Oświecone elity nie powinny dekretować, jaki użytek z wiedzy o kandydatach mają czynić wyborcy
Czy można pisać i mówić o rodzinie kandydata na prezydenta, w tym także o jej już nieżyjących członkach? To zasadnicza kwestia, która się pojawiła po ogromnym poruszeniu, jakie wywołała sprawa Jacka Kurskiego. "Gazeta Wyborcza" od razu pospieszyła z retorycznym pytaniem, które w istocie było wybuchem mniej lub bardziej szczerego oburzenia: "Czy można dyskryminować kogoś za to, że jego przodkowie przed wojną działali w ruchu komunistycznym, a po wojnie budowali PRL? Nie mówię już o Ślązakach i Kaszubach siłą wcielanych do armii III Rzeszy. Czy można oskarżać polskich Żydów za to, że część z nich schronienia przed Holocaustem szukała w ZSRR, wstępując nawet do Armii Czerwonej, a potem działała w powojennym ruchu komunistycznym?" - pytała "Gazeta". Pytanie jest nie tylko retoryczne, ale i demagogiczne. Odpowiedź jest przecież jasna - nie wolno nikogo dyskryminować.
Trzeba potępić i ukarać rozpowszechnianie fałszywych informacji, a sztaby wyborcze powinny się zajmować promocją swoich kandydatów, a nie szukaniem "haków" na przeciwników. Ale trzeba także dokładnie sprawdzać każdą informację, zanim podniesie się krzyk oburzenia, że jest ona fałszywa. Jest też oczywiste, że potomkowie nie odpowiadają za czyny swoich przodków - w tym sensie, w jakim odpowiadają za czyny własne. Natomiast bzdurny jest wniosek, że w ogóle liczy się tylko przyszłość i że nie powinno się nie tylko nie mówić o historii rodziny kandydata, ale także o jego własnej przeszłości, że liczy się tylko to, co zamierza zrobić. To już w III RP przerabialiśmy - ze znanym skutkiem. Bo o tym, jak ktoś będzie się zachowywał w przyszłości, świadczy - choć nie przesądza - to, co robił w przeszłości.
Szkielety w szafach
"Gazeta Wyborcza" przeniosła rzecz całą na poziom pamięci zbiorowej i komemoracyjnych uroczystości państwowych. I głosiła szumnie, że skompromitowała się także idea polityki historycznej: "Jeśli do kształtowania takiej polityki dopuścimy tylko jeden wzorzec - taniego patriotyzmu, biało-czerwonych chorągiewek, szumu lanc ułańskich, martyrologii wyłącznie spod znaku AK, Powstania Warszawskiego i oporu wobec komunistów - to siłą rzeczy wykluczymy tysiące tych, którzy zupełnie z nie swojej winy nie mogą się w nim odnaleźć". Zgodnie z tą logiką trzeba by jak najszybciej zamknąć Muzeum Powstania Warszawskiego, by nie wykluczać Ślązaków, lub wybudować obok nowoczesne muzeum ruchu komunistycznego, by nie ranić uczuć potomków działaczy KPP.
Internauci komentujący artykuł "Gazety" od razu wskazali na liczne przypadki, kiedy bez skrępowania odwoływała się ona do przeszłości, w tym rodzinnej, by skrytykować lub zdyskredytować politycznych przeciwników. Zajmowała się także demaskowaniem przeszłości i wykrywaniem "szkieletów w szafach", uprawiając wyrazistą politykę historyczną. A powoływanie się na własne zasługi w czasach opozycji znajdziemy niemal w każdym sporze ideowym prowadzonym przez redaktorów "GW".
Wina zbiorowa?
W Radiu Zet w rozmowie z Moniką Olejnik Paweł Śpiewak zajął bardziej złożone stanowisko. Nie wydaje mi się ono do końca spójne. Potępił on postępek Kurskiego. Ale nie chodziło mu tylko o fałsz podanych informacji, lecz o ich rodzaj: "To sposób walki politycznej najbardziej niegodziwy z możliwych i wydaje mi się, że niezwykle trafnie nazwał to abp Życiński, że to są metody walki rodem z PRL. Niedługo będzie wyciąganie, kto miał dziadka, kto miał pradziadka, matkę Żydówkę, kto z jakiej grupy etnicznej, wyciąganie wszystkich brudów na powierzchnię, byle tylko ludzi w tym unurzać". Musiał jednak wytłumaczyć, dlaczego w wypadku Włodzimierza Cimoszewicza sam zwracał publicznie uwagę na przeszłość jego ojca, oficera Informacji Wojskowej. Śpiewak podkreślał, że "dobrze jest wiedzieć, jeżeli się rozmawia z osobą polityczną, kim ona jest, skąd się wywodzi, jakie są jej korzenie społeczne itd". Równie słusznie stwierdził, że istnieje pewien rodzaj winy zbiorowej - "nie byłoby problemu Holocaustu w Niemczech, gdyby młode pokolenie, które tego nie robiło, nie czuło się w jakimś stopni winne i odpowiedzialne. Istnieje jakiś rodzaj, nie odpowiedzialności zbiorowej, ale winy zbiorowej".
Jak pogodzić dwa ciągi argumentów? Dlaczego można mówić o służbie ojca w Informacji Wojskowej, a w żadnym wypadku nie można o ochotniczej służbie dziadka w Wehrmachcie, nawet jeśli byłaby to prawda? Na czym polega różnica? Śpiewak twierdzi, że to "co innego, jeżeli my się dowiadujemy, że na przykład prezes telewizji jest synem wyższego oficera najbliższego współpracownika gen. Jaruzelskiego... To ma znaczenie biograficzne, to ma znaczenie dla historii pewnego układu politycznego w Polsce". To jest "kwestia aparatu władzy - jakiś kandydat jest wkomponowany w struktury dziedziczone: doświadczenie, przywileje, wiedzę i również interesy pewnej grupy". Kryterium rozróżnienia jest więc polityczny charakter, wynikający z ciągłości i trwania uwarunkowań oraz struktur. Zapewne istnieje wyraźna różnica między jednym i drugim przypadkiem. Bardzo trudno jednak jest przeprowadzić zasadniczą granicę między tym, co polityczne i niepolityczne. Tym bardziej, że w dyskutowanym przypadku bynajmniej nie chodzi o pochodzenie, lecz o służbę w Wehrmachcie.
Historie rodzinne
Wyborcy muszą wiedzieć, kogo wybierają. W czasie amerykańskiej kampanii prezydenckiej zawsze pojawia się wiele informacji na temat rodziny kandydatów. O rodzinie Bushów ukazały się setki publikacji, nie zawsze pochlebnych. O Johnie Kerrym dowiedzieliśmy się, że nie pochodzi z katolicko-irlandzkiej rodziny, lecz ma żydowsko-śląskie korzenie. Nikt nie twierdził, że jedno lub drugie jest gorsze. Być może informacja o Kerrym sprawiła, że jakaś część wyborców pochodzenia irlandzkiego nie zagłosowała na niego. Być może niektórzy Amerykanie postąpili wręcz przeciwnie. Dla większości nie miało to zapewne żadnego znaczenia.
Różne zbiorowości różnie reagują na informacje o kandydacie na najwyższe urzędy. W Niemczech nie ma znaczenia, czy jest on wierzący, ile razy się rozwodził, ale w Stanach Zjednoczonych ma ogromne znaczenie. W Polsce służba w Wehrmachcie może uchodzić za usprawiedliwioną, jeśli była wynikiem przymusu, ale nigdy nie jest czymś chwalebnym. W wolnej Polsce nie jest także już czymś chwalebnym uczestnictwo w ruchu komunistycznym Đ w przeciwieństwie do bycia członkiem AK. W PRL było inaczej i niektórzy mogą nad tym ubolewać, ale z dyskryminacją nie ma to nic wspólnego.
Prawo do wiedzy
Gdy kultura polityczna obywateli jest niska, mogą oni czynić z informacji nie taki użytek, jaki byśmy chcieli - mogliby na przykład uznać, że nie chcą mieć za prezydenta kogoś, kto pochodzi z Żoliborza. Ale demokracja polega na tym, że mają do tego prawo. I nie jest zadaniem oświeconych elit dekretować, jaki użytek z wiedzy o kandydatach mają czynić wyborcy. Albo traktujemy swoich rodaków jako gawiedź, albo jako współobywateli mających te same prawa i wolności polityczne jak my, niezależnie od tego, jakiego radia słuchają.
O tym, że tradycje rodzinne mają znaczenie, świadczy to, że sami kandydaci mówią o swoich rodzinach. Trudno więc zrozumieć, dlaczego Donald Tusk, który sporo mówił o swojej kaszubskiej rodzinie, o ojcu stolarzu, już dużo wcześniej nie przedstawił przeszłości swoich dziadków. Bliższe poznanie historii tej rodziny pozwoliłoby wyborcom lepiej zrozumieć region, z którego pochodzi kandydat, jego korzenie, a także przypomniałoby tragiczne i złożone losy Polaków w czasie wojny. Trzeba mówić o nawet niewygodnych, nie służących promocji kandydata, faktach. Jakie zaś wyborcy wyciągną z tego wnioski, musimy pozostawić im samym, choć możemy ich przekonywać do naszych interpretacji. Wolność polega na tym, że ostatecznie każdy wybiera na prezydenta tego, kogo chce wybrać. A publicyści i dziennikarze powinni zadbać o to, by ludzie wiedzieli, kogo wybierają.
Trzeba potępić i ukarać rozpowszechnianie fałszywych informacji, a sztaby wyborcze powinny się zajmować promocją swoich kandydatów, a nie szukaniem "haków" na przeciwników. Ale trzeba także dokładnie sprawdzać każdą informację, zanim podniesie się krzyk oburzenia, że jest ona fałszywa. Jest też oczywiste, że potomkowie nie odpowiadają za czyny swoich przodków - w tym sensie, w jakim odpowiadają za czyny własne. Natomiast bzdurny jest wniosek, że w ogóle liczy się tylko przyszłość i że nie powinno się nie tylko nie mówić o historii rodziny kandydata, ale także o jego własnej przeszłości, że liczy się tylko to, co zamierza zrobić. To już w III RP przerabialiśmy - ze znanym skutkiem. Bo o tym, jak ktoś będzie się zachowywał w przyszłości, świadczy - choć nie przesądza - to, co robił w przeszłości.
Szkielety w szafach
"Gazeta Wyborcza" przeniosła rzecz całą na poziom pamięci zbiorowej i komemoracyjnych uroczystości państwowych. I głosiła szumnie, że skompromitowała się także idea polityki historycznej: "Jeśli do kształtowania takiej polityki dopuścimy tylko jeden wzorzec - taniego patriotyzmu, biało-czerwonych chorągiewek, szumu lanc ułańskich, martyrologii wyłącznie spod znaku AK, Powstania Warszawskiego i oporu wobec komunistów - to siłą rzeczy wykluczymy tysiące tych, którzy zupełnie z nie swojej winy nie mogą się w nim odnaleźć". Zgodnie z tą logiką trzeba by jak najszybciej zamknąć Muzeum Powstania Warszawskiego, by nie wykluczać Ślązaków, lub wybudować obok nowoczesne muzeum ruchu komunistycznego, by nie ranić uczuć potomków działaczy KPP.
Internauci komentujący artykuł "Gazety" od razu wskazali na liczne przypadki, kiedy bez skrępowania odwoływała się ona do przeszłości, w tym rodzinnej, by skrytykować lub zdyskredytować politycznych przeciwników. Zajmowała się także demaskowaniem przeszłości i wykrywaniem "szkieletów w szafach", uprawiając wyrazistą politykę historyczną. A powoływanie się na własne zasługi w czasach opozycji znajdziemy niemal w każdym sporze ideowym prowadzonym przez redaktorów "GW".
Wina zbiorowa?
W Radiu Zet w rozmowie z Moniką Olejnik Paweł Śpiewak zajął bardziej złożone stanowisko. Nie wydaje mi się ono do końca spójne. Potępił on postępek Kurskiego. Ale nie chodziło mu tylko o fałsz podanych informacji, lecz o ich rodzaj: "To sposób walki politycznej najbardziej niegodziwy z możliwych i wydaje mi się, że niezwykle trafnie nazwał to abp Życiński, że to są metody walki rodem z PRL. Niedługo będzie wyciąganie, kto miał dziadka, kto miał pradziadka, matkę Żydówkę, kto z jakiej grupy etnicznej, wyciąganie wszystkich brudów na powierzchnię, byle tylko ludzi w tym unurzać". Musiał jednak wytłumaczyć, dlaczego w wypadku Włodzimierza Cimoszewicza sam zwracał publicznie uwagę na przeszłość jego ojca, oficera Informacji Wojskowej. Śpiewak podkreślał, że "dobrze jest wiedzieć, jeżeli się rozmawia z osobą polityczną, kim ona jest, skąd się wywodzi, jakie są jej korzenie społeczne itd". Równie słusznie stwierdził, że istnieje pewien rodzaj winy zbiorowej - "nie byłoby problemu Holocaustu w Niemczech, gdyby młode pokolenie, które tego nie robiło, nie czuło się w jakimś stopni winne i odpowiedzialne. Istnieje jakiś rodzaj, nie odpowiedzialności zbiorowej, ale winy zbiorowej".
Jak pogodzić dwa ciągi argumentów? Dlaczego można mówić o służbie ojca w Informacji Wojskowej, a w żadnym wypadku nie można o ochotniczej służbie dziadka w Wehrmachcie, nawet jeśli byłaby to prawda? Na czym polega różnica? Śpiewak twierdzi, że to "co innego, jeżeli my się dowiadujemy, że na przykład prezes telewizji jest synem wyższego oficera najbliższego współpracownika gen. Jaruzelskiego... To ma znaczenie biograficzne, to ma znaczenie dla historii pewnego układu politycznego w Polsce". To jest "kwestia aparatu władzy - jakiś kandydat jest wkomponowany w struktury dziedziczone: doświadczenie, przywileje, wiedzę i również interesy pewnej grupy". Kryterium rozróżnienia jest więc polityczny charakter, wynikający z ciągłości i trwania uwarunkowań oraz struktur. Zapewne istnieje wyraźna różnica między jednym i drugim przypadkiem. Bardzo trudno jednak jest przeprowadzić zasadniczą granicę między tym, co polityczne i niepolityczne. Tym bardziej, że w dyskutowanym przypadku bynajmniej nie chodzi o pochodzenie, lecz o służbę w Wehrmachcie.
Historie rodzinne
Wyborcy muszą wiedzieć, kogo wybierają. W czasie amerykańskiej kampanii prezydenckiej zawsze pojawia się wiele informacji na temat rodziny kandydatów. O rodzinie Bushów ukazały się setki publikacji, nie zawsze pochlebnych. O Johnie Kerrym dowiedzieliśmy się, że nie pochodzi z katolicko-irlandzkiej rodziny, lecz ma żydowsko-śląskie korzenie. Nikt nie twierdził, że jedno lub drugie jest gorsze. Być może informacja o Kerrym sprawiła, że jakaś część wyborców pochodzenia irlandzkiego nie zagłosowała na niego. Być może niektórzy Amerykanie postąpili wręcz przeciwnie. Dla większości nie miało to zapewne żadnego znaczenia.
Różne zbiorowości różnie reagują na informacje o kandydacie na najwyższe urzędy. W Niemczech nie ma znaczenia, czy jest on wierzący, ile razy się rozwodził, ale w Stanach Zjednoczonych ma ogromne znaczenie. W Polsce służba w Wehrmachcie może uchodzić za usprawiedliwioną, jeśli była wynikiem przymusu, ale nigdy nie jest czymś chwalebnym. W wolnej Polsce nie jest także już czymś chwalebnym uczestnictwo w ruchu komunistycznym Đ w przeciwieństwie do bycia członkiem AK. W PRL było inaczej i niektórzy mogą nad tym ubolewać, ale z dyskryminacją nie ma to nic wspólnego.
Prawo do wiedzy
Gdy kultura polityczna obywateli jest niska, mogą oni czynić z informacji nie taki użytek, jaki byśmy chcieli - mogliby na przykład uznać, że nie chcą mieć za prezydenta kogoś, kto pochodzi z Żoliborza. Ale demokracja polega na tym, że mają do tego prawo. I nie jest zadaniem oświeconych elit dekretować, jaki użytek z wiedzy o kandydatach mają czynić wyborcy. Albo traktujemy swoich rodaków jako gawiedź, albo jako współobywateli mających te same prawa i wolności polityczne jak my, niezależnie od tego, jakiego radia słuchają.
O tym, że tradycje rodzinne mają znaczenie, świadczy to, że sami kandydaci mówią o swoich rodzinach. Trudno więc zrozumieć, dlaczego Donald Tusk, który sporo mówił o swojej kaszubskiej rodzinie, o ojcu stolarzu, już dużo wcześniej nie przedstawił przeszłości swoich dziadków. Bliższe poznanie historii tej rodziny pozwoliłoby wyborcom lepiej zrozumieć region, z którego pochodzi kandydat, jego korzenie, a także przypomniałoby tragiczne i złożone losy Polaków w czasie wojny. Trzeba mówić o nawet niewygodnych, nie służących promocji kandydata, faktach. Jakie zaś wyborcy wyciągną z tego wnioski, musimy pozostawić im samym, choć możemy ich przekonywać do naszych interpretacji. Wolność polega na tym, że ostatecznie każdy wybiera na prezydenta tego, kogo chce wybrać. A publicyści i dziennikarze powinni zadbać o to, by ludzie wiedzieli, kogo wybierają.
Więcej możesz przeczytać w 42/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.