak znakomicie firmy amerykańskie radzą sobie w świecie Internetu, nowych technologii i globalizacji.
Delokalizacja po amerykańsku
Kiedy Francuzi próbują beznadziejnych strajków skierowanych przeciwko "delokalizacji produkcji" (czyli przenoszeniu jej tam, gdzie wykonać ją można taniej), firmy z Kalifornii czy Nowego Jorku bez cienia wahania przenoszą swoją produkcję tam, gdzie tylko to się opłaca: do Meksyku, Chin czy Indii. To, co dla Europejczyków jest zagrożeniem, dla Amerykanów jest przede wszystkim szansą biznesową. Dwa lata temu centra usług księgowych zlokalizowane w Indiach wypełniły kilkanaście tysięcy amerykańskich zeznań podatkowych; szacuje się, że w zeszłym roku liczba ta wzrosła już do pół miliona, a na ten rok przewiduje się ponad milion. A przy tym jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności to, że gospodarka amerykańska na wyścigi "delokalizuje produkcję", wcale nie powoduje, że pracy brakuje dla Amerykanów. Z jednej strony powstają nowe miejsca pracy, z wyższą wydajnością pracy i dochodem na zatrudnionego od poprzednich, z drugiej strony zamożniejsi konsumenci dostają tańsze towary i usługi.
Lśniąca twarz Ameryki
Kiedy ekonomiści zastanawiają się nad przyczynami amerykańskich sukcesów, wskazują zazwyczaj przede wszystkim na mechanizmy, które ułatwiają rozwój przedsiębiorczości i podejmowanie ryzyka. Generalnie okazuje się więc, że Amerykanie są lepiej wykształceni od swoich zachodnioeuropejskich rywali. Można do woli śmiać się z tego, że amerykański maturzysta nie umie wskazać na mapie świata Francji. Trzeba jednak zauważyć, że odsetek Amerykanów z wyższym wykształceniem jest znacznie wyższy niż Europejczyków, a amerykańskie uniwersytety na głowę biją resztę świata w rankingach jakości badań i nauczania. W porównaniu z nimi najbardziej nawet szacowne uczelnie naszego kontynentu to tylko skromne, niedofinansowane instytucje niezdolne do utrzymania najlepszych naukowców i toczące stale beznadziejną walkę o państwowe dotacje.
Drugim czynnikiem, który jeszcze silniej przekłada się na amerykańskie sukcesy, jest znacznie sprawniejsze funkcjonowanie rynku. Kiedy Europejczycy bronili swoich monopoli w dziedzinie telekomunikacji, transportu czy energii, masowo subsydiowali przestarzałe huty i kopalnie (oczywiście z obawy przed strajkami) i strzegli swoich rynków finansowych przed nadmierną konkurencją - w USA panowała krwawa konkurencyjna walka, w której wyniku na rynku pozostawały tylko firmy najlepsze, a jakość i szybkość dostarczania usług zdumiewała gości ze Starego Kontynentu (pamiętam swoje zdumienie kilka lat temu, kiedy - słownie - jednego dnia otworzyłem konto bankowe, znalazłem i wynająłem mieszkanie w Waszyngtonie oraz zamówiłem - z dostawą na dzień następny - komplet mebli oraz podłączenie telefonu).
Trzecią tajemnicą amerykańskiego cudu jest klimat dla przedsiębiorczości. W kraju, którego dumą jest legenda o pucybucie, założenie własnego biznesu jest tak proste jak kupienie porannej gazety. Do tego dochodzi sprawny urząd, minimalnie zbiurokratyzowany (choć oczywiście potrafi być bezlitosny, kiedy ktoś chce nadużyć jego zaufania), oraz niskie podatki - niskie, bowiem państwo amerykańskie nie bierze na siebie obowiązku dostarczania swoim obywatelom ani darmowej opieki medycznej (poza bazową), ani szczodrych emerytur, ani hojnej opieki społecznej.
Ciemna twarz Ameryki
Gospodarka amerykańska ma, oczywiście, również ciemniejsze strony. I nie chodzi wcale o nierówności dochodowe (większe niż w Europie), ani o brutalność reguł gry na amerykańskim rynku. Można je lubić albo nie, ale trzeba docenić, że przekładają się na wysokie (i rosnące) dochody oraz na miejsca pracy. Liberalny model amerykańskiego rozwoju ma swoje społeczne konsekwencje, ale ekonomiści rzadko kiedy podważają jego sprawność i efektywność.
Najbogatszy kraj globu od niemal ćwierć wieku żyje jednak na kredyt. A kredytu tego udziela mu biedniejsza reszta świata, kupując amerykańskie papiery skarbowe, gromadząc dolary w rezerwach swoich banków oraz inwestując w amerykańskie przedsiębiorstwa. Istota problemu polega na tym, że każda gospodarka do rozwoju potrzebuje inwestycji. Można je sfinansować, albo samemu oszczędzając kapitał, albo pożyczając go zza granicy. Jeśli kraj wydaje więcej, niż zarabia, musi zapożyczać się u innych. Największym paradoksem współczesnego świata jest to, że najbogatsi na świecie amerykańscy konsumenci, zamiast oszczędzać, są po uszy zadłużeni. Amerykańskie gospodarstwa domowe kupują na kredyt wszystko: domy, samochody, wakacje, meble. W rezultacie tego łączna kwota kredytów jest mniej więcej równa depozytom, co oznacza, że per saldo Amerykanie niemal w ogóle nie oszczędzają. Dochodzi do tego rozrzutny i zadłużony rząd (deficyt rządu USA sięga 4,5 proc. PKB!). W wyniku tego Stany Zjednoczone co roku pożyczają na światowych rynkach setki miliardów dolarów (w ubiegłym roku było to prawie 0,5 bln USD, czyli ponad 5 proc. amerykańskiego PKB!) - w gruncie rzeczy po to, aby móc się nadal rozwijać.
I rozwijają się. Cieszą się wzrostem gospodarczym, a rozwiązanie ewentualnych kłopotów zostawiają na później.
Po drugie, dochody Amerykanów są nie tylko wyższe, ale również szybciej rosną od dochodów Niemców lub Francuzów. Podczas gdy PKB "starej" unii wzrosło w ostatnich siedmiu latach o 16 proc. (a więc przeciętnie rocznie zwiększało się o nieco ponad 2 proc.), wartość produkcji amerykańskiej wzrosła o 25 proc. (rocznie o ponad 3 proc.). Słowem, już są bogatsi - a do tego wyraźnie szybciej się rozwijają i zwiększają dystans dzielący ich od zachodniej Europy.
Po trzecie, nie dość że Amerykanie są bogatsi, a ich produkcja szybciej rośnie - to jeszcze na dokładkę nie muszą się obawiać o pracę! A ściślej rzecz biorąc, pracę mogą dość łatwo stracić, ale równie łatwo znajdują kolejną, nową. Bezrobocie w głównych krajach kontynentalnej Europy wynosi mniej więcej 10 proc., a w USA - tylko 5,5 proc. Oznacza to, że bezrobocia właściwie nie ma - pracy nie mogą znaleźć ludzie znajdujący się poza marginesem społeczeństwa, nie mający żadnego wykształcenia, często "dziedziczący" status bezrobotnego. Każdy normalny, w miarę wykształcony pracownik bez kłopotu znajduje jednak kogoś, kto chce go zatrudnić - czego nie da się powiedzieć o Francuzie i Niemcu. No i po czwarte, gołym okiem widać, jak znakomicie firmy amerykańskie radzą sobie w świecie Internetu, nowych technologii i globalizacji.
Delokalizacja po amerykańsku
Kiedy Francuzi próbują beznadziejnych strajków skierowanych przeciwko "delokalizacji produkcji" (czyli przenoszeniu jej tam, gdzie wykonać ją można taniej), firmy z Kalifornii czy Nowego Jorku bez cienia wahania przenoszą swoją produkcję tam, gdzie tylko to się opłaca: do Meksyku, Chin czy Indii. To, co dla Europejczyków jest zagrożeniem, dla Amerykanów jest przede wszystkim szansą biznesową. Dwa lata temu centra usług księgowych zlokalizowane w Indiach wypełniły kilkanaście tysięcy amerykańskich zeznań podatkowych; szacuje się, że w zeszłym roku liczba ta wzrosła już do pół miliona, a na ten rok przewiduje się ponad milion. A przy tym jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności to, że gospodarka amerykańska na wyścigi "delokalizuje produkcję", wcale nie powoduje, że pracy brakuje dla Amerykanów. Z jednej strony powstają nowe miejsca pracy, z wyższą wydajnością pracy i dochodem na zatrudnionego od poprzednich, z drugiej strony zamożniejsi konsumenci dostają tańsze towary i usługi.
Lśniąca twarz Ameryki
Kiedy ekonomiści zastanawiają się nad przyczynami amerykańskich sukcesów, wskazują zazwyczaj przede wszystkim na mechanizmy, które ułatwiają rozwój przedsiębiorczości i podejmowanie ryzyka. Generalnie okazuje się więc, że Amerykanie są lepiej wykształceni od swoich zachodnioeuropejskich rywali. Można do woli śmiać się z tego, że amerykański maturzysta nie umie wskazać na mapie świata Francji. Trzeba jednak zauważyć, że odsetek Amerykanów z wyższym wykształceniem jest znacznie wyższy niż Europejczyków, a amerykańskie uniwersytety na głowę biją resztę świata w rankingach jakości badań i nauczania. W porównaniu z nimi najbardziej nawet szacowne uczelnie naszego kontynentu to tylko skromne, niedofinansowane instytucje niezdolne do utrzymania najlepszych naukowców i toczące stale beznadziejną walkę o państwowe dotacje.
Drugim czynnikiem, który jeszcze silniej przekłada się na amerykańskie sukcesy, jest znacznie sprawniejsze funkcjonowanie rynku. Kiedy Europejczycy bronili swoich monopoli w dziedzinie telekomunikacji, transportu czy energii, masowo subsydiowali przestarzałe huty i kopalnie (oczywiście z obawy przed strajkami) i strzegli swoich rynków finansowych przed nadmierną konkurencją - w USA panowała krwawa konkurencyjna walka, w której wyniku na rynku pozostawały tylko firmy najlepsze, a jakość i szybkość dostarczania usług zdumiewała gości ze Starego Kontynentu (pamiętam swoje zdumienie kilka lat temu, kiedy - słownie - jednego dnia otworzyłem konto bankowe, znalazłem i wynająłem mieszkanie w Waszyngtonie oraz zamówiłem - z dostawą na dzień następny - komplet mebli oraz podłączenie telefonu).
Trzecią tajemnicą amerykańskiego cudu jest klimat dla przedsiębiorczości. W kraju, którego dumą jest legenda o pucybucie, założenie własnego biznesu jest tak proste jak kupienie porannej gazety. Do tego dochodzi sprawny urząd, minimalnie zbiurokratyzowany (choć oczywiście potrafi być bezlitosny, kiedy ktoś chce nadużyć jego zaufania), oraz niskie podatki - niskie, bowiem państwo amerykańskie nie bierze na siebie obowiązku dostarczania swoim obywatelom ani darmowej opieki medycznej (poza bazową), ani szczodrych emerytur, ani hojnej opieki społecznej.
Ciemna twarz Ameryki
Gospodarka amerykańska ma, oczywiście, również ciemniejsze strony. I nie chodzi wcale o nierówności dochodowe (większe niż w Europie), ani o brutalność reguł gry na amerykańskim rynku. Można je lubić albo nie, ale trzeba docenić, że przekładają się na wysokie (i rosnące) dochody oraz na miejsca pracy. Liberalny model amerykańskiego rozwoju ma swoje społeczne konsekwencje, ale ekonomiści rzadko kiedy podważają jego sprawność i efektywność.
Najbogatszy kraj globu od niemal ćwierć wieku żyje jednak na kredyt. A kredytu tego udziela mu biedniejsza reszta świata, kupując amerykańskie papiery skarbowe, gromadząc dolary w rezerwach swoich banków oraz inwestując w amerykańskie przedsiębiorstwa. Istota problemu polega na tym, że każda gospodarka do rozwoju potrzebuje inwestycji. Można je sfinansować, albo samemu oszczędzając kapitał, albo pożyczając go zza granicy. Jeśli kraj wydaje więcej, niż zarabia, musi zapożyczać się u innych. Największym paradoksem współczesnego świata jest to, że najbogatsi na świecie amerykańscy konsumenci, zamiast oszczędzać, są po uszy zadłużeni. Amerykańskie gospodarstwa domowe kupują na kredyt wszystko: domy, samochody, wakacje, meble. W rezultacie tego łączna kwota kredytów jest mniej więcej równa depozytom, co oznacza, że per saldo Amerykanie niemal w ogóle nie oszczędzają. Dochodzi do tego rozrzutny i zadłużony rząd (deficyt rządu USA sięga 4,5 proc. PKB!). W wyniku tego Stany Zjednoczone co roku pożyczają na światowych rynkach setki miliardów dolarów (w ubiegłym roku było to prawie 0,5 bln USD, czyli ponad 5 proc. amerykańskiego PKB!) - w gruncie rzeczy po to, aby móc się nadal rozwijać.
I rozwijają się. Cieszą się wzrostem gospodarczym, a rozwiązanie ewentualnych kłopotów zostawiają na później.
Więcej możesz przeczytać w 22/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.