Tyrania ekonomicznych analfabetów
Zaopiekuj się mną, nawet gdy powodów brak. Zaopiekuj się mną mocno tak" - śpiewał pod koniec lat 80. zespół Rezerwat. Utwór ten mógłby się stać alternatywnym hymnem III RP (IV RP?), bo Polacy mimo upływu niemal siedemnastu lat od początku przemian ustrojowych i gospodarczych wciąż uważają, że to od państwa zależą ich porażki i sukcesy i to ono powinno zadbać o ich los. "Wolność oznacza odpowiedzialność. A to jest właśnie to, czego się większość ludzi obawia" - zauważył kiedyś George Bernard Shaw - jak na ironię - zdeklarowany socjalista. Z raportu "Wiedza ekonomiczna mieszkańców Polski", opracowanego przez Wyższą Szkołę Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego (publikujemy go pierwsi), wyłania się przerażający obraz, doskonale współgrający ze słowami Shawa. Na przykład niemal 90 proc. ankietowanych uważa, że to rząd powinien walczyć z bezrobociem, najlepiej budując nowe fabryki lub organizując roboty interwencyjne; prawie 50 proc. uznało, że ustawowe ograniczenie wysokości inflacji byłoby najlepszym rozwiązaniem problemu rosnących cen; 72 proc. chce, by rząd wypłacał zasiłki najmniej zarabiającym. Gorzej, że o państwie superopiekuńczym marzą nie tylko osoby niewykształcone czy o niskich zarobkach. Różnica między nimi a teoretyczną elitą w zakresie znajomości mechanizmów ekonomicznych i ich relacji czy wyobrażenia o roli państwa w biznesie nie jest wcale (co potwierdza raport) duża.
Choć od państwa oczekujemy opieki i uwolnienia od trudu dokonywania wyborów na własną odpowiedzialność, chcemy, by to nasi sąsiedzi, znajomi, obcy ludzie, słowem - inni, "frajerzy", za nią płacili. Jednocześnie bowiem przytłaczająca większość Polaków uważa administrację publiczną za siedlisko złodziejstwa, korupcji i marnotrawstwa; nie chcą oni płacić wysokich podatków, składek (duże grono stanowią przeciwnicy nawet obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego i emerytalnego - 25 proc. i 30 proc.). Nic dziwnego, że uciekają przed nimi w szarą strefę, która w polskiej gospodarce sięga aż 30 proc. PKB. Jeśli odwołamy się do osiemnastowiecznej teorii umowy społecznej Jeana Jacques `a Rousseau, usiłującej wyjaśnić, w jaki sposób ludzie zorganizowali się w państwa, to stwierdzimy, że polska umowa społeczna (w zasadzie aspołeczna) opiera się na takiej regule: gdy władza obiecuje, że da, to obiecuje; gdy obywatele mówią, że na to się złożą, to mówią.
Chleba i igrzysk
Szacuje się, że w II wieku p.n.e. mniej więcej połowa mieszkańców Rzymu utrzymywała się dzięki zapomogom i prezentom od bogatszych patronów. "Odkąd lud rzymski nie ma już głosów do sprzedania, lud, który niegdyś przydzielał władzę, godności, legiony, odtąd z trwożliwym niepokojem nie pragnie nic więcej w świecie jak tylko dwóch rzeczy: chleba i igrzysk" - ubolewał Juwenalis, rzymski poeta i satyryk.
Jak wynika z raportu, wielu Polaków chętnie przyjęłoby rolę rzymskiego klienta, tyle że wobec państwa - patrona. Chcielibyśmy, by państwo dotowało m.in. huty i kopalnie, by przyspieszyć wzrost gospodarczy (sic!), żeby utrudniło pracodawcom zwalnianie pracowników, dysproporcje w zarobkach ograniczyło w drodze ustawy i od czasu do czasu zapewniło jakieś "igrzyska". Czy wciąż mamy prawo obarczać za tę mentalność pół wieku komunizmu?
Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że tęsknota za państwem opiekuńczym nie jest tylko naszą przypadłością. Nawet w Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Nowej Zelandii, Estonii czy na Słowacji, gdzie od lat 80. albo ostatnio dokonywano śmiałych liberalnych reform, były one dziełem grupki nieustępliwych zapaleńców wprowadzających je zwykle wbrew zażartym protestom obywateli. Gdy w 1989 r. Margaret Thatcher wprowadziła na próbę w Szkocji, a rok później w Walii i Anglii, ultraliberalny podatek pogłówny (każdy płaci taką samą kwotę podatku niezależnie od dochodów), na ulice wyszły miliony Brytyjczyków, a demonstracja w Londynie przekształciła się w zamieszki. Nieudana próba wprowadzenia pogłównego stała się jedną z najważniejszych przyczyn upadku Żelaznej Damy, ale podczas każdej ze swych trzech kadencji spotykała się ona z protestami społecznymi; kiedy likwidowała kopalnie, rozpoczynała prywatyzację państwowych przedsiębiorstw czy ograniczała wydatki budżetu. Gdyby nie rozkład ówczesnej partii laburzystowskiej i sukcesy Żelaznej Damy w polityce zagranicznej (zwłaszcza zwycięstwo w wojnie o Falklandy), konserwatyści straciliby najpewniej władzę już po pierwszej kadencji Thatcher w 1983 r.
W Nowej Zelandii uznawanej za "tygrysa" i pioniera liberalnych rozwiązań nawet w tak trudnych dziedzinach jak rolnictwo okres reform przeprowadzonych w latach 1990-1993 przez ówczesną minister finansów Ruth Richardson określano jako Ruthanasia - od zbitki imienia minister i słowa "eutanazja", jakiej dokonać miała na obywatelach i ich portfelach, tnąc wydatki socjalne państwa. Równie niepopularny był wcześniej minister finansów laburzystów Roger Douglas, który dał początek kontynuowanym przez nią reformom.
Chwalony za wprowadzenie podatku liniowego, reform służby zdrowia i systemu emerytalnego lub dbałość o zagranicznych inwestorów słowacki premier Mikulas Dzurinda już dwukrotnie obejmował władzę tylko dzięki skleceniu koalicji mniejszych partii centoprawicowych. Formalnie, z poparciem odpowiednio 27 proc. i 20 proc. wyborców zwyciężała w nich bowiem partia HZDS populisty Vladimira Meciara. Meciar, za którego rządów w kraju kłuło w oczy ubóstwo, a jego gospodarce bliżej było do białoruskiej niż czeskiej, nadal cieszy się dużym poparciem Słowaków tęskniących do szczodrej pomocy państwa.
Tyle że od Brytyjczyków, Nowozelandczyków czy Słowaków różni nas rzecz zasadnicza: dotychczas Polacy nie zdobyli się na to, by choć raz powierzyć władzę komuś, kto zamiast złotych gór od razu obieca im najpierw "krew, pot i łzy". - Problemem są nie tyle poglądy społeczeństwa, ile brak elit, które mając władzę, zdecydowałby się na podjęcie radykalnych działań - komentuje Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha.
Komu, komu, bo idą wybory
- Niedawno szwedzka dziennikarka, przygotowując reportaż telewizyjny o stosunku Amerykanów do reform podatkowych Busha, zapytała pierwszego napotkanego na ulicy nowojorczyka, czy to dobrze, że bogaci będą płacili niższe podatki. Ten odparł: "Tak, bo gdy już będę bogaty, będę oddawał mniej państwu" - opowiada prof. Andrzej Koźmiński, rektor warszawskiej Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego. To zupełnie inny sposób myślenia niż w szybciej od nas rozwijających się krajach Europy, wymuszający inne zachowanie polityków. - W Stanach Zjednoczonych partie licytują się, która bardziej i komu obniży podatki, czyli de facto mniej zabierze z kieszeni. U nas trwa rywalizacja, kto więcej podaruje wyborcom, tak jakby nie chodziło o ich pieniądze - dodaje prof. Koźmiński.
Budowanie państwa "od góry" po 1989 r. zaowocowało przekonaniem ludzi o omnipotencji władzy, która ma być odpowiedzialna za rozwój i bogacenie się kraju oraz jego mieszkańców. Trudno winić Kowalskiego za ignorancję ekonomiczną, skoro na każdym kroku "korumpują" go rzekome elity. Wystarczy przeczytać konstytucję, by się przekonać, że nasi politycy zachęcają ludzi do brania wszystkiego - z wyjątkiem odpowiedzialności za samych siebie. Tę politykę "chleba i igrzysk" ośmieszył w 2003 r. Jerzy Kisiel, bezrobotny z Dąbrowy Górniczej, który, powołując się m.in. na art. 67 ust. 2 konstytucji ("Obywatel pozostający bez pracy nie z własnej woli i nie mający innych środków utrzymania ma prawo do zabezpieczenia społecznego"), domagał się przed sądem od skarbu państwa 48 tys. zł odszkodowania za... pozostawanie od trzech lat bez pracy. A przecież konstytucja obiecuje nam też m. in. bezpłatną edukację, służbę zdrowia, słowem - "społeczną gospodarkę rynkową".
Politycy, zabiegając o głosy, co rusz łudzą wyborców bzdurami najcięższego kalibrui niemożliwymi do spełnienia obietnicami, by wspomnieć "100 milionów" Lecha Wałęsy, mieszkania dla młodych w prezencie od Aleksandra Kwaśniewskiego czy program rozwoju budownictwa PiS. Profesorowie ekonomii, jak były premier Marek Belka, wmawiają Polakom, że podatek linowy oznacza, iż "dwadzieścia parę milionów podatników zrzuca się na milion podatników", że wysokość podatku od firm (CIT) "nie ma wpływu na poziom bezrobocia i dynamikę inwestycji" (takie cudo wysmażyli urzędnicy resortu finansów w 2002 r.). Liderom partii, jak Markowi Dyduchowi (SLD), uchodzą na sucho nawet takie brednie, jak pomysł "zawieszenia gospodarki rynkowej na czas kryzysu".
Gorzej, że prawie nikt tych antyrynkowych i populistycznych nonsensów nie weryfikuje. Nawet sędziowie Trybunału Konstytucyjnego za nic mają konstytucyjną ochronę prawa własności. Z wyroków trybunału wynika na przykład, że państwo nie ma obowiązku zwracać obywatelom pieniędzy zabranych na mocy ustaw niezgodnych z konstytucją, że emerytura wcale nie musi odzwierciedlać wysokości wpłaconych przez nas do ZUS składek, a gminy mogą konfiskować nieruchomości należące do prywatnych firm, płacąc za nie odszkodowanie nie odpowiadające rynkowej wartości tego mienia! Nie lepiej jest w mediach, poczynając od najbardziej poczytnego dziennika w Polsce, tabloidu "Fakt", który w jednym numerze potrafi połączyć wezwanie do obniżenia podatków z jednoczesnym apelem o podwyżkę emerytur.
Polski Matrix
- To przesadnie czarny obraz. W rzeczywistości Polacy niezależnie od deklarowanych poglądów potrafią działać bardzo "rynkowo" - tak ocenia raport o wiedzy ekonomicznej Polaków prof. Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu - NLU z Nowego Sącza. Prof. Pawłowski wspomina taksówkarza, który niedawno odmówił przyjęcia od niego zapłaty za kurs, tłumacząc, że "żyje" z jego uczelni i jej studentów. - Ludzie coraz częściej kojarzą dość odległe sprawy i potrafią powiązać większe zjawiska gospodarcze z własną sytuacją finansową - mówi prof. Pawłowski.
Wbrew deklarowanym w badaniach choćby najbardziej absurdalnym poglądom Polacy w praktyce potrafią działać niezwykle racjonalnie. "Ludzie, jeśli tylko mogą, chcą żyć i prosperować na cudzy koszt. Ta żądza ma źródło w naturze człowieka, w prymitywnym, powszechnym i nie stłumionym instynkcie każącym zaspokajać potrzeby jak najmniejszym wysiłkiem" - zauważył ponad 150 lat temu francuski ekonomista Frederic Bastiat, jeden z twórców współczesnego liberalizmu. Stąd poparcie, jak w ostatnich wyborach, wielu osób dla polityków obiecujących rozdawanie publicznej kasy. Jednocześnie często te same osoby, domagając się dożywotniej opieki i renty od państwa, dobrze kalkulują i uciekają do szarej strefy przed wysokimi podatkami, zamieniają polskie bezrobocie czy niskie płace na lepiej płatne posady w Wielkiej Brytanii, słowem - działają jak najbardziej rynkowo.
Obecne relacje państwo - obywatel w polskiej gospodarce coraz bardziej przypominają konstrukcję filmowego Matriksu, gdzie władza i obywatele wzajemnie się oszukują, zdając sobie z tego sprawę. Wypadkową tych przeciwstawnych sił jest na szczęście wzrost gospodarczy i - mimo wszystko - bogacenie się Polaków. Ceną za to jest poczucie ciągłego zagrożenia, że za chwilę wszystko może runąć. Przecież polityczne rozdawnictwo nie kończy się tylko na słowach, ono kosztuje. Dla przykładu, przywileje emerytalne dla górników i rolników od 1989 r. kosztowały już skarb państwa, czyli podatników, ponad500 mld zł! W ciągu ostatnich 16 lat państwo i obywatele tolerowali sytuację, gdy rocznie wyłudzano około 20 mld zł na nienależne świadczenia rentowe. W apogeum rozdawnictwa w 2003 r. mieliśmy trzy razy więcej rencistów (155 na 1000 mieszkańców) niż słynące z opiekuńczości Niemcy.
Jeśli nie zerwiemy więc obecnej "umowy aspołecznej" i nie zawrzemy nowej, rozsądniejszej, czekać nas może los Argentyńczyków. Ten naród to fenomen: z regularnością szwajcarskiego zegarka wspina się ku bogactwu, osiąga pozycję jednego z najzamożniejszych w świecie (w latach 30. argentyński PKB per capita był tylko o jedną trzecią mniejszy niż w USA i o 64 proc. większy niż w Hiszpanii), by - tuż przed osiągnięciem szczytu - powierzyć władzę jakiemuś szarlatanowi, który sprowadzi go na dno (jak podczas formalnego bankructwa kraju w grudniu 2001 r.). Po czym cykl rozpoczyna się od nowa. Gorzej, Argentyńczycy skłonni są wybaczać winowajcom wielokrotnie; tak do władzy powracał Peron, tak za poważnego i popularnego polityka wciąż uchodzi Carlos Menem.- Taka po prostu jest Argentyna - tłumaczą lakonicznie ów fenomen sami Arentyńczycy. Czy taka musi być Polska?
Choć od państwa oczekujemy opieki i uwolnienia od trudu dokonywania wyborów na własną odpowiedzialność, chcemy, by to nasi sąsiedzi, znajomi, obcy ludzie, słowem - inni, "frajerzy", za nią płacili. Jednocześnie bowiem przytłaczająca większość Polaków uważa administrację publiczną za siedlisko złodziejstwa, korupcji i marnotrawstwa; nie chcą oni płacić wysokich podatków, składek (duże grono stanowią przeciwnicy nawet obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego i emerytalnego - 25 proc. i 30 proc.). Nic dziwnego, że uciekają przed nimi w szarą strefę, która w polskiej gospodarce sięga aż 30 proc. PKB. Jeśli odwołamy się do osiemnastowiecznej teorii umowy społecznej Jeana Jacques `a Rousseau, usiłującej wyjaśnić, w jaki sposób ludzie zorganizowali się w państwa, to stwierdzimy, że polska umowa społeczna (w zasadzie aspołeczna) opiera się na takiej regule: gdy władza obiecuje, że da, to obiecuje; gdy obywatele mówią, że na to się złożą, to mówią.
Chleba i igrzysk
Szacuje się, że w II wieku p.n.e. mniej więcej połowa mieszkańców Rzymu utrzymywała się dzięki zapomogom i prezentom od bogatszych patronów. "Odkąd lud rzymski nie ma już głosów do sprzedania, lud, który niegdyś przydzielał władzę, godności, legiony, odtąd z trwożliwym niepokojem nie pragnie nic więcej w świecie jak tylko dwóch rzeczy: chleba i igrzysk" - ubolewał Juwenalis, rzymski poeta i satyryk.
Jak wynika z raportu, wielu Polaków chętnie przyjęłoby rolę rzymskiego klienta, tyle że wobec państwa - patrona. Chcielibyśmy, by państwo dotowało m.in. huty i kopalnie, by przyspieszyć wzrost gospodarczy (sic!), żeby utrudniło pracodawcom zwalnianie pracowników, dysproporcje w zarobkach ograniczyło w drodze ustawy i od czasu do czasu zapewniło jakieś "igrzyska". Czy wciąż mamy prawo obarczać za tę mentalność pół wieku komunizmu?
Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że tęsknota za państwem opiekuńczym nie jest tylko naszą przypadłością. Nawet w Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Nowej Zelandii, Estonii czy na Słowacji, gdzie od lat 80. albo ostatnio dokonywano śmiałych liberalnych reform, były one dziełem grupki nieustępliwych zapaleńców wprowadzających je zwykle wbrew zażartym protestom obywateli. Gdy w 1989 r. Margaret Thatcher wprowadziła na próbę w Szkocji, a rok później w Walii i Anglii, ultraliberalny podatek pogłówny (każdy płaci taką samą kwotę podatku niezależnie od dochodów), na ulice wyszły miliony Brytyjczyków, a demonstracja w Londynie przekształciła się w zamieszki. Nieudana próba wprowadzenia pogłównego stała się jedną z najważniejszych przyczyn upadku Żelaznej Damy, ale podczas każdej ze swych trzech kadencji spotykała się ona z protestami społecznymi; kiedy likwidowała kopalnie, rozpoczynała prywatyzację państwowych przedsiębiorstw czy ograniczała wydatki budżetu. Gdyby nie rozkład ówczesnej partii laburzystowskiej i sukcesy Żelaznej Damy w polityce zagranicznej (zwłaszcza zwycięstwo w wojnie o Falklandy), konserwatyści straciliby najpewniej władzę już po pierwszej kadencji Thatcher w 1983 r.
W Nowej Zelandii uznawanej za "tygrysa" i pioniera liberalnych rozwiązań nawet w tak trudnych dziedzinach jak rolnictwo okres reform przeprowadzonych w latach 1990-1993 przez ówczesną minister finansów Ruth Richardson określano jako Ruthanasia - od zbitki imienia minister i słowa "eutanazja", jakiej dokonać miała na obywatelach i ich portfelach, tnąc wydatki socjalne państwa. Równie niepopularny był wcześniej minister finansów laburzystów Roger Douglas, który dał początek kontynuowanym przez nią reformom.
Chwalony za wprowadzenie podatku liniowego, reform służby zdrowia i systemu emerytalnego lub dbałość o zagranicznych inwestorów słowacki premier Mikulas Dzurinda już dwukrotnie obejmował władzę tylko dzięki skleceniu koalicji mniejszych partii centoprawicowych. Formalnie, z poparciem odpowiednio 27 proc. i 20 proc. wyborców zwyciężała w nich bowiem partia HZDS populisty Vladimira Meciara. Meciar, za którego rządów w kraju kłuło w oczy ubóstwo, a jego gospodarce bliżej było do białoruskiej niż czeskiej, nadal cieszy się dużym poparciem Słowaków tęskniących do szczodrej pomocy państwa.
Tyle że od Brytyjczyków, Nowozelandczyków czy Słowaków różni nas rzecz zasadnicza: dotychczas Polacy nie zdobyli się na to, by choć raz powierzyć władzę komuś, kto zamiast złotych gór od razu obieca im najpierw "krew, pot i łzy". - Problemem są nie tyle poglądy społeczeństwa, ile brak elit, które mając władzę, zdecydowałby się na podjęcie radykalnych działań - komentuje Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha.
Komu, komu, bo idą wybory
- Niedawno szwedzka dziennikarka, przygotowując reportaż telewizyjny o stosunku Amerykanów do reform podatkowych Busha, zapytała pierwszego napotkanego na ulicy nowojorczyka, czy to dobrze, że bogaci będą płacili niższe podatki. Ten odparł: "Tak, bo gdy już będę bogaty, będę oddawał mniej państwu" - opowiada prof. Andrzej Koźmiński, rektor warszawskiej Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego. To zupełnie inny sposób myślenia niż w szybciej od nas rozwijających się krajach Europy, wymuszający inne zachowanie polityków. - W Stanach Zjednoczonych partie licytują się, która bardziej i komu obniży podatki, czyli de facto mniej zabierze z kieszeni. U nas trwa rywalizacja, kto więcej podaruje wyborcom, tak jakby nie chodziło o ich pieniądze - dodaje prof. Koźmiński.
Budowanie państwa "od góry" po 1989 r. zaowocowało przekonaniem ludzi o omnipotencji władzy, która ma być odpowiedzialna za rozwój i bogacenie się kraju oraz jego mieszkańców. Trudno winić Kowalskiego za ignorancję ekonomiczną, skoro na każdym kroku "korumpują" go rzekome elity. Wystarczy przeczytać konstytucję, by się przekonać, że nasi politycy zachęcają ludzi do brania wszystkiego - z wyjątkiem odpowiedzialności za samych siebie. Tę politykę "chleba i igrzysk" ośmieszył w 2003 r. Jerzy Kisiel, bezrobotny z Dąbrowy Górniczej, który, powołując się m.in. na art. 67 ust. 2 konstytucji ("Obywatel pozostający bez pracy nie z własnej woli i nie mający innych środków utrzymania ma prawo do zabezpieczenia społecznego"), domagał się przed sądem od skarbu państwa 48 tys. zł odszkodowania za... pozostawanie od trzech lat bez pracy. A przecież konstytucja obiecuje nam też m. in. bezpłatną edukację, służbę zdrowia, słowem - "społeczną gospodarkę rynkową".
Politycy, zabiegając o głosy, co rusz łudzą wyborców bzdurami najcięższego kalibrui niemożliwymi do spełnienia obietnicami, by wspomnieć "100 milionów" Lecha Wałęsy, mieszkania dla młodych w prezencie od Aleksandra Kwaśniewskiego czy program rozwoju budownictwa PiS. Profesorowie ekonomii, jak były premier Marek Belka, wmawiają Polakom, że podatek linowy oznacza, iż "dwadzieścia parę milionów podatników zrzuca się na milion podatników", że wysokość podatku od firm (CIT) "nie ma wpływu na poziom bezrobocia i dynamikę inwestycji" (takie cudo wysmażyli urzędnicy resortu finansów w 2002 r.). Liderom partii, jak Markowi Dyduchowi (SLD), uchodzą na sucho nawet takie brednie, jak pomysł "zawieszenia gospodarki rynkowej na czas kryzysu".
Gorzej, że prawie nikt tych antyrynkowych i populistycznych nonsensów nie weryfikuje. Nawet sędziowie Trybunału Konstytucyjnego za nic mają konstytucyjną ochronę prawa własności. Z wyroków trybunału wynika na przykład, że państwo nie ma obowiązku zwracać obywatelom pieniędzy zabranych na mocy ustaw niezgodnych z konstytucją, że emerytura wcale nie musi odzwierciedlać wysokości wpłaconych przez nas do ZUS składek, a gminy mogą konfiskować nieruchomości należące do prywatnych firm, płacąc za nie odszkodowanie nie odpowiadające rynkowej wartości tego mienia! Nie lepiej jest w mediach, poczynając od najbardziej poczytnego dziennika w Polsce, tabloidu "Fakt", który w jednym numerze potrafi połączyć wezwanie do obniżenia podatków z jednoczesnym apelem o podwyżkę emerytur.
Polski Matrix
- To przesadnie czarny obraz. W rzeczywistości Polacy niezależnie od deklarowanych poglądów potrafią działać bardzo "rynkowo" - tak ocenia raport o wiedzy ekonomicznej Polaków prof. Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu - NLU z Nowego Sącza. Prof. Pawłowski wspomina taksówkarza, który niedawno odmówił przyjęcia od niego zapłaty za kurs, tłumacząc, że "żyje" z jego uczelni i jej studentów. - Ludzie coraz częściej kojarzą dość odległe sprawy i potrafią powiązać większe zjawiska gospodarcze z własną sytuacją finansową - mówi prof. Pawłowski.
Wbrew deklarowanym w badaniach choćby najbardziej absurdalnym poglądom Polacy w praktyce potrafią działać niezwykle racjonalnie. "Ludzie, jeśli tylko mogą, chcą żyć i prosperować na cudzy koszt. Ta żądza ma źródło w naturze człowieka, w prymitywnym, powszechnym i nie stłumionym instynkcie każącym zaspokajać potrzeby jak najmniejszym wysiłkiem" - zauważył ponad 150 lat temu francuski ekonomista Frederic Bastiat, jeden z twórców współczesnego liberalizmu. Stąd poparcie, jak w ostatnich wyborach, wielu osób dla polityków obiecujących rozdawanie publicznej kasy. Jednocześnie często te same osoby, domagając się dożywotniej opieki i renty od państwa, dobrze kalkulują i uciekają do szarej strefy przed wysokimi podatkami, zamieniają polskie bezrobocie czy niskie płace na lepiej płatne posady w Wielkiej Brytanii, słowem - działają jak najbardziej rynkowo.
Obecne relacje państwo - obywatel w polskiej gospodarce coraz bardziej przypominają konstrukcję filmowego Matriksu, gdzie władza i obywatele wzajemnie się oszukują, zdając sobie z tego sprawę. Wypadkową tych przeciwstawnych sił jest na szczęście wzrost gospodarczy i - mimo wszystko - bogacenie się Polaków. Ceną za to jest poczucie ciągłego zagrożenia, że za chwilę wszystko może runąć. Przecież polityczne rozdawnictwo nie kończy się tylko na słowach, ono kosztuje. Dla przykładu, przywileje emerytalne dla górników i rolników od 1989 r. kosztowały już skarb państwa, czyli podatników, ponad500 mld zł! W ciągu ostatnich 16 lat państwo i obywatele tolerowali sytuację, gdy rocznie wyłudzano około 20 mld zł na nienależne świadczenia rentowe. W apogeum rozdawnictwa w 2003 r. mieliśmy trzy razy więcej rencistów (155 na 1000 mieszkańców) niż słynące z opiekuńczości Niemcy.
Jeśli nie zerwiemy więc obecnej "umowy aspołecznej" i nie zawrzemy nowej, rozsądniejszej, czekać nas może los Argentyńczyków. Ten naród to fenomen: z regularnością szwajcarskiego zegarka wspina się ku bogactwu, osiąga pozycję jednego z najzamożniejszych w świecie (w latach 30. argentyński PKB per capita był tylko o jedną trzecią mniejszy niż w USA i o 64 proc. większy niż w Hiszpanii), by - tuż przed osiągnięciem szczytu - powierzyć władzę jakiemuś szarlatanowi, który sprowadzi go na dno (jak podczas formalnego bankructwa kraju w grudniu 2001 r.). Po czym cykl rozpoczyna się od nowa. Gorzej, Argentyńczycy skłonni są wybaczać winowajcom wielokrotnie; tak do władzy powracał Peron, tak za poważnego i popularnego polityka wciąż uchodzi Carlos Menem.- Taka po prostu jest Argentyna - tłumaczą lakonicznie ów fenomen sami Arentyńczycy. Czy taka musi być Polska?
MIESZKANIA NA WIERZBIE |
---|
1990 100 MLN ZŁ (10 TYS. ZŁ) DLA KAŻDEGO POLAKA obiecuje kandydat na prezydenta Lech Wałęsa 1993 MILION NOWYCH MIEJSC PRACY obiecuje w wyborach parlamentarnych Kongres Liberalno-Demokratyczny 300 MLN ZŁ DLA KAŻDEGO POLAKA obiecuje prezydent Lech Wałęsa, promując w wyborach parlamentarnych Bezpartyjny Blok Wspierania Reform 1995 MIESZKANIA DLA MŁODYCH MAŁŻEŃSTW obiecuje kandydat na prezydenta Aleksander Kwaśniewski 2000 RENTY SOCJALNE DLA MIESZKAŃCÓW BYŁYCH PGR-ÓW obiecuje kandydat na prezydenta Aleksander Kwaśniewski POWSZECHNE UWŁASZCZENIE (każdy miałby dostać część majątku narodowego) obiecuje kandydat na prezydenta Marian Krzaklewski 2001 KREDYTY PREFERENCYJNE NA BUDOWNICTWO, oprocentowane 50 proc. poniżej stopy inflacji, obiecuje Samoobrona 2005 850 ZŁ MINIMUM SOCJALNEGO DLA KAŻDEGO, kto jest bez pracy nie ze swojej winy, obiecuje kandydat na prezydenta Andrzej Lepper 3 MLN MIESZKAŃ, wprowadzenie maksymalnych cen podręczników - obiecuje Prawo i Sprawiedliwość |
POCZET POPULISTÓW POLSKICH 10 największych bzdur ekonomicznych III RP według Michała Zielińskiego |
---|
Powszechne uwłaszczenie - senator Adam Biela i LPR. Wprowadzenie możliwości zadłużania się budżetu państwa w Narodowym Banku Polskim (czyli emisji pustego pieniądza). Ograniczenie przepisu konstytucji, który zakazuje zwiększania długu publicznego w danym roku powyżej trzech piątych PKB- politycy LPR Likwidacja mechanizmu rynkowego - były szef Klubu Parlamentarnego SLD Marek Dyduch. Wprowadzenie 50-procentowego podatku dochodowego - politycy SLD Obligatoryjne skupowanie przez państwo wszystkich produktów rolnych po cenach gwarantowanych, zapewniających zwrot wszystkich poniesionych kosztów - politycy PSL Wydanie rezerwy rewaloryzacyjnej NBP na cele rozwojowe. Wprowadzenia dodatkowego 2,5-procentowego podatku obrotowego dla firm. Ustalenie płacy minimalnej na poziomie minimum socjalnego - Andrzej Lepper Skrócenie czasu pracy oraz wprowadzenie ustawowego zakazu zatrudniania pracowników w niedzielę - Marian Krzaklewski |
MILIARDY W ROZUMIE |
---|
"Każdy młody człowiek dostanie działkę budowlaną z terenów po byłych PGR-ach, powinno się rozpocząć produkcję domków, które kosztują po 100 tysięcy złotych. Ja nie obiecuję, ja gwarantuję wszystko generalskim słowem" gen. Tadeusz Wilecki, były szef sztabu generalnego, kandydat na prezydenta RP w 2000 r. "Każda rodzina powinna mieć mieszkanie i samochód" Bogdan Pawłowski, kandydat na prezydenta RP w 2000 r. "Trzeba rozważyć zawieszenie działania funduszy emerytalnych na kilka lat, aż poprawi się gospodarcza koniunktura" Wiesław Kaczmarek, poseł SLD, 2001 r. "Nie powinno się jeździć ani na Malediwy, ani na Wyspy Kanaryjskie, tylko do Bułgarii. Polska jest krajem na dorobku. Trzeba stworzyć taki system podatkowy, który ludzi bogatych zmusi do tworzenia miejsc pracy, a nie przeżerania zysków" Piotr Ikonowicz, poseł Polskiej Partii Socjalistycznej, 2000 r. "Podatek linowy zubożyłby około 20 mln Polaków" Marek Pol, poseł Unii Pracy, wicepremier i minister infrastruktury, 2003 r. "W mojej opinii jeden miliard złotych nie ma znaczenia" minister finansów Teresa Lubińska o projekcie zwiększenia deficytu budżetowego państwa, 2005 r. |
Więcej możesz przeczytać w 6/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.