Jedynie w Katowicach tak sprawnie i szybko mogła przebiegać akcja ratunkowa" - zapewnia minister zdrowia Zbigniew Religa, podkreślając, że w żadnym innym regionie kraju nie ma równie dobrze zorganizowanych służb ratowniczych. Polski system ratownictwa jest tak zły, że gdyby do katastrofy doszło choćby w innym miejscu na Śląsku, mogłoby być nawet dwukrotnie więcej ofiar śmiertelnych. - W żadnym regionie Polski nie ma planu zabezpieczenia ratunkowego, żaden szpital nie ma tzw. planu katastrof, bez którego w krajach unii nie można w ogóle otworzyć placówki medycznej - mówi prof. Juliusz Jakubaszko, przewodniczący Polskiego Towarzystwa Medycyny Ratunkowej.
3,5 tysiąca ludzi zabijają co roku politycy, którzy nie chcą wprowadzić systemu ratownictwa medycznego
Iwona Konarska
Jedynie w Katowicach tak sprawnie i szybko mogła przebiegać akcja ratunkowa" - zapewnia minister zdrowia Zbigniew Religa, podkreślając, że w żadnym innym regionie kraju nie ma równie dobrze zorganizowanych służb ratowniczych. Polski system ratownictwa jest tak zły, że gdyby do katastrofy doszło choćby w innym miejscu na Śląsku, mogłoby być nawet dwukrotnie więcej ofiar śmiertelnych. - W żadnym regionie Polski nie ma planu zabezpieczenia ratunkowego, żaden szpital nie ma tzw. planu katastrof, bez którego w krajach unii nie można w ogóle otworzyć placówki medycznej - mówi prof. Juliusz Jakubaszko, przewodniczący Polskiego Towarzystwa Medycyny Ratunkowej.
W październiku ubiegłego roku, gdy pod Białymstokiem stanął w płomieniach autokar z licealistami, 12 osób zginęło z powodu skandalicznie prowadzonej akcji ratunkowej. Pierwsza na miejsce wypadku przyjechała ochotnicza straż pożarna, która gasiła pożar, ale nie umiała ratować rannych. Policja krążyła po okolicy, bo nie mogła trafić. Do szpitali w pierwszej kolejności zabierano najmniej poszkodowanych, bo nie zastosowano podstawowych procedur oceniania stanu rannych. Podobnie było podczas pożaru w hali Stoczni Gdańskiej w listopadzie 1994 r., gdy zginęło 12 osób, a 300 uległo poparzeniom. Świadkowie wspominają głównie popłoch i heroizm personelu. Akcja ratownicza nie była koordynowana ani przez policję, ani przez pogotowie, ani przez straż pożarną. Dziś także podczas każdej katastrofy największą nadzieją na ocalenie jest poświęcenie ludzi uczestniczących w ratowaniu poszkodowanych.
Na Śląsku zawiodła łączność, bo okazało się, że poszczególne służby nawet podczas akcji nie potrafią się przełączyć na wspólną częstotliwość. Do dnia wypadku nie odbyło się ani jedno wspólne szkolenie służb ratowniczych. Pierwszy ambulans dotarł na miejsce tragedii po czterech minutach od zawalenia się dachu wcale nie dzięki sprawnemu systemowi ratownictwa. Śląska hala targowa położona jest na granicy trzech miast- Chorzowa, Katowic i Siemianowic Śląskich, zaledwie kilka kilometrów od najbliższych stacji pogotowia ratunkowego, a drogi w sobotnie popołudnie szczęśliwie nie były zatłoczone. Dla sprawnego przebiegu akcji większe znaczenie niż system ratownictwa miała potężna baza służby zdrowia na Śląsku. Po pierwszej godzinie na miejsce katastrofy dotarło ponad czterdzieści ambulansów, bo śląskie pogotowie dysponuje 150 karetkami. Nie były potrzebne nawet ocieplane namioty dla lżej rannych, gdyż każdego poszkodowanego można było od razu przewieźć do jednego ze 150 śląskich szpitali. - Nie ma wątpliwości, że gdyby do takiej tragedii doszło na Suwalszczyźnie, liczba zabitych byłaby nieporównanie większa - przyznaje Lucyna Porębska, twórczyni znajdującego się na Śląsku, jedynego w Polsce wojewódzkiego centrum koordynacji ratownictwa medycznego.
Skoordynowanysystem niemocy
- Chcemy jak najszybciej wprowadzićw życie ustawę o ratownictwie medycznym i sytuacjach kryzysowych - oświadczył przed kilkoma dniami premier Kazimierz Marcinkiewicz. Można mu przyklasnąć, ale jeszcze w grudniu minionego roku Zbigniew Religa tłumaczył, że na wprowadzenie ustawy nie ma pieniędzy. Skoordynowany, ogólnopolski system ratownictwa medycznego miała zapewnić uchwalona25 lipca 2001 r. ustawa, nad którą prace trwały od 1996 r. Jej wprowadzenie przesuwano już pięć razy. Politycy, dopóki byli w opozycji, zapewniali, że ratownictwo to priorytet, ale gdy tylko zdobywali władzę, szybko dochodzili do wniosku, że ta sprawa może jeszcze poczekać. Wygląda na to, że tak będzie do kolejnej katastrofy, bo nagłe przyspieszenie prac nad ustawą po tragedii w Katowicach jest tylko pozorne.
Wiceminister zdrowia Jarosław Pinkas tłumaczy, że z powodu braku pieniędzy skoordynowany system ratownictwa będzie można wprowadzić dopiero w styczniu 2007 r. Co roku na ten cel trzeba przeznaczyć 1,3 mld zł, czyli tyle, ile rząd przeznaczył w tym roku na dodatkowe świadczenia socjalne, m.in. na becikowe. Dziś na ratownictwo medyczne wydaje się mniej (w 2006 r. będzie to 938 mln zł), a pieniądze pochodzą z budżetu NFZ. Być może trzeba też będzie napisać nową ustawę, bo według Jarosława Pinkasa, ta z 2001 r. jest "bizantyjska", a nowa będzie krótsza i uproszczona. Ale jest to raczej tylko kolejna wymówka. - Obowiązujące w USA prawo ratunkowe uchwalono w latach 60. XX wieku. Od tego czasu było wielokrotnie nowelizowane, ale nikomu nie przyszło do głowy, by pisać je od nowa - mówi prof. Juliusz Jakubaszko.
Ostatnia godzina
Gdyby wprowadzono ustawę o ratownictwie medycznym, udałoby się uratować połowę z 7 tys. osób, które co roku giną na drogach - wynika z wyliczeń Towarzystwa Medycyny Ratunkowej. Poszkodowani umierają na ogół z powodu złego zarządzania akcją ratowniczą, a nie z braku możliwości technicznych. Aż 60 proc. zgonów ofiar wypadków następuje, zanim pacjent trafi do szpitala. To o połowę więcej niż w innych krajach europejskich.- Na stu poszkodowanych w najróżniejszych katastrofach w Polsce umiera 14 osób, w Europie 4 - mówi prof. Andrzej Zawadzki, konsultant ds. medycyny ratunkowej na Mazowszu. Straty ekonomiczne z powodu wypadków szacuje się na 6 mld zł rocznie. - Ratownictwo medyczne jest łańcuchem współpracujących z sobą sił. Jeśli zawiedzie jedno ogniwo, nie uda nam się udzielić pomocy w czasie tzw. złotej godziny i ofiara katastrofy zginie - mówi prof. Krystyn Sosada z Katedry Medycyny Ratunkowej Śląskiej AM.
Aby akcja była skuteczna, zespoły ratunkowe muszą wyruszyć w ciągu dwóch minut po otrzymaniu zgłoszenia, 15 minut może zająć dojazd, po 30 minutach poszkodowani powinni być w szpitalu. Po upływie pół godziny ofiara ma 50 proc. szans na przeżycie, jeśli uszkodzonych zostało kilka narządów, po godzinie tylko 10 proc., a po trzech godzinach - zaledwie 1 proc. W Łodzi mężczyzna z zawałem serca zmarł w karetce po trzech godzinach wożenia go od szpitala do szpitala, gdyż nie było dla niego miejsca na żadnym oddziale intensywnej terapii. W województwie lubelskim wożono od szpitala do szpitala ranną w wypadku dziewczynkę: w Opolu Lubelskim nie było oddziału ratunkowego, w Puławach popsuł się tomograf, a gdy dziecko dowieziono do kliniki w Lublinie, na pomoc było już za późno. Lekarze przewozili dziewczynkę, nie udzielając jej pomocy. Zdarzało się, że ofiarom kazano się przesiadać z karetki do karetki, gdy przekraczano granice województwa, albo w ogóle odmawiano przewożenia w odległe miejsce!
Oddziały na kłódkę
Podstawą nowoczesnego systemu ratownictwa są szpitalne oddziały ratunkowe (SOR). W Polsce powinno być 250 takich ośrodków, jest 120, w dodatku najczęściej nie tam, gdzie są potrzebne. Zdaniem prof. Jerzego Karskiego, konsultanta krajowego ds. medycyny ratunkowej, najgorzej jest w województwie zachodniopomorskim, gdzie funkcjonują jedynie trzy takie oddziały, podczas gdy w Wielkopolsce aż 24. Nie lepiej jest na Dolnym Śląsku, gdzie potrzebnych jest 15 oddziałów ratunkowych, a działają cztery. Wałbrzyski szpital ma pod opieką milion mieszkańców, choć zgodnie z normami unijnymi powinno ich być czterokrotnie mniej. Wiele oddziałów nie funkcjonuje lub pracuje niezgodnie z przeznaczeniem. NIK skontrolowała ratownictwo medyczne w latach 1999-2002. Okazało się, że z istniejących wtedy 125 oddziałów ratunkowych tylko 69 spełniało wymagania. Pozostałe przypominały izby przyjęć, a specjalistyczny sprzęt trzymano w piwnicach. W 2003 r. w okolicach Częstochowy mężczyzna zmarł w karetce na zawał serca. Dwa oddziały ratunkowe, do których został zawieziony, były zamknięte na kłódkę i nikt o tym nie wiedział!
Centra powiadamiania ratunkowego (CPR) są kolejnym wciąż niesprawnym ogniwem ratownictwa medycznego. CPR powinien zarządzać jednoosobowo koordynator podległy bezpośrednio wojewodzie,a w skład centrum powinni wchodzić przedstawiciel policji i straży pożarnej oraz ratownik. Jedno centrum opiekuje się 250 tys. mieszkańców. Tak jest w innych krajach, bo w Polsce, podobnie jak oddziały ratunkowe, CPR-y powstawały tam, gdzie władza powiatowa była im przychylna. Na Mazowszu centrum do tej pory nie powołano, a zorganizowanie zintegrowanego systemu ratownictwa medycznego planuje się dopiero na 2009 r. Do tego czasu szpitale będą nadal podlegały sześciu podmiotom - miastu, marszałkowi województwa, szefom MSWiA, MON, MZ i rektorowi AM, co w chwili katastrofy oznacza kompletny chaos.
Do trybunału!
Brak procedur i koordynacji służb powoduje, że często na miejsce przyjeżdża samo pogotowie, które niewiele może zdziałać. W kwietniu ubiegłego roku w Opolu pogotowie nie mogło uratować szesnastolatka przygniecionego przez wózek widłowy, bo straż pożarną zawiadomiono dopiero po półgodzinnej próbie uwolnienia chłopca. Polskie dyspozytorki na zgłoszenia reagują intuicyjnie, tymczasem w krajach UE jest obowiązkowa lista pytań, które muszą zadać, i dopiero wtedy mogą podjąć decyzję. - W oddziałach nie ma też kto pracować, bo mamy 445 specjalistów ratownictwa medycznego, a potrzebujemy ich co najmniej trzy tysiące - mówi prof. Krystyn Sosada. Na Mazowszu jest 30 specjalistów, choć mieszka tu 5 mln osób. Ordynatorów nie mają oddziały ratunkowe w Siedlcach, Grodzisku i Radomiu.
Nigdy nie wiadomo też, kogo zastaniemy w 80 z 300 centrów, czasem jest to strażak, czasem policjant, który dopiero zawiadamia pogotowie. Jesteśmy jedynym krajem "nowej unii", który nie dostosował łączności do norm wspólnoty. W efekcie zamiast skrócić czas oczekiwania na pomoc, centra wydłużają go, a ich przedstawiciele sami odradzają dzwonienie pod numer 112, bo możemy zostać połączeni z odległym miastem. W krajach UE operator telekomunikacji jest zobowiązany do zlokalizowania ofiary. Martin Selmayr, rzecznik Komisji Europejskiej, zapowiedział już kary finansowe i postępowanie przed Trybunałem Sprawiedliwości za niedostosowanie się do tych norm. Kto postawi przed trybunałem tych, którzy są odpowiedzialni za ciągłe odwlekanie reformy skoordynowanego ratownictwa medycznego?
Współpraca: Michał Krzymowski
Iwona Konarska
Jedynie w Katowicach tak sprawnie i szybko mogła przebiegać akcja ratunkowa" - zapewnia minister zdrowia Zbigniew Religa, podkreślając, że w żadnym innym regionie kraju nie ma równie dobrze zorganizowanych służb ratowniczych. Polski system ratownictwa jest tak zły, że gdyby do katastrofy doszło choćby w innym miejscu na Śląsku, mogłoby być nawet dwukrotnie więcej ofiar śmiertelnych. - W żadnym regionie Polski nie ma planu zabezpieczenia ratunkowego, żaden szpital nie ma tzw. planu katastrof, bez którego w krajach unii nie można w ogóle otworzyć placówki medycznej - mówi prof. Juliusz Jakubaszko, przewodniczący Polskiego Towarzystwa Medycyny Ratunkowej.
W październiku ubiegłego roku, gdy pod Białymstokiem stanął w płomieniach autokar z licealistami, 12 osób zginęło z powodu skandalicznie prowadzonej akcji ratunkowej. Pierwsza na miejsce wypadku przyjechała ochotnicza straż pożarna, która gasiła pożar, ale nie umiała ratować rannych. Policja krążyła po okolicy, bo nie mogła trafić. Do szpitali w pierwszej kolejności zabierano najmniej poszkodowanych, bo nie zastosowano podstawowych procedur oceniania stanu rannych. Podobnie było podczas pożaru w hali Stoczni Gdańskiej w listopadzie 1994 r., gdy zginęło 12 osób, a 300 uległo poparzeniom. Świadkowie wspominają głównie popłoch i heroizm personelu. Akcja ratownicza nie była koordynowana ani przez policję, ani przez pogotowie, ani przez straż pożarną. Dziś także podczas każdej katastrofy największą nadzieją na ocalenie jest poświęcenie ludzi uczestniczących w ratowaniu poszkodowanych.
Na Śląsku zawiodła łączność, bo okazało się, że poszczególne służby nawet podczas akcji nie potrafią się przełączyć na wspólną częstotliwość. Do dnia wypadku nie odbyło się ani jedno wspólne szkolenie służb ratowniczych. Pierwszy ambulans dotarł na miejsce tragedii po czterech minutach od zawalenia się dachu wcale nie dzięki sprawnemu systemowi ratownictwa. Śląska hala targowa położona jest na granicy trzech miast- Chorzowa, Katowic i Siemianowic Śląskich, zaledwie kilka kilometrów od najbliższych stacji pogotowia ratunkowego, a drogi w sobotnie popołudnie szczęśliwie nie były zatłoczone. Dla sprawnego przebiegu akcji większe znaczenie niż system ratownictwa miała potężna baza służby zdrowia na Śląsku. Po pierwszej godzinie na miejsce katastrofy dotarło ponad czterdzieści ambulansów, bo śląskie pogotowie dysponuje 150 karetkami. Nie były potrzebne nawet ocieplane namioty dla lżej rannych, gdyż każdego poszkodowanego można było od razu przewieźć do jednego ze 150 śląskich szpitali. - Nie ma wątpliwości, że gdyby do takiej tragedii doszło na Suwalszczyźnie, liczba zabitych byłaby nieporównanie większa - przyznaje Lucyna Porębska, twórczyni znajdującego się na Śląsku, jedynego w Polsce wojewódzkiego centrum koordynacji ratownictwa medycznego.
Skoordynowanysystem niemocy
- Chcemy jak najszybciej wprowadzićw życie ustawę o ratownictwie medycznym i sytuacjach kryzysowych - oświadczył przed kilkoma dniami premier Kazimierz Marcinkiewicz. Można mu przyklasnąć, ale jeszcze w grudniu minionego roku Zbigniew Religa tłumaczył, że na wprowadzenie ustawy nie ma pieniędzy. Skoordynowany, ogólnopolski system ratownictwa medycznego miała zapewnić uchwalona25 lipca 2001 r. ustawa, nad którą prace trwały od 1996 r. Jej wprowadzenie przesuwano już pięć razy. Politycy, dopóki byli w opozycji, zapewniali, że ratownictwo to priorytet, ale gdy tylko zdobywali władzę, szybko dochodzili do wniosku, że ta sprawa może jeszcze poczekać. Wygląda na to, że tak będzie do kolejnej katastrofy, bo nagłe przyspieszenie prac nad ustawą po tragedii w Katowicach jest tylko pozorne.
Wiceminister zdrowia Jarosław Pinkas tłumaczy, że z powodu braku pieniędzy skoordynowany system ratownictwa będzie można wprowadzić dopiero w styczniu 2007 r. Co roku na ten cel trzeba przeznaczyć 1,3 mld zł, czyli tyle, ile rząd przeznaczył w tym roku na dodatkowe świadczenia socjalne, m.in. na becikowe. Dziś na ratownictwo medyczne wydaje się mniej (w 2006 r. będzie to 938 mln zł), a pieniądze pochodzą z budżetu NFZ. Być może trzeba też będzie napisać nową ustawę, bo według Jarosława Pinkasa, ta z 2001 r. jest "bizantyjska", a nowa będzie krótsza i uproszczona. Ale jest to raczej tylko kolejna wymówka. - Obowiązujące w USA prawo ratunkowe uchwalono w latach 60. XX wieku. Od tego czasu było wielokrotnie nowelizowane, ale nikomu nie przyszło do głowy, by pisać je od nowa - mówi prof. Juliusz Jakubaszko.
Ostatnia godzina
Gdyby wprowadzono ustawę o ratownictwie medycznym, udałoby się uratować połowę z 7 tys. osób, które co roku giną na drogach - wynika z wyliczeń Towarzystwa Medycyny Ratunkowej. Poszkodowani umierają na ogół z powodu złego zarządzania akcją ratowniczą, a nie z braku możliwości technicznych. Aż 60 proc. zgonów ofiar wypadków następuje, zanim pacjent trafi do szpitala. To o połowę więcej niż w innych krajach europejskich.- Na stu poszkodowanych w najróżniejszych katastrofach w Polsce umiera 14 osób, w Europie 4 - mówi prof. Andrzej Zawadzki, konsultant ds. medycyny ratunkowej na Mazowszu. Straty ekonomiczne z powodu wypadków szacuje się na 6 mld zł rocznie. - Ratownictwo medyczne jest łańcuchem współpracujących z sobą sił. Jeśli zawiedzie jedno ogniwo, nie uda nam się udzielić pomocy w czasie tzw. złotej godziny i ofiara katastrofy zginie - mówi prof. Krystyn Sosada z Katedry Medycyny Ratunkowej Śląskiej AM.
Aby akcja była skuteczna, zespoły ratunkowe muszą wyruszyć w ciągu dwóch minut po otrzymaniu zgłoszenia, 15 minut może zająć dojazd, po 30 minutach poszkodowani powinni być w szpitalu. Po upływie pół godziny ofiara ma 50 proc. szans na przeżycie, jeśli uszkodzonych zostało kilka narządów, po godzinie tylko 10 proc., a po trzech godzinach - zaledwie 1 proc. W Łodzi mężczyzna z zawałem serca zmarł w karetce po trzech godzinach wożenia go od szpitala do szpitala, gdyż nie było dla niego miejsca na żadnym oddziale intensywnej terapii. W województwie lubelskim wożono od szpitala do szpitala ranną w wypadku dziewczynkę: w Opolu Lubelskim nie było oddziału ratunkowego, w Puławach popsuł się tomograf, a gdy dziecko dowieziono do kliniki w Lublinie, na pomoc było już za późno. Lekarze przewozili dziewczynkę, nie udzielając jej pomocy. Zdarzało się, że ofiarom kazano się przesiadać z karetki do karetki, gdy przekraczano granice województwa, albo w ogóle odmawiano przewożenia w odległe miejsce!
Oddziały na kłódkę
Podstawą nowoczesnego systemu ratownictwa są szpitalne oddziały ratunkowe (SOR). W Polsce powinno być 250 takich ośrodków, jest 120, w dodatku najczęściej nie tam, gdzie są potrzebne. Zdaniem prof. Jerzego Karskiego, konsultanta krajowego ds. medycyny ratunkowej, najgorzej jest w województwie zachodniopomorskim, gdzie funkcjonują jedynie trzy takie oddziały, podczas gdy w Wielkopolsce aż 24. Nie lepiej jest na Dolnym Śląsku, gdzie potrzebnych jest 15 oddziałów ratunkowych, a działają cztery. Wałbrzyski szpital ma pod opieką milion mieszkańców, choć zgodnie z normami unijnymi powinno ich być czterokrotnie mniej. Wiele oddziałów nie funkcjonuje lub pracuje niezgodnie z przeznaczeniem. NIK skontrolowała ratownictwo medyczne w latach 1999-2002. Okazało się, że z istniejących wtedy 125 oddziałów ratunkowych tylko 69 spełniało wymagania. Pozostałe przypominały izby przyjęć, a specjalistyczny sprzęt trzymano w piwnicach. W 2003 r. w okolicach Częstochowy mężczyzna zmarł w karetce na zawał serca. Dwa oddziały ratunkowe, do których został zawieziony, były zamknięte na kłódkę i nikt o tym nie wiedział!
Centra powiadamiania ratunkowego (CPR) są kolejnym wciąż niesprawnym ogniwem ratownictwa medycznego. CPR powinien zarządzać jednoosobowo koordynator podległy bezpośrednio wojewodzie,a w skład centrum powinni wchodzić przedstawiciel policji i straży pożarnej oraz ratownik. Jedno centrum opiekuje się 250 tys. mieszkańców. Tak jest w innych krajach, bo w Polsce, podobnie jak oddziały ratunkowe, CPR-y powstawały tam, gdzie władza powiatowa była im przychylna. Na Mazowszu centrum do tej pory nie powołano, a zorganizowanie zintegrowanego systemu ratownictwa medycznego planuje się dopiero na 2009 r. Do tego czasu szpitale będą nadal podlegały sześciu podmiotom - miastu, marszałkowi województwa, szefom MSWiA, MON, MZ i rektorowi AM, co w chwili katastrofy oznacza kompletny chaos.
Do trybunału!
Brak procedur i koordynacji służb powoduje, że często na miejsce przyjeżdża samo pogotowie, które niewiele może zdziałać. W kwietniu ubiegłego roku w Opolu pogotowie nie mogło uratować szesnastolatka przygniecionego przez wózek widłowy, bo straż pożarną zawiadomiono dopiero po półgodzinnej próbie uwolnienia chłopca. Polskie dyspozytorki na zgłoszenia reagują intuicyjnie, tymczasem w krajach UE jest obowiązkowa lista pytań, które muszą zadać, i dopiero wtedy mogą podjąć decyzję. - W oddziałach nie ma też kto pracować, bo mamy 445 specjalistów ratownictwa medycznego, a potrzebujemy ich co najmniej trzy tysiące - mówi prof. Krystyn Sosada. Na Mazowszu jest 30 specjalistów, choć mieszka tu 5 mln osób. Ordynatorów nie mają oddziały ratunkowe w Siedlcach, Grodzisku i Radomiu.
Nigdy nie wiadomo też, kogo zastaniemy w 80 z 300 centrów, czasem jest to strażak, czasem policjant, który dopiero zawiadamia pogotowie. Jesteśmy jedynym krajem "nowej unii", który nie dostosował łączności do norm wspólnoty. W efekcie zamiast skrócić czas oczekiwania na pomoc, centra wydłużają go, a ich przedstawiciele sami odradzają dzwonienie pod numer 112, bo możemy zostać połączeni z odległym miastem. W krajach UE operator telekomunikacji jest zobowiązany do zlokalizowania ofiary. Martin Selmayr, rzecznik Komisji Europejskiej, zapowiedział już kary finansowe i postępowanie przed Trybunałem Sprawiedliwości za niedostosowanie się do tych norm. Kto postawi przed trybunałem tych, którzy są odpowiedzialni za ciągłe odwlekanie reformy skoordynowanego ratownictwa medycznego?
Współpraca: Michał Krzymowski
MINISTROWIE ANTYRATOWNICTWA MEDYCZNEGO |
---|
Minister zdrowia Mariusz Łapiński "Jestem osobą odpowiedzialną, nie będę wprowadzał ustawy bez odpowiedniego zabezpieczenia finansowego, żeby nie narażać chorych na kłopoty" październik 2002 r. Minister zdrowia Marek Balicki "Gdybym dalej był ministrem, dążyłbym do przyspieszenia rozwoju ratownictwa" czerwiec 2003 r., po ustąpieniu ze stanowiska "Komitet Stały Rady Ministrów rekomendował przesunięcie terminu wejścia ustawy o rok" wrzesień 2005 r., ponownie jako minister Minister zdrowia Zbigniew Religa "Nie widzę możliwości znalezienia 1 mld zł na ratownictwo medyczne. Obawiam się, że ani posłom, ani ministrowi finansów nie uda się znaleźć tego miliarda" grudzień 2005 |
SZTAFETA Z USTAWĄ |
---|
Ustawa o ratownictwie medycznym za czasów rządu Jerzego Buzka nie mogła być wprowadzona z powodu dziury budżetowej. Sejm dwa razy przesuwał jej wprowadzenie z rekomendacji ministra Mariusza Łapińskiego, który chciał się wykazać oszczędnościami i twierdził, że zawieszenie ustawy uchroniło pogotowie przed chaosem! Minister Leszek Sikorski w grudniu 2003 r. odwołał ówczesnego konsultanta krajowego ds. medycyny ratunkowej, który jego zdaniem, był winny opóźnieniom, bo stworzył nierealny system działania w kryzysie. Jednocześnie minister Sikorski zapowiedział, że za kilka tygodni przedstawi własny projekt, przystający do rzeczywistości. Nigdy tego nie zrobił. Ustępujący rząd we wrześniu 2005 r. znowu zaproponował przesunięcie przyjęcia ustawy o rok, co skwapliwie zaaprobował nowy rząd. Małgorzata Stryjewska z PiS tak jak jej poprzednicy zapewniła w grudniu 2005 r. ,że na realizację ustawy nie ma pieniędzy. |
GASZENIE SERCA |
---|
Aż 41 proc. ofiar wypadków w Polsce pomoc jest udzielana dopiero po upływie trzech godzin, gdy szanse na uratowanie rannego są minimalne. Zaledwie co setny Polak przeszedł nowoczesne kursy udzielania pierwszej pomocy - to kilkakrotnie mniej niż w krajach Europy Zachodniej. Świadkowie wypadków często nie chcą udzielać pomocy ze strachu przed odpowiedzialnością prawną w wypadku komplikacji czy zgonu ofiary. Tymczasem - według kodeksu karnego - to nieudzielenie pomocy jest przestępstwem, zagrożonym karą do trzech lat więzienia. - Coraz więcej osób jedynie zgłasza wypadek do służb ratunkowych - mówi Boris Poleganow, szef działu ratunkowego PCK, który co roku szkoli 65 tys. osób (kurs kosztuje około 100 zł). Wykłady na temat zasad udzielania pierwszej pomocy są obowiązkowym elementem kursów na prawo jazdy i szkoleń bhp w firmach, ale na ogół są fikcją. - W USA kurs trzeba obowiązkowo powtarzać co dwa lata, a większość czasu poświęca się na praktyczne ćwiczenia, takie jak tamowanie silnego krwawienia - mówi Jacek To polski, koordynator szkoleń pierwszej pomocy przy Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Niewielu rodziców wie, że nieumiejętne uciskanie brzucha w wypadku zakrztuszenia (tzw. manewr Heimlicha) może nie tylko nie uratować dziecka, ale doprowadzić do poważnego uszkodzenia narządów wewnętrznych. Podczas masażu serca nierzadkie są też wypadki uciskania klatki piersiowej zbyt nisko - przy końcu mostka, co często powoduje przebicie przepony. Prawidłowo klatkę piersiową należy uciskać do dwóch razy na sekundę (co najmniej sto razy na minutę), a po każdych 30 uciśnięciach wykonać dwa sztuczne wdechy (do niedawna zalecano schemat 15/2). W miejscach publicznych coraz częściej instalowane są automatyczne defibrylatory (AED), które może obsłużyć nawet osoba nie przeszkolona. Urządzenie odtwarza nagraną wcześniej instrukcję i samo określa, czy pacjent wymaga elektrowstrząsów przywracających prawidłowy rytm pracy serca. Badania przeprowadzone niedawno we Włoszech wykazały, że umieszczenie defibrylatorów w miejscach publicznych i przeprowadzenie szkoleń wśród ochotników pozwala uratować nawet trzykrotnie więcej ofiar nagłego zatrzymania krążenia. Takie urządzenia powinny się znaleźć w obiektach odwiedzanych przez duże grupy osób zagrożonych schorzeniami kardiologicznymi, a więc w klubach fitness, centrach handlowych czy na lotniskach. W USA kilka stanów wprowadziło przepisy zobowiązujące do instalowania takich urządzeń w wyznaczonych budynkach użyteczności publicznej. U nas nadal obowiązują przepisy z 1957 r., zezwalające na użycie defibrylatora jedynie lekarzowi lub pielęgniarce. Barierą jest też koszt urządzenia, za które trzeba zapłacić co najmniej 1-2 tys. euro. Na razie masowe zakupy prowadzi Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, która przekazała już 200 urządzeń policji, muzeom i bibliotekom. - Postaramy się, aby defibrylator był w Polsce równie powszechny jak gaśnica - zapowiada Jacek Topolski. Jan Stradowski |
Więcej możesz przeczytać w 6/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.