Nigdy jeszcze światowe kino nie premiowało tak wysoko filmu o tożsamości homoseksualisty
Precedensy były nieliczne, blade i zakazywane. Od 1919 r., kiedy to niemiecki reżyser Richard Oswald - zachęcony liberalnym duchem Republiki Weimarskiej - wprowadził na ekran pierwszą w historii parę męsko-męską w fabułce pod sugerującym tytułem "Inaczej niż inni". Za wcześnie! Władze republiki zakazały nie tylko tego filmu, ale i następnych. Zakazu oczywiście nie udało się utrzymać - nawet w Niemczech Goebbelsowskich.
Pocałunek Marleny
Oto zdrowe narodowosocjalistyczne wakacje dwóch chłopców w gospodarstwie bauera ("Dwa światy", 1940). Niby "krew, ziemia" i męska przyjaźń, ale przyjaźń z tych czulszych. Dla domyślnych. A domyślni aluzje chwytali już wcześniej. Pruski internat z "Dziewcząt w uniformach" (1931) to twierdza dyscypliny i hetero, ale wzajemne oddanie surowej nauczycielki i podatnej uczennicy daleko wykracza poza pruskie obyczaje. A bywało, że nie trzeba się było niczego domyślać. Marlena Dietrich w "Maroku" (1930) nie tylko nosiła męski garnitur, ale i śmiało całowała w usta kobietę, która się jej podobała. I branża wiedziała, że ten filmowy pocałunek odbył się na wyraźne życzenie aktorki. A skoro sama Marlena zdradza skłonności, to natychmiast również gwiazdy konkurentki. Zatem taka Greta Garbo w "Królowej Krystynie" (1933) czyni awanse ponętnej hrabinie. Tę tonację przechwytują natychmiast reżyserzy z pierwszej linii. Alfred Hitchcock wprowadza nutkę lesbijską do pamiętnego thrillera "Rebeka" (1940), a John Huston każe się ocierać o siebie paniom w jakże męskich garsonkach w słynnym "Sokole maltańskim" (1941).
W Anglii temat zaatakowano od strony sądowej: że zgnilizna i że powinna trafić na wokandę. Na przykład: przewrotny parafianin oskarża ogólnie szanowanego duchownego o zaloty typu homo ("Poważne oskarżenie", dopiero 1959). Albo: poważny adwokat eksploatuje seksualnie włóczęgę z marginesu i staje się ofiarą szantażu. Szantaż i homoseksualizm (w filmie "Ofiara" z 1961 r. ten termin pada z ekranu po raz pierwszy) trafiają przed sąd. Homoseksualizm jest oczywiście traktowany surowiej. Społeczeństwo się oczyszcza, ale kwestia zostaje. Rozpatrują ją znów Amerykanie. Odważniej, ale bez przesady. W 1959 r. obiecujący reżyser Joseph L. Mankiewicz (ten, który za cztery lata nakręci pomnikową "Kleopatrę") umieścił na ekranach fabułkę "Nagle, zeszłego lata". Tu poecie zorientowanemu na chłopców stręczy cherubinków dorodna kuzynka o twarzy Liz Taylor. Gwiazda od razu zadomowiła się w temacie. Gdy stanął on twardo na amerykańskim gruncie, reżyser John Huston w obrazie "W złotym zwierciadle oka" (1967) wybrał właśnie Taylor na żonę oficera (sam Marlon Brando). A oficer nie gustuje w ślubnej, lecz w świeżym rekrucie i stąd dramat. W rezultacie temat zaczął krążyć. A to Shirley MacLaine i Audrey Hepburn odgrywały parę nauczycielską oskarżaną o związek lesbijski przez uczennicę ("Godzina dzieci", 1961), a to Barbara Stanwyck w "Złej ścieżce" (1962) grała burdelmamę, która męczy się w związku z mężem i skłania ku słodkiej pensjonariuszce.
Geje z epoki AIDS
Z potyczek z tematem homo nie wynikało wiele ani dla kina, ani dla homoseksualistów. Traktowano ich jak jeszcze jedną - nie taką znowu pokupną - sprężynę dramaturgiczną. Warto pamiętać: jeszcze w 1970 r. "Nocny kowboj" z duetem Hoffman - Voigt dostał kategorię X (tylko dla dorosłych) z powodu przemykającego wątku homoseksualnego. Gej jako gej filmu zasadniczo nie interesował. Aż do eksplozji AIDS w latach 80. Temat wywołał Rock Hudson, amant zabójczy, obiekt kobiecych westchnień od dwóch dziesięcioleci. Hudson nie tylko przyznał, że jest gejem. Nie tylko ogłosił, że jest gejem zarażonym HIV. Hudson jako gej zarażony HIV całował się namiętnie na planie serialu "Dynastia" z Lindą Evans. I to w czasach, kiedy nie było oczywiste, że pocałunek nie przenosi śmiertelnego wirusa. W Hollywood się zagotowało i już było wiadomo: homoseksualizmu nie da się dłużej zbywać drugorzędnymi fabułkami.
Rewolucja zaczęła się skromnie - od przepisywania starych historii, na przykład takich "Spotkań" Davida Leana. W 1945 r. była to zawoalowana historyjka o dwóch mężczyznach, którzy mijają się w przelocie na dworcu i wpadają sobie w oko. Na warsztat wziął ją w 1989 r. Richard Kwietniewski i przerobił na regularny romans homoseksualny. Geje wprawdzie uprawiają seks jak dawniej pokątnie, ale z pełną świadomością, a nawet dumą. Kwietniewski poszedł za ciosem. Dał Visconti w "Śmierci w Wenecji" (1971) przymgloną opowieść o skłonności arystokraty Gustawa von Aschenbacha do chłopca imieniem Tadzio? Więc pora wyłożyć kawę na ławę. I wyspecjalizowany w tematyce Kwietniewski kręci "Miłość i śmierć na Long Island" (1997), gdzie spotkania podstarzałego i młodego geja mają charakter jawnie seksualny.
Kiedy AIDS dokonało przełomu, lody ruszyły. W latach 90. filmy zaczęły obfitować w wątki homo. Przywołajmy głośniejsze przypadki. Homoseksualizmowi twardo dochodzącemu swoich praw własną twarz dał Tom Hanks, który w "Filadelfii" (1993) procesował się z rozgałęzioną organizacją prawniczą. Ta chciała go zwolnić, gdy tylko okazało się, że jest gejem, w dodatku chorym na AIDS. Do ostatniej godziny towarzyszył mu ukochany - Antonio Banderas z loczkami. Z kolei Tom Cruise w "Wywiadzie z wampirem" (1994) powiązał męską miłość z poczuciem samotności. Wampir, który przeżywa stulecia, potrzebuje towarzysza i aby go pozyskać, oddaje mu własną krew. Zatem ideologia gejowska, ale znacznie powyżej poziomu prostego współżycia. W "Daleko od nieba" (2002) problem się spiętrza. Szanowany ojciec rodziny na amerykańskim południu w latach 50. ukrywa pokątne romanse homoseksualne przed establishmentem, co kończy się środowiskową katastrofą. Kuracja psychiatryczna - pastylki przeciw skłonnościom - oczywiście zawodzi. Równie poważnych filmów dałoby się zgromadzić z tuzin.
Geje z telewizji
Ale w filmie liczy się skala. A najszersza skala to nie kino, lecz telewizja. Gejów i lesbijki do domów zachodniej widowni wprowadziła właśnie telewizja, na początku brytyjska i ostrożnie. Tamtejszy Channel 4 umieścił w 1999 r. na antenie serial "Queer as Folk", zogniskowany wyłącznie na trójce gejów. Ci obnoszą się ze swą miłością i współżyciem po pubach Canal Street w Manchesterze. Ważniejsze, że są szczęśliwi na stałe i współczują licznym hetero, którym związki układają się znacznie gorzej. Opór widowni nie nastąpił, więc inicjatywę przejęli Amerykanie. Też ostrożnie. Zaczęli od lesbijek w poświęconym wyłącznie im tasiemcu "The L Word" ("Słowo na ČLÇ"). Tu pożycie i związane z tym kłopoty miały białe mieszkanki Los Angeles - spełnione życiowo i zawodowo. Dumne - jak dziennikarka o swojsko brzmiącym nazwisku Pieszecki - ze swej orientacji.
Homoseksualizm rozpatrywany jest dziś na bieżąco - wielostronnie i wszechstronnie. Ale to nie on jest obecnie punktem dojścia światowego kina. No bo zobaczmy choćby nie najnowsze przecież "Wszystko o mojej matce" (1999) Pedra Almodóvara. Niejaki Argado z tego filmu to trochę mężczyzna, trochę kobieta i dobrze mu (jej?) z tym. Płeć przestała być stygmatem. Jest kwestią wyboru - jak w wypadku transseksualnego Brandona z filmu "Nie czas na łzy" (1999). To mieszkańcy amerykańskiej Wólki o nazwie Falls City nie mogą znieść, że Brandon wcale nie chce się zdefiniować. Może być mężczyzną, kobietą, lesbijką i kim tylko zechce. Różna płeć na różne okazje - oto horyzont, do którego dociera współczesne kino.
Homo po polsku
Czy polskie kino ma swój epizodzik w tej grze? Otóż nasze kino uczestniczy w niej, ale na przemian głupio i nieśmiało. Antologie głupoty na poziomie koszarowym można ciągnąć stronicami. Pedał jest zniewieściały, zmanierowany i daje głos eunucha. Wiesław Gołas planuje romans, może być z Violettą Villas ("Dzięcioł", 1970 - reżyseria Jerzego Gruzy do scenariusza K.T. Toeplitza), więc odstawia synka do teatru i zgłasza się po niego - spóźniony. "Ja po mojego chłopca" - tłumaczy portierowi. "Wyjście dla baletu jest z drugiej strony" - słyszy w odpowiedzi. Do kompletu dodajmy jeszcze barona Humaniewskiego z "Zaklętych rewirów" - o zniewieściałej urodzie Czesława Wołłejki, który rad by poszczypać w pupę młodego Kondrata. Ten jednak woli kelnereczki, mimo iż roznoszą francę. propos Kondrata: toż on był zakonspirowanym gejem w "Autoportrecie z kochanką", gdzie okazał się nieczuły nawet na wdzięki Kasi Figury, wylewające się obszernie z biustonosza. Mamy też tradycyjne "cioty z baletu" w "Kontrakcie" (1980) Zanussiego. Nawiasem - pokazówkę w tym względzie dał Bohdan Łazuka w trykotach na planie "Motylem jestem" (1976, reż. Jerzy Gruza; znowu Gruza - co on ma z tymi gejami?).
Odrobinę, ale tylko odrobinę wyżej mierzył Marek Piwowski, gdy do "Uprowadzenia Agaty" (1993) wprowadził Henia Parurę, wedle określenia reżysera, "pedała wytwornego i nieszkodliwego". I jeszcze Barbara Sass, która kazała Krzysztofowi Pieczyńskiemu odgrywać w "Krzyku"(1982) pielęgniarza, który - upokorzony i za odpłatnością - udziela się partyjnemu prominentowi w wiadomym temacie. I Leszek Wosiewicz, który wprowadził homoseksualistę do obozu koncentracyjnego. Jeden z kapo w "Kornblumenblau" (1988) jest bardziej ludzki niż inni, bo rozmiękcza go widok męskiego ciała.
Poprzeczkę podniósł Janusz Zaorski w "Barytonie" (1984), gdzie pewien hitlerowiec (z lekka przypudrowany Jan Englert z białym pudlem na ręku) ma wiadome skłonności do Aleksandra Bardiniego. Ale Englertowski homoseksualista jest równorzędny postaciom hetero, w dodatku bardziej sprytny i skuteczny. Dalej: Jan Frycz dał się uwiecznić z dyndającym atrybutem Mariuszowi Trelińskiemu w "Egoistach" (2000) - jako gej po przejściach. W III RP dorobił się licznych kochanków, willi i pozycji zawodowej, ale wszystko mało i nie to. Więc po orgietce w kręgu żołnierzy służby zasadniczej Frycz wdziewa gorset (rodzaj gejowskiego munduru) i dokonuje hucznego samospalenia we własnej willi. Wydumane, ale efektowne.
Nikt w temacie gejowskim nie podskoczył wyżej Jarosława Iwaszkiewicza, o którym koledzy literaci obiegowo mawiali, że kochał na przemian kolejnego szofera i własną żonę. Iwaszkiewicza sfilmował Andrzej Domalik. Jego "Zygfryd"(1986) to duet starzejącego się estety (brawurowy Holoubek w białym garniturze) i młodziutkiego cyrkowego żonglera, który jest nie od tego, by starszy pan poprowadził go przez życie. Rzecz rozgrywa się w półuśmiechach i półsłowach, ale kończy się tragicznie. Zygfryd ląduje u swego "promotora" nie jako efeb utrzymanek, lecz jako sparaliżowany kaleka. Iwaszkiewicz przeczuwał bowiem, że jeśli związek homo ma się w Polsce spełnić, to już bardziej wypada, by się on spełnił w nieszczęściu niż w rozkoszy. Tak na wszelki wypadek.
Pocałunek Marleny
Oto zdrowe narodowosocjalistyczne wakacje dwóch chłopców w gospodarstwie bauera ("Dwa światy", 1940). Niby "krew, ziemia" i męska przyjaźń, ale przyjaźń z tych czulszych. Dla domyślnych. A domyślni aluzje chwytali już wcześniej. Pruski internat z "Dziewcząt w uniformach" (1931) to twierdza dyscypliny i hetero, ale wzajemne oddanie surowej nauczycielki i podatnej uczennicy daleko wykracza poza pruskie obyczaje. A bywało, że nie trzeba się było niczego domyślać. Marlena Dietrich w "Maroku" (1930) nie tylko nosiła męski garnitur, ale i śmiało całowała w usta kobietę, która się jej podobała. I branża wiedziała, że ten filmowy pocałunek odbył się na wyraźne życzenie aktorki. A skoro sama Marlena zdradza skłonności, to natychmiast również gwiazdy konkurentki. Zatem taka Greta Garbo w "Królowej Krystynie" (1933) czyni awanse ponętnej hrabinie. Tę tonację przechwytują natychmiast reżyserzy z pierwszej linii. Alfred Hitchcock wprowadza nutkę lesbijską do pamiętnego thrillera "Rebeka" (1940), a John Huston każe się ocierać o siebie paniom w jakże męskich garsonkach w słynnym "Sokole maltańskim" (1941).
W Anglii temat zaatakowano od strony sądowej: że zgnilizna i że powinna trafić na wokandę. Na przykład: przewrotny parafianin oskarża ogólnie szanowanego duchownego o zaloty typu homo ("Poważne oskarżenie", dopiero 1959). Albo: poważny adwokat eksploatuje seksualnie włóczęgę z marginesu i staje się ofiarą szantażu. Szantaż i homoseksualizm (w filmie "Ofiara" z 1961 r. ten termin pada z ekranu po raz pierwszy) trafiają przed sąd. Homoseksualizm jest oczywiście traktowany surowiej. Społeczeństwo się oczyszcza, ale kwestia zostaje. Rozpatrują ją znów Amerykanie. Odważniej, ale bez przesady. W 1959 r. obiecujący reżyser Joseph L. Mankiewicz (ten, który za cztery lata nakręci pomnikową "Kleopatrę") umieścił na ekranach fabułkę "Nagle, zeszłego lata". Tu poecie zorientowanemu na chłopców stręczy cherubinków dorodna kuzynka o twarzy Liz Taylor. Gwiazda od razu zadomowiła się w temacie. Gdy stanął on twardo na amerykańskim gruncie, reżyser John Huston w obrazie "W złotym zwierciadle oka" (1967) wybrał właśnie Taylor na żonę oficera (sam Marlon Brando). A oficer nie gustuje w ślubnej, lecz w świeżym rekrucie i stąd dramat. W rezultacie temat zaczął krążyć. A to Shirley MacLaine i Audrey Hepburn odgrywały parę nauczycielską oskarżaną o związek lesbijski przez uczennicę ("Godzina dzieci", 1961), a to Barbara Stanwyck w "Złej ścieżce" (1962) grała burdelmamę, która męczy się w związku z mężem i skłania ku słodkiej pensjonariuszce.
Geje z epoki AIDS
Z potyczek z tematem homo nie wynikało wiele ani dla kina, ani dla homoseksualistów. Traktowano ich jak jeszcze jedną - nie taką znowu pokupną - sprężynę dramaturgiczną. Warto pamiętać: jeszcze w 1970 r. "Nocny kowboj" z duetem Hoffman - Voigt dostał kategorię X (tylko dla dorosłych) z powodu przemykającego wątku homoseksualnego. Gej jako gej filmu zasadniczo nie interesował. Aż do eksplozji AIDS w latach 80. Temat wywołał Rock Hudson, amant zabójczy, obiekt kobiecych westchnień od dwóch dziesięcioleci. Hudson nie tylko przyznał, że jest gejem. Nie tylko ogłosił, że jest gejem zarażonym HIV. Hudson jako gej zarażony HIV całował się namiętnie na planie serialu "Dynastia" z Lindą Evans. I to w czasach, kiedy nie było oczywiste, że pocałunek nie przenosi śmiertelnego wirusa. W Hollywood się zagotowało i już było wiadomo: homoseksualizmu nie da się dłużej zbywać drugorzędnymi fabułkami.
Rewolucja zaczęła się skromnie - od przepisywania starych historii, na przykład takich "Spotkań" Davida Leana. W 1945 r. była to zawoalowana historyjka o dwóch mężczyznach, którzy mijają się w przelocie na dworcu i wpadają sobie w oko. Na warsztat wziął ją w 1989 r. Richard Kwietniewski i przerobił na regularny romans homoseksualny. Geje wprawdzie uprawiają seks jak dawniej pokątnie, ale z pełną świadomością, a nawet dumą. Kwietniewski poszedł za ciosem. Dał Visconti w "Śmierci w Wenecji" (1971) przymgloną opowieść o skłonności arystokraty Gustawa von Aschenbacha do chłopca imieniem Tadzio? Więc pora wyłożyć kawę na ławę. I wyspecjalizowany w tematyce Kwietniewski kręci "Miłość i śmierć na Long Island" (1997), gdzie spotkania podstarzałego i młodego geja mają charakter jawnie seksualny.
Kiedy AIDS dokonało przełomu, lody ruszyły. W latach 90. filmy zaczęły obfitować w wątki homo. Przywołajmy głośniejsze przypadki. Homoseksualizmowi twardo dochodzącemu swoich praw własną twarz dał Tom Hanks, który w "Filadelfii" (1993) procesował się z rozgałęzioną organizacją prawniczą. Ta chciała go zwolnić, gdy tylko okazało się, że jest gejem, w dodatku chorym na AIDS. Do ostatniej godziny towarzyszył mu ukochany - Antonio Banderas z loczkami. Z kolei Tom Cruise w "Wywiadzie z wampirem" (1994) powiązał męską miłość z poczuciem samotności. Wampir, który przeżywa stulecia, potrzebuje towarzysza i aby go pozyskać, oddaje mu własną krew. Zatem ideologia gejowska, ale znacznie powyżej poziomu prostego współżycia. W "Daleko od nieba" (2002) problem się spiętrza. Szanowany ojciec rodziny na amerykańskim południu w latach 50. ukrywa pokątne romanse homoseksualne przed establishmentem, co kończy się środowiskową katastrofą. Kuracja psychiatryczna - pastylki przeciw skłonnościom - oczywiście zawodzi. Równie poważnych filmów dałoby się zgromadzić z tuzin.
Geje z telewizji
Ale w filmie liczy się skala. A najszersza skala to nie kino, lecz telewizja. Gejów i lesbijki do domów zachodniej widowni wprowadziła właśnie telewizja, na początku brytyjska i ostrożnie. Tamtejszy Channel 4 umieścił w 1999 r. na antenie serial "Queer as Folk", zogniskowany wyłącznie na trójce gejów. Ci obnoszą się ze swą miłością i współżyciem po pubach Canal Street w Manchesterze. Ważniejsze, że są szczęśliwi na stałe i współczują licznym hetero, którym związki układają się znacznie gorzej. Opór widowni nie nastąpił, więc inicjatywę przejęli Amerykanie. Też ostrożnie. Zaczęli od lesbijek w poświęconym wyłącznie im tasiemcu "The L Word" ("Słowo na ČLÇ"). Tu pożycie i związane z tym kłopoty miały białe mieszkanki Los Angeles - spełnione życiowo i zawodowo. Dumne - jak dziennikarka o swojsko brzmiącym nazwisku Pieszecki - ze swej orientacji.
Homoseksualizm rozpatrywany jest dziś na bieżąco - wielostronnie i wszechstronnie. Ale to nie on jest obecnie punktem dojścia światowego kina. No bo zobaczmy choćby nie najnowsze przecież "Wszystko o mojej matce" (1999) Pedra Almodóvara. Niejaki Argado z tego filmu to trochę mężczyzna, trochę kobieta i dobrze mu (jej?) z tym. Płeć przestała być stygmatem. Jest kwestią wyboru - jak w wypadku transseksualnego Brandona z filmu "Nie czas na łzy" (1999). To mieszkańcy amerykańskiej Wólki o nazwie Falls City nie mogą znieść, że Brandon wcale nie chce się zdefiniować. Może być mężczyzną, kobietą, lesbijką i kim tylko zechce. Różna płeć na różne okazje - oto horyzont, do którego dociera współczesne kino.
Homo po polsku
Czy polskie kino ma swój epizodzik w tej grze? Otóż nasze kino uczestniczy w niej, ale na przemian głupio i nieśmiało. Antologie głupoty na poziomie koszarowym można ciągnąć stronicami. Pedał jest zniewieściały, zmanierowany i daje głos eunucha. Wiesław Gołas planuje romans, może być z Violettą Villas ("Dzięcioł", 1970 - reżyseria Jerzego Gruzy do scenariusza K.T. Toeplitza), więc odstawia synka do teatru i zgłasza się po niego - spóźniony. "Ja po mojego chłopca" - tłumaczy portierowi. "Wyjście dla baletu jest z drugiej strony" - słyszy w odpowiedzi. Do kompletu dodajmy jeszcze barona Humaniewskiego z "Zaklętych rewirów" - o zniewieściałej urodzie Czesława Wołłejki, który rad by poszczypać w pupę młodego Kondrata. Ten jednak woli kelnereczki, mimo iż roznoszą francę. propos Kondrata: toż on był zakonspirowanym gejem w "Autoportrecie z kochanką", gdzie okazał się nieczuły nawet na wdzięki Kasi Figury, wylewające się obszernie z biustonosza. Mamy też tradycyjne "cioty z baletu" w "Kontrakcie" (1980) Zanussiego. Nawiasem - pokazówkę w tym względzie dał Bohdan Łazuka w trykotach na planie "Motylem jestem" (1976, reż. Jerzy Gruza; znowu Gruza - co on ma z tymi gejami?).
Odrobinę, ale tylko odrobinę wyżej mierzył Marek Piwowski, gdy do "Uprowadzenia Agaty" (1993) wprowadził Henia Parurę, wedle określenia reżysera, "pedała wytwornego i nieszkodliwego". I jeszcze Barbara Sass, która kazała Krzysztofowi Pieczyńskiemu odgrywać w "Krzyku"(1982) pielęgniarza, który - upokorzony i za odpłatnością - udziela się partyjnemu prominentowi w wiadomym temacie. I Leszek Wosiewicz, który wprowadził homoseksualistę do obozu koncentracyjnego. Jeden z kapo w "Kornblumenblau" (1988) jest bardziej ludzki niż inni, bo rozmiękcza go widok męskiego ciała.
Poprzeczkę podniósł Janusz Zaorski w "Barytonie" (1984), gdzie pewien hitlerowiec (z lekka przypudrowany Jan Englert z białym pudlem na ręku) ma wiadome skłonności do Aleksandra Bardiniego. Ale Englertowski homoseksualista jest równorzędny postaciom hetero, w dodatku bardziej sprytny i skuteczny. Dalej: Jan Frycz dał się uwiecznić z dyndającym atrybutem Mariuszowi Trelińskiemu w "Egoistach" (2000) - jako gej po przejściach. W III RP dorobił się licznych kochanków, willi i pozycji zawodowej, ale wszystko mało i nie to. Więc po orgietce w kręgu żołnierzy służby zasadniczej Frycz wdziewa gorset (rodzaj gejowskiego munduru) i dokonuje hucznego samospalenia we własnej willi. Wydumane, ale efektowne.
Nikt w temacie gejowskim nie podskoczył wyżej Jarosława Iwaszkiewicza, o którym koledzy literaci obiegowo mawiali, że kochał na przemian kolejnego szofera i własną żonę. Iwaszkiewicza sfilmował Andrzej Domalik. Jego "Zygfryd"(1986) to duet starzejącego się estety (brawurowy Holoubek w białym garniturze) i młodziutkiego cyrkowego żonglera, który jest nie od tego, by starszy pan poprowadził go przez życie. Rzecz rozgrywa się w półuśmiechach i półsłowach, ale kończy się tragicznie. Zygfryd ląduje u swego "promotora" nie jako efeb utrzymanek, lecz jako sparaliżowany kaleka. Iwaszkiewicz przeczuwał bowiem, że jeśli związek homo ma się w Polsce spełnić, to już bardziej wypada, by się on spełnił w nieszczęściu niż w rozkoszy. Tak na wszelki wypadek.
Więcej możesz przeczytać w 6/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.