Okazuje się, że za komuny ciężko było nawet blondynkom śpiewającym słodkie piosenki
Urszula Sipińska, zwana Sipą, gwiazda piosenki z czasów PRL, napisała wspomnieniową książkę "Hodowcy lalek". W tego typu literaturze zwykle roi się od łóżkowych sensacyjek. Kto? Z kim? Jak długo i ile razy? Głodny takich mokrych informacji czytelnik dowiaduje się, że znani i lubiani też się kochają, zdradzają i porzucają. U Sipińskiej tego nie ma. Jest trochę rzewnych wspomnień o paru chłopach, co jej się w życiu przytrafili, ale nie jest to nerw główny tych wspomnień.
Obok łóżkowych przekładańców atrakcją książek opisujących branżę artystyczną są tzw. pyszne anegdotki. Zabawne historyjki branżowe to żelazny element każdej literatury wspomnieniowej. A to ktoś upił się przed koncertem i nie był w stanie zagrać, a to aktor zapomniał tekstu, a to komuś pękły gacie w trakcie transmisji na żywo w telewizji, zawaliła się dekoracja, zarwała scena, peruka wpadła do kibla itd. U Sipińskiej takich historyjek znajdziemy jak na lekarstwo.
W "Hodowcach lalek" nie brakuje za to polityki. Okazuje się, że za komuny ciężko było nawet popularnym blondynkom z pierwszych stron gazet, śpiewającym słodkie (czasem nawet przesłodzone) piosenki. Niektóre z opowieści mają charakter wprost sensacyjny. Sama Sipińska pisze, że dopiero teraz może pewne rzeczy ujawnić. Miała to zrobić już w połowie lat dziewięćdziesiątych, ale najwyraźniej było jeszcze za wcześnie.
Szczególnie dwie opowiastki mrożą krew w żyłach. Obie związane są z decydentami w telewizji z epoki Gierka. Sipińska nie podaje nazwisk, ale łatwo się domyślić, o kogo chodzi. W jednej opowieści ówczesny prezes telewizji, twórca propagandy sukcesu, wzywa gwiazdę do gabinetu, gdzie, będąc kompletnie pijany, poniża piosenkarkę i każe jej tańczyć oraz pokazywać majtki. W drugiej inny dygnitarz, jeden z szefów rozrywki, zamyka się z nią w gabinecie i namawia, by piosenkarka się wewnętrznie otworzyła, a następnie wyciąga przyrodzenie i usiłuje ją zgwałcić.
Wierzę Sipińskiej, że tak było, ale niestety nie będzie ona drugą Moniką Lewinsky. Nikt nie powoła parlamentarnej komisji śledczej do spraw majtek Sipińskiej. To, że dwadzieścia kilka lat temu jakiś partyjny cham wymacał ją w zamkniętym gabinecie, nie spowoduje ani wzmożonych badań historyków z Instytutu Pamięci Narodowej, ani kolejnego kryzysu rządowego. Gdyby Sipa puściła farbę dużo wcześniej, to kto wie? Małe trzęsienie ziemi byłoby na pewno, tym bardziej że jeden z panów opisanych przez Sipińską do dziś jest aktywnym uczestnikiem życia medialnego.
Książkę Sipińskiej warto polecić nie tylko jej dawnym fanom, ale także wszystkim tym, których ciekawią kulisy życia estradowego za komuny. Koszmarki w postaci przeróżnych skundlonych komisji artystycznych, którym przewodziły do dziś szanowane autorytety, ubecy z Pagartu czuwający nad wyjazdami zagranicznymi, to wszystko z dzisiejszej perspektywy wydaje się mocno egzotyczne. Sipińska pisze ciekawie, choć czasem razi jej nadmierna egzaltacja i brak dystansu.
Książki opisujące życie muzyczne PRL mają swój niewątpliwy urok. Można tam natrafić na wiele informacji, które obalają zmurszałe pomniczki pielęgnowane do dziś po kątach. Kilka lat temu ukazała się książka ojca polskiego rocka Franciszka Walickiego "Szukaj, burz, buduj", będąca zbiorem wspomnień z heroicznych czasów początków rocka w Polsce. Wśród wielu smakowitych historyjek jest też informacja, jak to dziennikarz Daniel Passent swoimi donosami prasowymi doprowadził do zakazu występów i urzędowego rozwiązania (w tamtych czasach było to możliwe) pierwszego rockowego bandu w PRL, grupy Rhythm and Blues Bogusława Wyrobka. No i proszę. Niby taki inteligentny człowiek ten Passent i otwarty umysł, a wychodzi, że zwykła świnia.
O świniach jest też u Sipińskiej. Gdy przed trasą w dawnym ZSRR wystąpiła na scenie w kowbojskich botkach, komisja kwalifikacyjna kazała jej zmienić obuwie na eleganckie szpilki. - W ZSRR w botkach oporządza się świnie - usłyszała artystka. Po krótkich negocjacjach botki jako element stroju scenicznego ostatecznie zaakceptował specjalny przedstawiciel ambasady radzieckiej. Szkoda, że dziś nie ma tak surowych komisji, bo może Ivana i Delfina nie puściliby na festiwal Eurowizji, tylko od razu do chlewu.
Urszula Sipińska, zwana Sipą, gwiazda piosenki z czasów PRL, napisała wspomnieniową książkę "Hodowcy lalek". W tego typu literaturze zwykle roi się od łóżkowych sensacyjek. Kto? Z kim? Jak długo i ile razy? Głodny takich mokrych informacji czytelnik dowiaduje się, że znani i lubiani też się kochają, zdradzają i porzucają. U Sipińskiej tego nie ma. Jest trochę rzewnych wspomnień o paru chłopach, co jej się w życiu przytrafili, ale nie jest to nerw główny tych wspomnień.
Obok łóżkowych przekładańców atrakcją książek opisujących branżę artystyczną są tzw. pyszne anegdotki. Zabawne historyjki branżowe to żelazny element każdej literatury wspomnieniowej. A to ktoś upił się przed koncertem i nie był w stanie zagrać, a to aktor zapomniał tekstu, a to komuś pękły gacie w trakcie transmisji na żywo w telewizji, zawaliła się dekoracja, zarwała scena, peruka wpadła do kibla itd. U Sipińskiej takich historyjek znajdziemy jak na lekarstwo.
W "Hodowcach lalek" nie brakuje za to polityki. Okazuje się, że za komuny ciężko było nawet popularnym blondynkom z pierwszych stron gazet, śpiewającym słodkie (czasem nawet przesłodzone) piosenki. Niektóre z opowieści mają charakter wprost sensacyjny. Sama Sipińska pisze, że dopiero teraz może pewne rzeczy ujawnić. Miała to zrobić już w połowie lat dziewięćdziesiątych, ale najwyraźniej było jeszcze za wcześnie.
Szczególnie dwie opowiastki mrożą krew w żyłach. Obie związane są z decydentami w telewizji z epoki Gierka. Sipińska nie podaje nazwisk, ale łatwo się domyślić, o kogo chodzi. W jednej opowieści ówczesny prezes telewizji, twórca propagandy sukcesu, wzywa gwiazdę do gabinetu, gdzie, będąc kompletnie pijany, poniża piosenkarkę i każe jej tańczyć oraz pokazywać majtki. W drugiej inny dygnitarz, jeden z szefów rozrywki, zamyka się z nią w gabinecie i namawia, by piosenkarka się wewnętrznie otworzyła, a następnie wyciąga przyrodzenie i usiłuje ją zgwałcić.
Wierzę Sipińskiej, że tak było, ale niestety nie będzie ona drugą Moniką Lewinsky. Nikt nie powoła parlamentarnej komisji śledczej do spraw majtek Sipińskiej. To, że dwadzieścia kilka lat temu jakiś partyjny cham wymacał ją w zamkniętym gabinecie, nie spowoduje ani wzmożonych badań historyków z Instytutu Pamięci Narodowej, ani kolejnego kryzysu rządowego. Gdyby Sipa puściła farbę dużo wcześniej, to kto wie? Małe trzęsienie ziemi byłoby na pewno, tym bardziej że jeden z panów opisanych przez Sipińską do dziś jest aktywnym uczestnikiem życia medialnego.
Książkę Sipińskiej warto polecić nie tylko jej dawnym fanom, ale także wszystkim tym, których ciekawią kulisy życia estradowego za komuny. Koszmarki w postaci przeróżnych skundlonych komisji artystycznych, którym przewodziły do dziś szanowane autorytety, ubecy z Pagartu czuwający nad wyjazdami zagranicznymi, to wszystko z dzisiejszej perspektywy wydaje się mocno egzotyczne. Sipińska pisze ciekawie, choć czasem razi jej nadmierna egzaltacja i brak dystansu.
Książki opisujące życie muzyczne PRL mają swój niewątpliwy urok. Można tam natrafić na wiele informacji, które obalają zmurszałe pomniczki pielęgnowane do dziś po kątach. Kilka lat temu ukazała się książka ojca polskiego rocka Franciszka Walickiego "Szukaj, burz, buduj", będąca zbiorem wspomnień z heroicznych czasów początków rocka w Polsce. Wśród wielu smakowitych historyjek jest też informacja, jak to dziennikarz Daniel Passent swoimi donosami prasowymi doprowadził do zakazu występów i urzędowego rozwiązania (w tamtych czasach było to możliwe) pierwszego rockowego bandu w PRL, grupy Rhythm and Blues Bogusława Wyrobka. No i proszę. Niby taki inteligentny człowiek ten Passent i otwarty umysł, a wychodzi, że zwykła świnia.
O świniach jest też u Sipińskiej. Gdy przed trasą w dawnym ZSRR wystąpiła na scenie w kowbojskich botkach, komisja kwalifikacyjna kazała jej zmienić obuwie na eleganckie szpilki. - W ZSRR w botkach oporządza się świnie - usłyszała artystka. Po krótkich negocjacjach botki jako element stroju scenicznego ostatecznie zaakceptował specjalny przedstawiciel ambasady radzieckiej. Szkoda, że dziś nie ma tak surowych komisji, bo może Ivana i Delfina nie puściliby na festiwal Eurowizji, tylko od razu do chlewu.
Więcej możesz przeczytać w 22/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.